15 lip

Adrian Sinkowski: Za pięć dwunasta. Prasa kulturalna w obliczu kryzysu

Liczba czasopism kulturalnych maleje od lat. Po ogłoszeniu listy tytułów, które otrzymają w tym roku pomoc z budżetu państwa, pojawiły się głosy, że pisma spoza listy zostały przez Ministerstwo skazane na śmierć. Skąd wziął się kryzys? Czy naprawdę jesteśmy świadkami agonii prasy kulturalnej?

Wyznaczanie trendów

Niezupełnie dawno, w drugi weekend października ubiegłego roku, w gronie siedmiu redaktorów wziąłem udział w ciekawej dyskusji. Spotkanie, wyjaśnię na wstępie – jedna z wielu propozycji zawieszonego festiwalu „Pora prozy”, nad którym czuwał od pięciu lat Instytut Książki – kierowało uwagę na pojemny, wydawałoby się, i aktualny bez względu na czas i miejsce temat: rola czasopism kulturalnych w wyznaczaniu trendów w polskiej prozie. Dyskusja toczyła się swoim rytmem, więcej czasu zajęło nam drążenie w przeszłości, niż próba wychylenia się naprzód, rozpoznanie na przyszłe lata. Uczestnicy panelu, to żaden minus, skupiali się raczej wokół własnego pisma, własnej wyspy, odsuwając od siebie odpowiedzialność za stosunkowo niewielką rolę pism w wyznaczaniu trendów. Wrócił, można powiedzieć, nieśmiertelny temat Henryka Berezy jako tego, który uśmiercił polską prozę. Dużo czasu poświęcono infrastrukturze, wydawnictwom blokującym przedruk fragmentów książek, dotacjom, które łatają – dobre i to – dziurę w budżecie czasopism, ale nie pozwalają na opracowanie strategii wydawniczej na dłużej niż rok, w takim trybie są bowiem przyznawane.
Trend, zacząłbym od tego, można mierzyć dwojako. Jako popularność tej czy owej książki, miejscem na liście bestsellerów, listą nagród, którymi tytuł akurat uhonorowano. Ale także, ująłbym to szerzej, jako moda ogólnie panująca wśród twórców. A zatem trend jest wpływaniem, o czym się pisze i jaką techniką. Wpływaniem, warto wyjaśnić, świadomym za jednym razem, nieświadomym za drugim, leżącym u podłoża szeroko zakrojonej strategii, która wpływa na gusta i wybory czytelników. Pochodną tego jest większa aktywność pisarska w danej konwencji. Przykład jeden z wielu: rozkwit kryminału, który zapoczątkowały działania z pogranicza promocji i marketingu, szybko zaowocował tym, że wielu piszących, na co dzień konsumentów życia kulturalnego, zaczęło pisać w tej dokładnie konwencji, często nie bez powodzenia (np. Maciej Malicki, Edward Pasewicz). W takim układzie pisma literackie w najlepszym razie są środkiem do osiągnięcia celu, na pewno daleko im do inicjatorów akcji. Wywiad z „głośnym” autorem, fragment jego powieści przed ukazaniem się książki drukiem, potem omówienie tytułu. Taki układ jest dla redakcji korzystny (celowo, dalej rozwinę temat, używam słowa układ, gdyż wiąże się to mniej lub bardziej z koterią, choćby rozumianą w kategoriach sympatii, jaką autor darzy redaktorów czasopisma, innym razem uzgodnień, w których stronami jest wydawnictwo i redakcja periodyku). Gdzie tutaj korzyść? Bywa, że zawartość tytułu jest czasem kartą przetargową w rozmowach z dystrybutorem, aby pismo eksponować, wydobyć ze schowanej w kącie salonu półki z podpisem „Sztuka”. Bywa i tak, że przyciąga – można mieć nadzieję – nowego odbiorcę szansą obcowania ze znanym pisarzem, który jest, może się tak zdarzyć, w tym fragmencie twórcą mniej ciekawym od nieznanego autora, z którym dzieli łamy czasopisma.
Analiza zjawiska, które dla jasności określiłbym nie jako wyznaczanie trendów, lecz ogólnie wzajemną relację między dwoma, uzupełniającymi się – jak chcę wykazać – podmiotami, rynkiem książki a rynkiem prasy literackiej, mogą ułatwić trzy tezy. Dopiero próba ustosunkowania się wobec nich uświadamia, ile w mówieniu o roli czasopism jest narzekania, czarnowidzenia bez projektu wyjścia z impasu, hipotez, które zatrzymują się w połowie drogi. Na domiar złego, podsycane słabą kondycją prasy w Polsce – w temacie de facto wypowiadają się „pokrzywdzeni”, krytycy i redaktorzy, z myślą o „pokrzywdzonych”, czytelnikach i pisarzach – prowadzą donikąd lub mają na celu tyle wyłącznie, aby uspokoić sumienia, że się cokolwiek zrobiło, podczas gdy decyzje i tak należą do innych. A zatem, tezą pierwszą byłby wniosek o nadrzędności we wzajemnej relacji rynku książki nad rynkiem prasy. Druga teza mówi, ogólnie rzec biorąc, o przekształceniu się dzisiaj roli redaktora od animatora do selekcjonera. Trzecią – wreszcie – tezą odwróciłbym postawione w dyskusji pytanie, próbując naświetlić wpływ polityki wydawniczej na trendy w prasie literackiej, jeśli takie w ogóle istnieją.

Prasa wobec książki

Istnieje opinia, że polską prozę skupia rynek książki, tworząc pełny jej obraz. Pisma literackie miałyby zatem stanowić jakiś procent ogółu, powiedzmy kilkanaście procent tekstów, które potem ukazują się jako tytuły książkowe. Owszem, o ile należy się zgodzić, że nie wszystko, co ukazuje się w polskiej prozie, musi znaleźć obraz w prasie, o tyle ryzykownym, mówiąc delikatnie, byłoby założenie, iż wszyscy prozaicy, którzy wybrali łamy czasopism do prezentacji utworu, następnie myślą o nim – w naturalnej, można by przypuszczać, drodze od pisma do wydawcy – aby ukazał się drukiem w książce. Odwołuję się tutaj do doświadczenia, do którego wrócę nieraz, jakie zgromadziłem w ciągu ostatnich trzech lat jako asystent redakcji Wydawnictwa W.A.B. oraz redaktor „Wyspy”.
Jakie płyną z tego wnioski? Po pierwsze, tendencje w prasie literackiej stanowią bardzo mały procent ogółu tendencji, które są w polskiej prozie. Po drugie, spośród rynku książki a rynku prasy kulturalnej nie można wyłonić „bytu” nadrzędnego, choć skłaniam się do opinii Julii Hartwig, że tętno literatury w Polsce wybijają czasopisma . Pokutuje, to trzeci wniosek, wyobrażenie, że pisma literackie są oddolne do rynku książki. Znane jest zdanie Konrada Kędera sprzed czterech lat, że czasopisma dają się wykorzystywać wydawcom, którzy potrzebują sita odsiewającego grafomanów . Otóż, mówiąc wprost, o wiele więcej słabych tekstów nadchodzi do wydawnictw. Należy od razu wyjaśnić: mowa o tekstach, które sygnują zgoła różni autorzy od tych, których propozycje odrzucono w redakcjach czasopism, choć nazwiska czasem się pokrywają. Dalekie od prawdy, a będzie to wniosek czwarty, jest myślenie, że literatura, która uchodzi za wartościową, zanim ukazała się w formie książki, dojrzewała na gruncie czasopism, stamtąd biorąc początek. I tu, proszę bardzo, znajdą się przykłady. Jarosław Maślanek bez publikacji w prasie literackiej ogłosił znakomicie przyjętą powieść „Haszyszopenki”, w identycznej sytuacji Mikołaj Łoziński za debiut „Reisefieber” otrzymał Nagrodę Kościelskich. Owszem, znajdą się przykłady wprost odwrotne, gdy Marcin Świetlicki od debiutu w prasie czekał z wydaniem książki bodaj piętnaście lat. Ale słowa Krystyny Krynickiej o tym, że publikacja w prasie kulturalnej uchodzi za coś w rodzaju papierka lakmusowego, stempla z gwarancją jakości , żadną regułą nie są.
Pytanie – wracam pamięcią do 2003 roku – jakie Arkadiusz Bagłajewski zostawił bez odpowiedzi , odczytuję po latach nader dosłownie, jako pogrożenie palcem, że ziemia jałowa (bez czasopism, w dobie DDM, sławnego dzisiaj dominującego dyskursu medialnego) nie wyda trwałego owocu, dzieła na miarę Parnickiego, Lema, Herlinga, by poprzestać na tych kilku nazwiskach. Bez trudu dałoby się dzisiaj powiedzieć, że w okresie wiążącym się raczej ze spadkiem nakładów i znacznych dotąd wpływów prasy, utratą czytelnika, ostatnie lata owocowały w pojawianie się nowych twarzy, nie powiem następców mistrzów – tych wskazać jest trudno, gdy obcujemy dopiero z debiutem – ale pisarzy, na których trzeba zwrócić uwagę: „Głośne historie” Lidii Amejko, Ignacy Karpowicz z „Niehalo”, ostatnio Bohdan Sławiński i jego „Królowa tiramisu”. Inni, jak Dorota Masłowska z dramatem „Między nami dobrze jest” czy Olga Tokarczuk – mówi się – potwierdzili z nawiązką nadzieje, które w nich pokładano. Jeszcze inni, choćby Eustachy Rylski, Kazimierz Orłoś, Marian Pankowski wrócili po dłuższej przerwie, a widać teraz, że były to powroty ważne, na miarę dzieł, które potrafią pogodzić wykluczające się często dwa żywioły – sukces bądź co bądź medialny, mierzony zainteresowaniem czytelników, z uznaniem środowiska. W sedno problemu trafił być może Andrzej Niewiadomski . Krytyk przeszło sześć lat temu pytał, czy bez kontekstu czasopism, dyskusji nieprzymuszonej w żaden sposób przez masmedia, wybitne lub bardzo dobre dzieła mogą w ogóle zaistnieć albo też, zaistniawszy, być dobrze odczytane, czy nie stracą cząstki wielkości?
Czy dałoby się zatem przyjąć kryteria, według których można jasno wskazać – gdy czasopismo spełni szereg warunków – że ów tytuł wyznacza trendy w literaturze? Fakt, że publikację książki poprzedził druk jej fragmentów w prasie, takim kryterium być oczywiście nie może. Po pierwsze, więcej w tym przypadku, woli autora, że wybrał te akurat łamy, niż inicjatywy samej redakcji czasopisma, która wpisałaby się w spójną ideę budowania wizerunku pisma. Po drugie, niejako wynikiem tego jest zmieniająca się w ostatnich latach rola redaktora czasopisma od animatora, budującego starannie łamy pisma według daleko wybiegającej w przyszłość strategii, klucza, nad którym od początku do końca czuwa on jeden, do selekcjonera, wybierającego spośród nadesłanego materiału jego zdaniem najciekawsze propozycje. Jednak selekcja – padł głos z sali podczas dyskusji – jest kreowaniem, stawianiem kryteriów, do których trzeba równać. Takim kryterium, gdy wrócimy do sedna wywodu – pozwalającym określić bez cienia wątpliwości, że czasopismo wyznacza trendy – nie może być również fakt, że to czy inne pismo pozwoliło komuś zadebiutować (znów rola przypadku). Ani fakt, że pismo gościło często autora albo, w innym wypadku, gdy autor był jednocześnie jego redaktorem (Darek Foks, uczestnik dyskusji, nie jest raczej uprzywilejowany na rynku książki, mimo że kieruje działem prozy w najstarszym tytule literackim, który obecnie ukazuje się drukiem). Dopiero fakt, że pismo miało działającą obok serię książkową, jest punktem wyjścia, aby poważnie się zastanowić, czy byłoby to kryterium, o którym wspomniałem na początku, świadczące o wpływaniu na literacką rzeczywistość daleko poza swoje łamy.
Doskonałym, wydaje się dzisiaj, przykładem jest „Studium” i jego serie, poetycka, w której ukazały się książki Jacka Dehnela czy Wojciecha Bonowicza, a także prozatorska, dająca początek poważnej karierze Wojciecha Kuczoka, Michała Witkowskiego oraz wielu innym. Nakłady obu serii wahały się od 600 do niewiele ponad 1000 egzemplarzy każdego tytułu, promocja poza prasą literacką prawie nie istniała, ale szeroka dystrybucja, od półek w taniej książce po salony Empik czy Traffic, w końcu dopięła swego. Twarz młodej literatury była twarzą, jaką pokazywała Zielona Sowa. Kto wie, gdyby nie upadek dwumiesięcznika, przejęcie wydawcy „Studium” przez WSiP pod koniec 2008 roku, jak potoczyłyby się losy serii, po której – zwłaszcza w młodej literaturze – pozostała raczej pusta, gotowa do zagospodarowania przestrzeń? Po prostu nie widać chętnych, może poza Biurem Literackim, z którym na stałe związali się Roman Honet i Karol Maliszewski, Staromiejskim Domem Kultury znanym szerzej z organizacji slamów i turniejów jednego wiersza (dziś wydawcy Justyny Radczyńskiej), a także serią „Kwadrat” (Wydawnictwo Forma), aby ktokolwiek chciał podjąć dorobek po „Studium” – niedochodowej i jakże trudnej roli wyszukiwania nowych twarzy w literaturze, a następnie pokazywania ich dalej bez cienia pewności, że w przyszłości to się opłaci. Rzecz jasna, opłaci niedosłownie, tylko moralnie, po nominacji do ważnej nagrody literackiej, a warto wspomnieć, że seria „Studium” kończyła działalność z dwiema nominacjami do Gdyni dla Moniki Mosiewicz i Radosława Kobierskiego. Przypadek? Ależ skąd, zwykła kolej rzeczy.
Być może wiele ośrodków literackich, zwłaszcza działających lokalnie, będzie mi miało takie postawienie sprawy za złe. Z drugiej jednak strony, powinniśmy się zgodzić, tylko te projekty wydawnicze są cykliczne i pomyślane na dłużej niż rok. Biuro Literackie, SDK, Forma… Naturalnie, w tym gronie powinien się też znaleźć Paweł Dunin-Wąsowicz z Lampą i Iskrą Bożą, acz koncentrujący uwagę na miesięczniku, bo „Toksymia”, debiut Małgorzaty Rejmer, ostatnia książka wydana pod auspicjami „Lampy”, ukazała się w listopadzie ubiegłego roku. Jeśli nawet się zdarzy, że ośrodki lokalne „wychowują” autora, pozwalają na debiut, stwarzają warunki do rozwoju jego talentu, i tak ów autor, w większości są to młodzi ludzie, czasem jeszcze na studiach, do szerokiej świadomości osób zajmujących się literaturą, krytyków, pisarzy, czasem studentów, przebić się może właśnie dzięki wspomnianym ośrodkom. Przykład Sławomira Elsnera, poety kojarzonego z Olkuszem, publikującego tu i ówdzie od wielu lat, który po ogłoszeniu debiutu w Biurze Literackim znalazł się wśród nominowanych do Nike, wydaje się oddawać, o czym teraz piszę.

Cztery obiegi

Na gruzach starego porządku, bez cenzury i RSW, młodzi ludzie po studiach, zakładający stowarzyszenia i fundacje, które stawały za wydawaniem czasopism, wierzyli, że wychodzą w ten sposób naprzeciw idei budowania społeczeństwa obywatelskiego. „BruLion” z 1986 roku, niewiele od niego młodszy „Czas Kultury” z Poznania, historią sięgają w okres sprzed przełomu – zapowiadają, można powiedzieć, inne tytuły, których implozja w 1989 roku spowodowała, że tytuły „stare” musiały się jakoś wobec tych nowych określać. Zarówno pisma funkcjonujące w głównym obiegu, jak „Twórczość” czy „Odra”, te ukazujące się w podziemiu, czy nawet emigracyjne „Zeszyty Literackie”, chociaż nie bez poślizgu, zostały zmuszone do zajęcia stanowiska wobec nowych zjawisk w literaturze, za którymi stanęły ośrodki w Łodzi, Bydgoszczy, Ostrołęce, Sopocie, Szczecinie, Olsztynie. Czasopisma, takie jak „Borussia”, „Fraza”, „Pogranicza” – często określające swoją tożsamość poprzez kategorię miejsca – rozbudzały aspiracje środowisk lokalnych, doprowadzając wkrótce do zjawiska, które weszło do słownika jako literatura „małych ojczyzn”. Serie książkowe, głównie tomiki poezji, stały się zapleczem dla czasopism kulturalnych, pozwalając zaistnieć autorom powszechnie dzisiaj znanym. Nazwiska pierwsze z brzegu, w serii „BruLionu” byli to: Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło, Manuela Gretkowska, Olga Tokarczuk, Magdalena Tulli. Biblioteka ostrołęckiej „Pracowni” dała głośne debiuty Dariusza Sośnickiego i Mariusza Grzebalskiego, poetów z Poznania. Biblioteka „Kresów” wypuściła pozycje Andrzeja Sosnowskiego, Piotra Sommera, znane są związki z redakcją Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, którego „Liber mortuorum” ukazało się przy „Kresach” w 1997 roku. Gdyby zasygnalizować, że istniały ponadto serie książkowe „Kartek” z Białegostoku, „Nowej Okolicy Poetów” z Rzeszowa, a pozycje ukazujące się przy „Toposie” z Sopotu, olsztyńskim „Portrecie” czy „Ha!arcie” z Krakowa bywają dzisiaj szeroko komentowane, okaże się, że wpływ czasopism kulturalnych na tendencje w literaturze, wprawdzie mocno ograniczony, jest – mówiąc krótko – faktem.
Proces zaniku centrali, który został nazwany w krótkim eseju Janusza Sławińskiego z 1994 roku, miał dwa oblicza. Dobre, które w literaturze zbierało różne barwy i odcienie w tęczę – jakby o tym powiedział Marek Ławrynowicz – rozluźniło sztywną dotąd hierarchię na rzecz różnorodności, ale pociągnęło za sobą przykre konsekwencje, które dostrzegła Maria Janion: „To ja mówię, że potrzebne jest centrum i potrzebny jest kanon. Okazało się bowiem, że decentralizacja zachwiała wszelkimi kryteriami wartościowania, na przykład estetycznego. Właśnie w tych małych ojczyznach, które wcześniej tak uwielbiałam, wychodzi taka masa grafomanii” . Warto podkreślić, że utrzymujący się etos pisma lokalnego, które miało być zawsze świeże i wielobarwne, odebrał tytułom dużych ośrodków, zwłaszcza Warszawie, aurę czasopisma, które potrafiło zaskoczyć, wnieść do kultury nową wartość. Z kolei Dariusz Nowacki zwracał uwagę na fenomen „krótkich nóg”. W ciągu ostatnich dziesięciu lat, ale nie tylko – twierdził Nowacki – najlepsze pomysły na tytuły literackie były zajmujące przez rok, góra dwa lata . Pisma-wyspy ignorowały się często wzajemnie, doceniając innych twórców i działając według różnych hierarchii. Dopiero pojawienie się nazwiska autora w obiegu DDM, w dzienniku lub telewizji, zwracało uwagę reszty środowiska na jego dokonania, nierzadko wątłej próby, a kiedy indziej opatrzone metką, od której trudno było się oswobodzić.
Wróćmy na chwilę do tematu wyznaczania trendów w literaturze przez czasopisma. Zasługi periodyków kulturalnych były zapewne większe, gdy dzienniki, prasa wysokonakładowa, mówiąc ogólnie, jeszcze pod koniec lat 90. publikowała szereg not, odsyłających do łam czasopism, wskazujących na nieznanych autorów, ciekawe zjawiska, które każde z pism kulturalnych za sobą niosło. Dzisiaj te same dzienniki symulują pełną prezentację rzeczywistości. To, co istnieje poza tą czy inną gazetą lub tygodnikiem, nie istnieje w ogóle (wyjątkiem, wspomnę na marginesie, są „Zeszyty Literackie”, których omówieniem zajmuje się „Gazeta Wyborcza”, z kolei nowe numery „Krytyki Politycznej” dostrzega „Tygodnik Powszechny”). Podczas dyskusji, od której zacząłem, wśród panelistów przeważała opinia, że „Zeszyty Literackie” to pismo funeralne, publikujące w większości autorów dawno nieżyjących, w konsekwencji, można wnioskować, nie mające żadnego wpływu na wyznaczanie trendów. I tak, i nie. Po pierwsze, kwartalnik chętnie odsyła do innych periodyków, choćby za pośrednictwem internetu, za co jestem jako redaktor „Wyspy” ogromnie wdzięczny. Po drugie, „Zeszyty Literackie” jako pismo o największym zapleczu, znane szerzej niż reszta tytułów, przyciągają czytelników do półek w Empiku, gdzie mogą oni poznać pozostałe czasopisma.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ model relacji między prasą opiniotwórczą a kulturalną, poddawany prawom rynku, stale się zmienia. Model, w którym ogólnopolski tygodnik opinii jest konkurencją dla redakcji czasopisma kulturalnego, dawno się po prostu wyczerpał. Owszem, miał rację Robert Ostaszewski, gdy twierdził, że z chwilą wejścia dzienników i tygodników na piedestał, ukonstytuowania ich pozycji na rynku, pisma kulturalne przestały być im do czegokolwiek potrzebne, a miejsce dotychczasowej współpracy zajęła rywalizacja , ale i ona znacznie się zmieniła. Słowem, by podać przykład jeden z wielu, całkiem długo „Gazeta Wyborcza” komentowała, zwykle bardzo zjadliwie, kolejne numery „Frondy”, aż w końcu temat kwartalnika zniknął z łam dziennika. „Fronda”, ale i wszystkie pisma kulturalne czy społeczne od lewej do prawej, w oczach wielkich mediów przestały uchodzić za konkurencję, z którą warto prowadzić dyskusję. Dzisiaj – trzeba powiedzieć – prasa kulturalna, wysyłana do tego czy innego dziennikarza, leży odłogiem na półkach w redakcjach dużych dzienników, starając się sobą zainteresować. To wynik głębszych zmian, które można krótko podsumować: obowiązkiem dziennikarza nie jest znać wartościową literaturę, lecz obowiązkiem wartościowej literatury jest zabiegać o zainteresowanie dziennikarza.
Warto zdać sobie sprawę z czegoś jeszcze. Wolny rynek, który wcześniej unicestwił podział na oficjalne, podziemne i alternatywne, tak zwany trzeci obieg „artzinów” odcinających się od polityki, doprowadził już po krótkim czasie od przełomu do naruszenia jednolitości obiegu książek. Powstały w zamian cztery obiegi – twierdził Julian Kornhauser – obieg popularny, wysoki, środowiskowy i quasi-wysoki . Właściwie wypadałoby diagnozę Kornhausera dalece rozwinąć. W obiegu popularnym, najbardziej dynamicznym, obliczonym na szeroki odbiór, książka – jest to prawie wyłącznie proza, choć różnego gatunku – ukazująca się w dużym nakładzie, spełnia funkcję rozbudzającą nawyk czytania, spychając na margines książkę ambitną. Łatwo dostrzec, że obieg wysoki, teraz w odwrocie, zepchnięty do roli dostarczyciela tworzywa dla nagród literackich, ciągle nie wykształcił mechanizmów kreujących postawy społeczne, budujących stabilny gust estetyczny. Problem, mówi poeta, choć obieg wysoki nie zejdzie całkowicie na margines, tkwi w sposobie nagłaśniania jego roli. Dotykamy więc tematu zagrożenia dla kultury, broniącej się bez skutku przed inwazją idiomu telewizyjnego. „Chęć zaistnienia, bycia gwiazdą, odniesienia sukcesu powoduje, że pisarze, zwłaszcza młodsi, ale nie tylko, swoim utworom pragną nadać wyższą niż rzeczywista rangę” . Nic w tym złego – ciągnie Kornhauser – gdyby tego typu radosna twórczość, element obiegu quasi-wysokiego określanym „oryginalnym” i „świeżym” nie zajmował miejsca, które należy się obiegowi wysokiemu. Na koniec obieg środowiskowy, silnie powiązany z prasą literacką, to poligon dla młodych autorów, którzy nie czytają książek trzech innych obiegów, publikują masowo arkusze czy antologie, często na prowincji, w śladowych nakładach.
Jakie z tego płyną wnioski? Miejsce czasopism w kreowaniu trendów, gustów – jak byśmy mogli o tym powiedzieć – dobrego smaku, o którym mówi się dzisiaj, że jest domeną snobów i niesłusznie kojarzy się tylko z literaturą wysoką, taką jak dzieła Miłosza czy Herberta, zajęły konkursy. Prowadzone przez celebrytów, lekkostrawne, nade wszystko krótkie – gale konkursowe cieszą się sporym zainteresowaniem, bo dzięki nim w ciągu jednego dnia media nadrabiają zaległości z całego roku, podając do wiadomości, kim spośród żyjących autorów warto się zająć. Co istotne, kontakt ze zwycięską książką – pisał bodaj Przemysław Czapliński – daje złudne poczucie, że obcuje się z najważniejszą pozycją w roku bądź z danego gatunku. Warto podkreślić też rolę wydawców. Pięć lat temu dzięki Nagrodzie Literackiej Gdynia sporo osób mogło usłyszeć o Eugeniuszu Dyckim, autorze tomiku wydanego przez Sic!, który od paru lat, gromadząc na swoich występach niemałą grupę fanów, funkcjonował w środowisku jako gwiazda. Nikt nie zaprzeczy, że Dycki udowodnił swój talent dużo wcześniej, czy jednak w drodze po nagrodę, a następnie po Nike, pomogło mu wyjście z getta wydawnictw, które funkcjonują na obrzeżach głównego obiegu? Trudno powiedzieć, ale takich analogii jest więcej. Polski czytelnik poznał Tomasza Różyckiego dopiero jako autora „Dwunastu stacji”, publikacji wydanej w Znaku, choć poeta miał za sobą cztery zbiory wierszy, w tym jeden – według mnie – doskonały.
Idąc tym tropem, jeśli dałoby się stwierdzić, że czasopisma mają szansę wpływać na gusta, wyznaczać trendy, to dziać się tak może nie poprzez ich łamy, ale dzięki temu, że krytyk, który wywodzi się z tej czy innej redakcji, zasiada dzisiaj w kapitule medialnej nagrody. Ma możliwość wpłynąć na werdykt, na który spora część Polaków po prostu czeka. To oczywiście poddaje w wątpliwość status krytyka, którego rolą jest przede wszystkim inspirować, otwierać na nowe, pobudzać do dyskusji, nie zaś orzekać, ale tego oczekują media. Coraz częściej tego oczekują też czytelnicy. Badania pokazują – pisał w krótkim szkicu Łukasz Gołębiewski – że osoby, które robią zakupy w internecie, kierują się niemal wyłącznie rekomendacjami on-line, w większości zamieszczanymi przez innych klientów . A sprzedaż w sklepach internetowych to już 13 proc. polskiego rynku książki, a można prognozować – czytamy w „Bibliotece Analiz” – że od 2012 roku przekroczy poziom 20 proc. i będzie dalej rosnąć. Niestety, trzeba się z Gołębiewskim zgodzić: zawód krytyka literackiego odchodzi do lamusa. Może zatem kryzys prasy literackiej, jak mówił o tym Tadeusz Sobolewski ponad trzy lata temu , jest kryzysem krytyki literackiej, która z jednej strony podstawowe cechy omówienia dzieła traci na rzecz subiektywnej oceny, gwiazdek przy książkach, z drugiej – jakby paradoksalnie – dalej pozostaje powszechną metodą komunikacji między redakcjami czasopism, świadczy o różnorodności lub jej braku, o świeżości poglądów. Na koniec być może sprawa kluczowa: krytyka jest podstawą istnienia tytułu literackiego i gatunkiem, po który sięgają wszystkie czasopisma kulturalne czy społeczne bez wyjątku, stanowiącym centralny punkt każdego tytułu, swego rodzaju kręgosłup. A wiadomo, mówi stare porzekadło, ryba psuje się właśnie od głowy.

Wokół dotacji

W sierpniu 2003 roku Robert Ostaszewski za pośrednictwem „Gazety Wyborczej” zwiastował upadek miesięczników o tematyce literackiej czy kulturalnej. Miało to być kolejne, skądinąd postępujące od połowy lat 90. ubiegłego wieku, poważne osłabienie życia kulturalnego po ogłoszonym pięć lat wcześniej schyłku ważnego – widać teraz czarno na białym – gatunku prasowego, właśnie: tygodnika kulturalnego . Od boomu czasopism formacji 1989 roku, jak zwykło się powtarzać po Wojciechu Woźniaku dla określenia zjawiska narodzin czasopism tuż przed i niedługo po transformacji, karnawału – powiedzą niektórzy – który miał prawo trwać w tym jednym momencie, do zamykania lub po prostu finansowej niewydolności większości z nich. Widziana w statystycznym skrócie, powtórzę za Przemysławem Czaplińskim, historia miesięczników literackich zatoczyła koło: nowy okres zaczynało około dwudziestu pism i tyleż samo istniało ich w momencie, gdy badacz pisał te słowa, w 2004 roku . W momencie szczytowym, czyli w 1993 roku, było ich ponad trzydzieści. Ta sama liczba miesięczników powtarza się jeszcze tylko w latach 1995 i 1998, ale postępujący proces ubywania od 1996 roku był, można powiedzieć, stałą tendencją. W 1999 roku zniknęło osiem tytułów, w roku następnym kolejne dwa, w końcu w 2002 roku istniało (tylko lub aż, nie wiem) dziewiętnaście miesięczników. Ile istnieje ich dzisiaj? Około siedmiu, włączając w to „Nową Fantastykę” razem z „Dialogiem” i „Akantem”, regularnie ukazujących się na rynku. Niestety, mocno krytycznoliterackie zacięcie „Nowych Książek”, które nie mają w zwyczaju publikować tekstów literackich oraz „Literatury na Świecie” wypuszczającej sześć numerów w roku nie mogłem wciągnąć na listę, tak samo „Znaku” czy „Przeglądu Powszechnego”, których związki z literaturą są mocno fragmentaryczne.
Warto się zastanowić, dlaczego gdy jedni schodzili z rynku, ratując się czasem zmianą periodu z miesięcznego na kwartalny, drugim się udało. Pomocna być może okaże się lista czasopism, jakie istnieją mimo kryzysu, ale powstałych w latach zapaści, w 2000 roku i później, w atmosferze – warto, aby wybrzmiało to raz jeszcze – która niczym nie przypominała karnawału końca lat 80. w kulturze, wśród redaktorów i zawiązujących się redakcji (dość powiedzieć, że Paweł Dunin-Wąsowicz miał udział w powstaniu „Frondy” i „Lewą Nogą”, dwóch skrajnie różnych periodyków). Wszystkie tytuły z listy dają się policzyć na palcach jednej dłoni. To „Wyspa”, projekt wydawniczy firmy zajmującej się analizą rynku książki, która powołała niezależny od siebie zespół redaktorów, „Lampa” i „Wakat” z Warszawy, które powołali do życia wydawcy, tworzący chcąc nie chcąc zaplecze dla własnych serii książkowych, wreszcie „Red” z Brzegu, wsparte kapitałem lokalnym i naukowe „Tekstualia”, za wydawanie których wziął się Dom Kultury Śródmieście w Warszawie. „Strony” z Opola powstały niedawno, mówić cokolwiek na podstawie kilku zeszytów – bardzo zresztą dziwne, że pierwszy z nich był od razu podwójnym – to wróżyć z fusów. Próby czasu nie przetrwał „Dziennik Portowy”, agora pisarzy Biura Literackiego, a największe fiasko spotkało projekt miesięcznika kulturalnego szytego na kształt kolorowych magazynów. Mowa o „Foyer” i „Arte”, których nakłady z kilkunastu tysięcy stale redukowano, znaczną część „Foyer” rozdawano nawet w teatrach za darmo, aż oba tytuły w końcu zamknięto. Jeden pod koniec 2005 roku, drugi w połowie 2006 roku.
Listę – rzecz jasna – można by wydłużać. „Arterie”, wokół których organizują się młodzi poeci z łódzkiego, „Fragile” z Krakowa, mocno lokalny „Kozirynek”, który zaistniał niedawno w szerokiej dystrybucji, a nawet „Kultura Miasta” z Suwałk, tak jeszcze długo dalej i więcej. To pisma, które wykonują krecią robotę, bo rozbudzają apetyt na literaturę wśród twórców lokalnych, studentów pozostających na obrzeżach życia literackiego, pozwalając im bez trudu publikować. Źle się jednak dzieje, gdy prasę z pierwszej ligi od „Lampy” dla młodych po sztywną – twierdzą niektórzy, z Antonim Liberą na czele – „Twórczość” wrzuca się do jednego worka z tą drugiej czy trzeciej kategorii. Nietrudno wskazać tytuły – pisał Marek Ławrynowicz – gdzie redaktorzy służą pismu, a gdzie pismo redaktorom . Przepraszam, podział wydać się może krzywdzący. Takim, owszem, w istocie musi być, nie ukrywam tego ani nie twierdzę, że miałbym go dokonać w pojedynkę, zwłaszcza że jestem sędzią we własnej sprawie, ale uważam, że to konieczność, od której należałoby zacząć. Choćby kosztem pism, które rozkwitną dopiero w przyszłości, ratując w zamian czasopisma, które w stopniu większym lub mniejszym dawno już rozkwitły, które zyskały renomę i uznanie sięgające poza lokalną społeczność twórców. Bo, odpowiedzmy sobie szczerze, czy forma przyznawania dotacji się sprawdziła?
Przemysław Czapliński pisał wprost, że kwota na dotacje dzielona jest wedle tajemniczych zasad , Robert Ostaczewski – że polityka wsparcia pism prowadzona jest chaotycznie, w sposób nieprzemyślany . Co zmienia, że obaj w 2009 roku byli w zespole sterującym? Trochę zmienia, zmieniła się forma dotowania pism, od tego roku oprócz decyzji o przyznanej kwocie w ramach dotacji publicznie pojawiła się informacja, jaką każdy z wniosków otrzymał punktację. To dobrze! Pisałem kiedyś, że gdyby trzymać się rozdanych kwot, okaże się, że zespół sterujący prawie na równi ocenia poezję autorów „Pegaza Lubuskiego” z twórczością na przykład Rylskiego, Sieniewicza, Odojewskiego, Kochana, Szubera, Zadury – poprzestanę na tych kilku autorach, którzy zaistnieli w kwartalniku „Wyspa”. A zatem, tak samo jak sprawdził się podział, w którym bądź co bądź mocno uprzywilejowane są pisma patronackie Instytutu Książki (a wcześniej Biblioteki Narodowej), dotowane z oddzielnej puli, wśród których znajdują się „Twórczość”, „Nowe Książki”, „Dialog”, „Odra”, „Akcent” oraz inne, być może – pewności nie mam – mógłby się sprawdzić podział w ramach pozostałej kwoty na czasopisma, krótko mówiąc, lepsze (wspierane kwotą od 50 do 80 proc. kosztów utrzymania) i gorsze, o lokalnym zasięgu, takie, które obiektywnie mniej wnoszą do literatury (wspierane kwotą od 10 do około 30 proc. kosztów), w myśl programu Ministra Andrzej Zakrzewskiego z 2000 roku, który opierał się na badaniach potrzeb i korzyści, w tym na przeprowadzonym w gronie twórców, przedstawicielach bibliotek i innych instytucji kulturalnych odpowiednim sondażu. Tylko zasygnalizuję, że podział na lepszych i gorszych niewiele ma wspólnego z kluczem wyboru pism, jakie znalazły się na liście tytułów dotowanych w 2010 roku, ponieważ – według mojej sugestii – wśród czasopism, które już zapisały się na kartach polskiej kultury po 1989 roku, jednak w oczach Ministerstwa nie zasługują na wsparcie, znajdują się „FA-art”, „Pogranicza” i parę innych. Pewnie więcej wspólnego miałby ten pomysł z projektem, który trzy miesiące temu zapowiedziano, mającym w przyszłości wprowadzić kategoryzację czasopism (listy A, B i C – od czasopism patronackich po efemerydy).
Spośród aż dziewięćdziesięciu dwóch czasopism kulturalnych dotowanych w 2009 roku z programu, który na zlecenie Ministra obsługuje Instytut Książki, tylko około trzydziestu ma literacki rodowód. Były to, nie wymieniając wszystkich, „Portret” (10 000 zł dotacji), „Wyspa” (20 000 zł), „Pogranicza” (50 000 zł), „Tygiel Kultury” (40 000 zł), „Zeszyty Literackie” (120 000 zł), „Czas Kultury” (100 000 zł), „Lampa” (120 000 zł), „Topos” (70 000 zł). W tym gronie znalazły się też: „Pro Libris” (20 000 zł), które nie weszło do szerokiej dystrybucji, „Cegła” (4 000 zł) wydawana w formie teczki, której zawartość stanowią teksty złożone na kształt dokumentów, „Książki w Tygodniku” (80 000 zł), cykliczny dodatek do „Tygodnika Powszechnego”, coraz prężniej działający „artPapier” (20 000 zł) oraz „Cyc Gada” (5 000 zł), które funkcjonują tylko w sieci. Co ciekawe, w oczach zespołu sterującego nie znalazły uznania „Wakat”, pismo mocno środowiskowe, ale mające oryginalny profil, „Latarnia Morska” z Kołobrzegu, „Fragile” czy „Poezja dzisiaj” z Warszawy. A zatem, z łącznej kwoty blisko 3 300 000 zł, którą wsparto czasopisma, niewiele ponad 1 000 000 zł przeznaczono na tytuły literackie. To i dużo, i mało.
Rok 2010 przyniósł trochę zmian. Po pierwsze, skład zespołu sterującego, który opiniował wnioski redakcji starających się o dotacje, dotąd powszechnie znany, pozostał nieoczekiwanie w ukryciu. Po drugie, każdy z członków zespołu, inaczej niż w latach poprzednich, gdy były organizowane posiedzenia, na których dyskutowano wnioski i decydowano o przyznanych dotacjach, tym razem aplikacje oceniał z domu, w pojedynkę. Są tego dobre i złe strony, których tutaj nie wymienię. A kto otrzymał dotacje? Mówi się – wspomnę choćby głos redaktora „Siódmej Prowincji” Marka Jędrasa – że pisma oddalone od literackiej centrali, organizujące życie kulturalne aktywnych środowisk na prowincji, w których są wydawane, skazano na śmierć, wspierając w zamian duże ośrodki, takie jak Warszawa. Pozytywnie rozpatrzono czterdzieści sześć wniosków. To mniej niż w poprzednich latach, ale więcej, niż początkowo zakładał program Ministra Zakrzewskiego. Co istotne, rok 2002 przyniósł znaczne pomniejszenie listy tytułów, które otrzymały wsparcie z budżetu państwa, zatrzymując się na liczbie trzydziestu. Dopiero później lista z roku na rok puchła. A pomoc Ministra w tym roku otrzymają: „Tygiel Kultury” (64 350 zł), „Zeszyty Literackie” (153 940 zł), „Topos” (92 040 zł), „Lampa” (106 200 zł), „Książki w Tygodniku” (245 000 zł), „Krytyka Polityczna” (214 477 zł), „Res Publica Nowa” (163 596 zł), „Czas Kultury” (78 000 zł). Dość dziwne, przyznaję, wydaje się pojawienie na liście projektu kwartalnika, który nie ma jeszcze tytułu, prezentującego kulturę jidysz (147 225 zł). Wśród wniosków, w których dopatrzono się błędów formalnych, razem będzie to dwadzieścia osiem zgłoszeń, znalazły się „Borussia”, „Wakat”, „artPapier”, „Christianitas”. Z kolei wśród wniosków rozpatrzonych negatywnie – łącznie siedemdziesiąt osiem tytułów.
Wydaje się, powiem na koniec, że warto wrócić do tematu finansowania kultury na wzór niemiecki, dotującej ze środków publicznych nie produkcję, lecz dystrybucję. Ta sama kwota dotacji, ta sama sprzedaż w Empiku, a efekt zgoła odwrotny – zamiast zalegających w magazynie zeszytów, które czekają latami na rozchód, mogłyby wabić czytelnika na półkach w bibliotekach. Czy warto? Program taki niewiele ma wspólnego z projektem Leszka Balcerowicza, aby kulturę w całości, bez regulacji, poddać prawom rynku. Samoistnie, z jednej strony, wyłoniłby tytuły lepsze i gorsze, ale poza środowiskiem (biblioteki dostają „talon” na kupno czasopism, zamieniając go na produkt, podczas gdy dzisiaj wydawca „talon” zamienia na kasę). Z drugiej strony – unikniemy nadprodukcji czasopism, pobudzając druk cyfrowy, który rozwiąże problem dystrybucji (skoro tytułu sprzedaje się sto egzemplarzy, będzie można bez problemu zamawiając druk pisma, otrzymać je bez wychodzenia z domu, a bez odprowadzania marży dla dystrybutora, który każe sobie płacić jakieś 50 proc. ceny, obniży się jednocześnie kwota, którą czytelnik musi wyłożyć na kupno czasopisma). Kto na tym zyska, a kto straci? Straci Empik, ponieważ pojawi się druga przestrzeń, w której wszystkie czasopisma będą wyłożone w jednym miejscu. Zyskają wydawcy, którzy robią czasopisma żywe w formie i zawartości, z ciekawym layoutem, w których pojawiają się autorzy prawdziwie ważni. Zyskają na jakości domy kultury i biblioteki, w których pojawi się przeciwwaga dla „głośnych” tytułów, dostarczając kołom miłośników książek nowej literatury, ubogacając – można mieć nadzieję – życie kulturalne tych środowisk, które wiedzę o literaturze biorą często wyłącznie z gazet i kolorowych magazynów. A zatem, w rezultacie, zyskać na tym może czytelnik. I to czytelnik z prowincji.

Upadek kwartalników

Kryzys jest faktem. Jeszcze kilka lat temu pisma wspierano z różnych źródeł, od prywatnych biznesmenów (przypadek „Nowego Nurtu”), firm mediowych („Res Publica Nowa”, poznański „Arkusz”), na fundacjach kończąc (znane są zasługi Fundacji Batorego). Widać czarno na białym, że uzależnione od subwencji z rąk Ministra, czasopisma giną od 2003 roku, nie winiąc nikogo za stan rzeczy, z jednej tylko ręki. Ale przyczyn tego stanu, mówił Robert Ostaszewski, choć to temat na inną zupełnie dyskusję, nie należy szukać wyłącznie w polityce przyznawania dotacji czy braku zainteresowania ze strony biznesu, ogólnie rzecz biorąc, w finansach, bo drugi, możliwe, że decydujący powód, to edukacja kulturalna w szkołach, zaniedbująca kulturę współczesną . Niedostateczna jest, otóż to, liczba czytelników. Nawet tych, którzy czytają od czasu do czasu, nie stać na czasopismo (warte od 7 do 28 zł, tyle więc, ile książka i dużo więcej, niż kryminał, książka poketowa, z którą jedzie się na wakacje). Winne w jakimś stopniu będą też uczelnie. To chyba Leszek Szaruga publicznie się przyznał, że egzamin wstępny na studia polonistyczne zaczynał od pytania o znane kandydatowi pisma literackie – z reguły, nie byli w stanie wymienić ani jednego. Mnie przypomina się historia, gdy podczas zajęć, na które chodziłem z grupą mającą za sobą trzy semestry nauki, grono studentów, razem jakieś trzydzieści osób, na pytanie, jakie znają czasopisma kulturalne lub społeczne, z trudem, ale jednak, ktoś podniósł rękę: „Zeszyty Literackie”, ktoś szybko dodał: „Krytyka Polityczna”. Taki, nie inny, lepszy ani gorszy, jest stan świadomości studenta, rzekomo przyszłej elity kraju. Jak tak dalej pójdzie, kraju, w którym znajomość czasopism zmaleje do zera.
Co gorsza – rzekłbym – oprócz dobrze znanych problemów, w 2009 roku pojawiły się kolejne. Zadyszkę finansową złapał Empik, w którym można było znaleźć niemal pełną ofertę czasopism kulturalnych, chociaż konsekwentnie spychaną w kąt salonów (Tomasz Piątek, autor „Wyspy”, ubolewał, że kwartalnik nigdy w Łodzi się nie pojawił, to samo Wojciech Kass mówił o Empiku w Olsztynie). Kilka firm, jakie pośredniczyły między siecią a periodykami, stoją dzisiaj na skraju bankructwa. Drugi problem to wskaźnik czytelnictwa, pokazujący tendencję równającą w dół, według badań Biblioteki Narodowej i TNS OBOP sięgnął dna. W ostatnim roku aż 62 proc. Polaków nie miało kontaktu z żadną książką! Trzeci problem, mówiąc dość ogólnie, dotyka słabnącej pozycji czasopism kulturalnych w debacie nad kulturą. Rzecz jasna, mówię o debacie, która każe o sobie myśleć, że jest debatą poważną, czyli o Kongresie Kultury Polskiej, na który poza Piotrem W. Lorkowskim i niemałym gronem z „Krytyki Politycznej” nie zaproszono do zabrania głosu nikogo spośród redaktorów, krytyków lub choćby osób postrzeganych jako satelita tego czy owego czasopisma, co bardzo słusznie, z należnym dystansem, wytknięto organizatorom Kongresu na łamach „Lampy”. Kto zajął ich miejsce? Katarzyna Janowska (od niedawna prowadząca „Przekrój”), Mirosław Pęczak z „Polityki”, Magdalena Miecznicka z „Dziennika” (dziś „Dziennik Gazeta Prawna”). Jak widać, DDM rośnie tylko w siłę, podczas gdy czasopisma kulturalne, wypchnięte poza obszar debaty nad kulturą najpierw z masmediów, teraz z szeroko pojętego środowiska ludzi kultury i artystów, będą mieć niemały problem, aby w przyszłości znów uchodzić za opiniotwórcze, choćby tylko w środowisku, które powoli zapomina o ich istnieniu.
W czasie – zacytuję z pamięci większy fragment z Mieczysława Orskiego – kiedy książka staje się produktem rynkowym, a jej sukces zawdzięczamy promocji, reklamom, „wyczarterowanym” przez wydawców recenzjom w gazetach, na straży wartości literackich stoją czasopisma, nikt inny . To prawda, periodyki kulturalne podtrzymywały hierarchię wartości, ale działo się tak, gdyż one same wespół z resztą źródeł na temat literatury w Polsce były częścią innej hierarchii, w której czasopisma zajmowały miejsce eksperta, na samej górze, z którym oczywiście mamy prawo się nie zgadzać, tak samo jak nie zgadzaliśmy się czasem z wykładowcą na studiach. Powtórzę zatem, prasa kulturalna w starciu z DDM przegrała po raz drugi, tyle tylko że tym razem o rząd dusz ludzi, którzy z kulturą mają trochę wspólnego, filmowców, plastyków, muzyków, a także tych, którzy takim debatom jak Kongres przysłuchują się z daleka. Na odwróceniu hierarchii skorzystają masmedia, ale i słabe pisma kulturalne, którym z czasem, bez konieczności odniesienia własnych łam do czasopism z wyższej półki, do dobrego samopoczucia będzie wystarczyła świadomość, że są częścią rynku, niszowej awangardy tworzącej kulturę wysoką (wysoką w ich rozumieniu, bo pomijaną przez masmedia, które tworzą salon). Może się wkrótce zdarzyć, że człowiek względnie oczytany, a przynajmniej ten, kto uchodzi za oczytanego wśród ludzi inteligentnych, przeglądając prasę kulturalną na półce, nie dostrzeże z grubsza biorąc między jednym a drugim tytułem żadnych różnic. Co znowu, wybiegnę w przyszłość, lepsze czasopisma zepchnie w jeszcze większe getto, a niemałą część doprowadzi do upadku. Oczywiście, można założyć, że dobre teksty zawsze znajdą sobie miejsce na łamach innego, jeszcze istniejącego tytułu. Leszek Szaruga sześć lat temu uspokajał: czasopism literackich mamy ponad pięćdziesiąt, a to sporo . Jednak hasłu „literatura i tak sobie poradzi” należałoby się przyjrzeć od nowa, gdyż pism literackich, według mojego szacunku, ukazujących się w miarę regularnie, jest dzisiaj około trzydziestu, prawie o połowę mniej. Z tego kilka ukazuje się dwa razy w roku albo rzadziej.
Miesięczników ubywało z roku na rok. Podobny proces, jeśli nic się nie zmieni – powolnej agonii – spotka wkrótce dwumiesięczniki, kwartalniki, a nawet roczniki o tematyce literackiej czy kulturalnej. Już dzisiaj nietrudno o kilka, bardzo zresztą niepokojących przykładów. Rok 2005 był ostatnim dla ukazującej się na Śląsku „Kursywy”, z którą łączymy dzisiaj Pawła Sarnę (wskazanego przez Biuro Literackie na autora najważniejszego debiutu 2002 roku). Na początku 2008 roku ostatni raz do sprzedaży trafiło „Studium”, którego zasług wymieniać nie trzeba. „Rita Baum” z Wrocławia od pięciu lat ukazuje się jako rocznik, podobnie „Arkadia” z Mikołowa, której przyszłość po śmierci Pawła Targiela wisi na włosku. Nie sprawdził się model pisma akademickiego – warszawskie „LiteRacje”, które reaktywowano po dwóch latach nieistnienia, raczej nie przekroczą trzystu egzemplarzy nakładu. Stan sprzed czterech lat, gdy Joanna Mueller wyznała, że redaktorzy „LiteRacji” osobiście chodzili po mniejszych księgarniach i próbowali coś sprzedać – piszę to z żalem – może się utrzymać. „FA-art” z Bytomia, „Kresy” z Lublina, a nawet sopocki „Topos”, można powiedzieć ikony wśród pism literackich, czekające na opóźniające się wypłaty dotacji, w ostatnich latach pierwszy zeszyt w roku wypuszczają z poślizgiem, zdarza się, że nawet w wakacje. Olsztyńska „Borussia” od ponad roku nie wydała żadnego numeru (nowy zeszyt, datowany na 2009 rok, niedawno trafił do dystrybucji). Nakład rzeszowskiej „Frazy” zmalał z około siedmiuset do trzystu egzemplarzy na numer, podobnie „Pograniczy” ze Szczecina, które ukazują się w nakładzie pięciuset, a nie sześciuset jak wcześniej, a po tym, jak wniosek szczecińskiej redakcji o wsparcie w ramach programu operacyjnego rozpatrzono w tym roku negatywnie, można się spodziewać, że nakład jeszcze zmaleje. Numer „Portretu” z początku roku otwiera smutna wiadomość: jest to ostatni, pisze Bernadetta Darska, numer pisma, a wydanie internetowe zostaje zawieszone aż do odwołania, czyli pewnie na zawsze. Pod koniec 2009 roku wstrzymano też wydawanie „fo:pa” i portalu „Cyc Gada”.
Jaka przyszłość czeka inne redakcje, których wnioski o wsparcie z budżetu państwa oceniono negatywnie? Lista pokrzywdzonych jest długa, mowa o śląskim kwartalniku „Red”, zasłużonych „Opcjach”, ciekawej inicjatywie Marka Horodniczego pod nazwą „44”, a także o pismach, które odpadły z powodu błędów formalnych, jednak ze względu na zakończony nabór w 2010 roku nie będą mogły się one o cokolwiek ubiegać. O kim mowa? O kwartalniku „Konteksty” sięgającym swoją historią 1947 roku, warszawskiej „Karcie”, „Śląsku” z Katowic oraz wielu innych. Całość podsumowują słowa Joanny Wojdowicz z Witryny Czasopism, która w tym roku – nie inaczej – wypadła z listy pism, które Ministerstwo wspiera. Z czasopismami włączonymi do Katalogu Czasopism, mówi Wojdowicz, dzieje się coś niedobrego. „Wykruszają się. Katalog zamienił się w Polską Czerwoną Księgę Czasopism Zagrożonych. Nie przesadzam. Sam fakt zaliczenia tytułu do grona czasopism kulturalnych, a więc niszowych, niskonakładowych, często stricte literackich, każe traktować periodyk jak ginący gatunek, jeśli w tej chwili jeszcze nie zagrożony, to na pewno bliski zagrożenia” . Przykre, ale prawdziwe. Nie jest ambicją Wojdowicz, aby stawiać daleko idące tezy i diagnozy, wreszcie – by znaleźć odpowiedź na pytanie, co robić, żeby stan rzeczy naprawić, ale dodaje, że nie mogłaby nic nie powiedzieć, bo równałoby się to z cichym przyzwoleniem i obojętnością: „Kto nie zabiera głosu, tego nie ma” .

Wydawcy a czasopisma

Model wsparcia dla czasopism, który zaproponowano w tym roku, dość kontrowersyjny – przyznaję – dotujący mniej tytułów, za to beneficjanci mogą liczyć na większe wsparcie, jest bodaj pierwszym od wielu lat, w którym widać pomysł. To projekt, który jest pomyślany na dłużej niż rok. Przede wszystkim, co warto podkreślić, zakończył niechlubną praktykę, gdzie dostawał prawie każdy, tyle że mało, w okolicach od 10 000 do 30 000 zł. Projekt ten, choć różny od modelu, który zakładał jawny podział na lepszych i gorszych, nieco w ten pomysł się wpisuje, dlatego tegoroczne rozwiązanie w jakimś stopniu znalazło moje poparcie. Oczywiście, model to jedno, bo jego realizacja pozostawia, o czym wspomniałem, wiele do życzenia. Powtórzę bodaj trzeci raz: zwyczajnie nie mogę się pogodzić, że „FA-art”, „Opcje”, „Pogranicza”, co może wpłynąć na ich periodyczność, zawartość, na końcu i jakość tegorocznych numerów, znalazły się poza listą pism dotowanych, tracąc do pułapu 68 punktów w ocenie wniosku, który to pułap oznaczał dla tytułu przyznanie dotacji, bardzo niewiele, kolejno 1,5 punktu („FA-art” i „Opcje”) oraz 3 punkty („Pogranicza”). Dla porównania, bydgoski „Akant” stracił tyle samo, czyli 1,5 punktu. „Kontakt”, pismo zawiązane przez młodych członków KIK – 2,5 punktu, „Pomerania” z Gdańska – 4,5 punktu, „Arterie” – 8,5 punktu, łódzki „Obywatel”, który określa się pismem politycznym i społecznym – 10,5 punktu, „Spotkania z Zabytkami” – 15 punktów, „Pressje” z Krakowa – 20,5 punktu, wreszcie „Bluszcz”, pismo ilustrowane dla kobiet, które ma ambicje zebrać czytelników Izabeli Filipiak z jednej, kryminałów, „Wysokich Obcasów” i książek Katarzyny Grocholi z drugiej strony – zanotowało aż 21 punktów straty. Nie do końca jasny wydaje się podział funduszy w ramach dotowanych pism, gdzie najwyżej oceniony tytuł, łódzki „Tygiel Kultury” (99 punktów), otrzymał ponad 60 000 zł, z kolei pismo, które ledwo załapało się na listę, czyli „Nowa Europa Wschodnia” z Wrocławia (69 punktów), otrzymało aż 109 020 zł.
Kto ma więcej szans na przetrwanie? Tytuły sięgające historią czasów jeszcze sprzed przełomu, o których mówi się, że na dobre zadomowiły się w świadomości osób, które zajmują się literaturą? A może odwrotnie, zmieniające layout z każdym numerem, redagowane przez młodych, czyli te pisma, po których nie widać, aby literatura była im bardziej bliska od filmu, komiksu, teatru? Wydaje się, że kluczowa nie będzie forma ani zainteresowania redakcji, lecz wydawca. Wrócę do tematu pism, które powstały w latach zapaści, po 2000 roku, a jednak utrzymują się na rynku, wydawane przez średnich wydawców (Lampa i Iskra Boża), tworzących zaplecze dla własnych autorów (SDK), wreszcie przez wydawnictwa, które w utworzeniu pisma widzą szansę na ubogacenie dotychczasowej oferty (Biblioteka Analiz). Redakcje bez większego zaplecza, działające jako ośrodki czy fundacje, z czasem dotknie kryzys, gdyż nie będą w stanie sprostać konkurencji, za którą stoi choćby średni wydawca, nie mówiąc o potentatach (Prószyński Media, w skład którego wchodzi wydawnictwo, jest przecież wydawcą dwóch tytułów, które uchodzą za kluczowe wśród czasopism fantasy). Być może, gdy duże wydawnictwa będą wkrótce odkupywały od redakcji niektóre z pism, stan, który na świecie uważany jest za normę, zadomowi się w Polsce. Alternatywą może się stać przeniesienie redakcji do ośrodków akademickich, budujących w ten sposób zaplecze dla własnych potrzeb, jednak działających, to trzeba powiedzieć, wyłącznie w środowisku kadry akademickiej, studentów, bibliotek naukowych, do których zwykły czytelnik ma utrudniony dostęp. Inne wyjście, pośrednie, znajdujące złoty środek między jednym a drugim, według mnie nie istnieje. Owszem, pisma patronackie utrzymają swój status. Więcej nawet, za kilkadziesiąt lat redakcje, które dzisiaj istnieją, ale których wydawcy nie zechcą albo z różnych powodów nie będą mogli przejąć, znajdą się wśród pism w całości utrzymywanych z budżetu państwa. A zatem, liczna około trzydziestu pism, które regularnie ukazują się drukiem, pewnie trochę zmaleje, ale powinna się utrzymać.
Jaki interes wydawcy mogą mieć w posiadaniu czasopisma, które jest uważane za kulturalne lub stricte literackie? Niemały, powiem krótko. Warto jednak zdać sobie sprawę, że polityka wydawnictw już oddziaływuje na czasopisma, a stan rzeczy może iść w kierunku zacieśniania się relacji, godząc z jednej strony ambicje periodyku, aby pokazywać literaturę świeżą, wyprzedzając druk książki, z drugiej – interes wydawcy, który w ten sposób napędza zainteresowanie wokół tytułu, który będzie promował. Powiem inaczej: ile redakcji chciałoby mieć przed ukazaniem się książki fragmenty reportażu Artura Domosławskiego, który święci teraz duży sukces, zarówno medialny, jak i handlowy? Nie oznacza to jednak, że edytorzy zdominują łamy pism, które będą wydawać (projekt „Dziennika Portowego”, pisma promującego niemal wyłącznie autorów Biura Literackiego, zakończył się niepowodzeniem). Na łamach „Wyspy” poza jednym wyjątkiem nie ukazał się żaden tekst, który byłby zaplanowany do wydania w jednym z podmiotów Biblioteki Analiz, czyli w Wydawnictwie Jirafa Roja. Wydawca nie tylko dał redakcji wolną rękę, nie wywierając wpływów na kształt pisma, ale – być może paradoksalnie – „Wyspa” dała wydawnictwu trójkę autorów, którzy pokazali się na łamach pisma, a następnie trafili pod skrzydła Jirafy Roji. Jaki z tego morał? Ano taki, że trzeba sobie ufać, wzajemnie się wspierać, bo stawką gry nie jest istnienie tego czy innego pisma, ale kultura, którą na naszych oczach dotknął kryzys.

Od autora: Tekst powstał pod koniec marca tego roku, w związku z tym niektóre źródła, choćby ostatnie numery czasopism, na które się powołuję, w momencie ukazania się szkicu mogły stracić na aktualności.