15 cze

Zyta Oryszyn: Góry Ciemności

Nakrywało się do stołu i zasiadało do obiadu: consommé, pommes aux frites i polędwica. Po polędwicy cygara i kawa. Najlepsza była consommé z wody po gotowanej marchwi — tylko nie mówcie, bo szału dostanę, consomme tylko konsome i nie pommes aux ale pom u frit, denerwowała się matka. Woda po gotowanej kapuście trochę śmierdziała.
Dobre też były pom u frit z przypiekanych na kuchennej płycie ziemniaczanych obierek. Że się je polędwicę, to się tylko tak mówiło. Ale kawę piło się naprawdę i cygara paliło się naprawdę. Cygara brat skręcał z przywiędłych kapuścianych liści. A kawa była prawdziwa — zbożowa. Zabawa nazywała się — życie przed wojną.
Tylko nie zawsze można się było można w nią bawić. Czasami brakowało kapusty, czasami marchwi. Czasami trzeba było uciekać przed pożarem, a jeszcze częściej siedzieć w schronie.
Kiedy brakowało tego czy tamtego i kiedy akurat nie było pożaru ani bombardowania, ani nie trzeba było siedzieć w schronie, można było się bawić w fajerwerki. Zbierało się niewypały albo kule dum–dum. Wrzucało się je do ogniska czekało na błyski, huki, trzaski, świetlne zjawiska i detonacje. Przed wojną, mówił brat, fajerwerki urządzało się z byle powodu. Na przykład dlatego, że się kończył jeden rok i zaczynał nowy, śmieszne. W zakończenie starego roku można się było bawić jednak tylko wtedy, kiedy nie było w pobliżu matki. Ale bawili się tak dosyć często, bo matki dosyć często nie było w pobliżu. Albo pędziła bimber w szopie za zameczkiem Krasickich, za co groziła kara śmierci przez rozstrzelanie, albo handlowała bimbrem w Sanoku, za co groziła tak samo kara śmierci, ale przez powieszenie. Albo mełła w żarnach zboże w tej samej szopie, za co też groziła kara śmierci, nie byli tylko pewni, czy przez rozstrzelanie, czy przez powieszenie. Albo, mimo że za płakanie nie groziła wcale żadna kara śmierci, ani przez rozstrzelanie ani przez powieszenie, również w tej szopie się chowała, żeby się wypłakać nad sobą albo nad Tereską, albo napisać kolejny wiersz. Na przykład taki:

Nikt ci nie powie — życie twoje to kapitalna rzecz, to woda orzeźwiająca, rzeka
letejska, pola elizejskie, dotknąć ciebie to zapomnieć o swoim ja, o tym co było,
co jest, co będzie, wkoło góry ciemności, szarym świtem serce łopocze, czarną
łzą tętno dygocze, w niemym niebie lśnią czarne słońca i życie dobiega końca.

Zastanawiali się jak niebo może być dla matki nieme. Czy matka nie słyszy niosących się niebem buczenia samolotów, wrzasków, świstu bomb, nawoływań i jęku ziemi, kiedy bomba w nią rąbnie; świergotu kul? Tyle, że kule, choć świergotały, mogły się wbić w człowieka i go rozstrzelać. I jaką rzekę i czyje pole opisała? Ich rzeka nazywała się Osława, a pola należały do nich, do wujka Tomka, do Krasickich i do okolicznych chłopów. W końcu brat zadecydował, że to nie jest ważne. Ważne było to, że matka bała się śmierci.
Jak za długo nie wracała z Sanoka, to i oni zaczynali się bać, że właśnie jej życie dobiegło końca, choć właściwie powinni być do tego przyzwyczajeni, bo ludzie wokół pojawiali się i znikali, chowali się po lasach i w schronach, a potem uciekali, a inni ludzie gonili za nimi na wszelkie sposoby, piechotą, na motorach, samolotami, czołgami, nawet na koniach, i jak ich dogonili, to zabijali.

Przedwojenny obiad, kawa i cygaro przenosiły ich w bajkowe czasy, w których nie tylko człowiek nie ganiał za drugim człowiekiem, żeby go zabić albo torturować, ale dodatkowo zawsze świeciło słońce i deszczyk popadywał dla ochłody. A w ogóle przez cały przedwojenny czas to się jadało. Nie tylko obiady, śniadania i kolacje, ale jakieś podwieczorki: wonna herbata i śnieżnobiałe od miałkiego cukru karpatki, czy torty przekładane pomarańczową i kakaową masą. Przy okazji pytało się o sens istnienia. Wiedzieli o tym od wujka Tomka: — Obrus lśnił bielą, śpiewały skowronki, niebo niebieściło się, konsomme, pomm u frit, bo to mi najbardziej smakowało, polędwica, no i te cygara! No i ta kawa! I te torty! Człowiek siadał na werandzie i zaczynał dyskurs o sensie istnienia.
— A teraz o co tu pytać? — pytała matka, ojciec nie mógł o nic pytać, chyba że Niemców, bo był u nich „na robotach”, nawet pisywał listy, ale matka nie dawała im znaczków z kopert, żeby sobie poukładali w klaserze, tylko mówiła, że to wstyd, że chcą hitlerowskie znaczki przechowywać i oglądać, a koperty i listy paliła natychmiast po przeczytaniu.
— Sens istnienia jest oczywisty: nie dać się zabić, policzyć tych, którzy jeszcze żyją, pochować tych, których zwłoki można odnaleźć, czasami pochować bez imienia i nazwiska — odpowiadała sama sobie ale patrząc na wujka, który akurat wtedy miał na imię Władzio, Miecio czy Albert.
Nie mogli pojąć, że oni mają ciągle takie same imiona i ciągle to samo nazwisko. Inni je zmieniali. Jak choćby właśnie wujek Tomek, niedaleko szukając. Raz nazywał się Wątorski, raz Rozmarynowski albo Kamaszyński, albo jeszcze jakoś inaczej. Trzeba się było tych jego nazwisk i imion uczyć na pamięć. Także tego, że wcale nie jest ich wujkiem i nie nazywa się jak ojciec, choć był jego rodzonym a nie przyrodnim bratem. Także i tego, że jest uciekinierem z Warszawy, Krakowa czy z Poznania, rodzina mu zginęła a on jest przygłup. Przygłup przydaje się na roli cioci Wandzi, bo zaginął jej mąż, bo porwali go Sowieci. Kiedy indziej Szkopy. Albo banderowcy. Albo polska partyzantka, w zależności od tego, kto akurat pytał. Szkopom się mówiło że Sowieci, banderowcom, że polska partyzantka, Sowietom, że Szkopy, polskiej partyzantce nie trzeba było nic mówić, bo nigdy nie przychodziła, a gdyby przyszła, to i tak wiedziałaby, kim jest ten przygłup, i że to wcale nie przygłup, tylko mąż cioci Wandzi, czyli ich wujek i że wujek potrafi przeprowadzić kogo trzeba na Węgry, więc po co strzępić język, lepiej go trzymać za zębami. — Sam do tej partyzantki należę, gęby mi nie otwierać, bo jak się kto niepowołany dowie, to doczekam się kary śmierci.
Spytali go, czy przez rozstrzelanie czy przez powieszenie, a on w odpowiedzi obiecał im, że jak ich dopadnie, to im powyrywa nogi z tyłka. Jak możesz tak do dzieci, skarciła go ich matka, a on w odpowiedzi wrzasnął do ich matki, że najlepiej je byłoby poddusić jak Misiakowa Tereskę. Trochę się przestraszyli, bo Tereska przez to podduszenie zrobiła się niema i przelewała się tylko przez ręce.
— Nie chciała ja jej krzywdy zrobić — popłakiwała Misiakowa, kiedy przychodziła do nich po bimber i porozglądać się wokół. — Tylko uciszyć.
Bo płakała i kaszlała i schron jeszcze by kto odkrył i jeszcze by rozstrzelał i dom spalił a ją, Misiakową, osobiście przedtem zgwałcił, a tu wojna i ona swoje dzieci musi za coś wykarmić i wychować. To wzięła Tereskę od Joska na przechowanie, bo jej obiecał złote świnki za to, że wykarmi i wychowa też i jego córeczkę, choć wszyscy wiedzieli, że to nie żadna Tereska, tylko Miriam. Josek przywiózł Misiakowej swoje meble i obrazy przywiózł. I metrykę chrztu dla Miriam, że niby ona Tereska i tak dalej, ale złotych świnek nie przywiózł. To już jego nie wpuściła do schronu. To Niemcy go schwycili i zastrzelili. To ona Tereskę–nieTereskę do lasu wyniosła, bo wiedziała, że w lesie gdzieś Żydzi koczują, to ją może wezmą, bo ona ichnia. No i znikła ta cała Tereska. Wzięli ją jednak ci Żydzi, czy co. No po prostu znikła. A może wilk ją pożarł, czy co. Swoją drogą, to gdzie ci Żydzi koczują, nigdy się na nich nie natkła.
— A pani się kiedy na nich natkła? — pytała ich matki.
Kiedy Misiakowa przychodziła spod tego swojego Poraża, matka natychmiast jej bimber za darmo dawała i dokładała co popadnie, byle tylko za długo się nie rozglądała i nie dziwowała, że tylko oni jedni schronu nie mają, a wszyscy inni mają, jak te Bogomilskie czy Benerowie. — Swoją drogą, to może też Żydzi, no bo kto się teraz Bener nazywa? Albo Bogomilski. Żydzi często nazwiska świątobliwe przybierali, albo od miast, albo krajów albo od miesięcy w roku, albo z końcówką er.
— Swoją drogą, to pani też swoje dzieciaki ponazywała, Greta i Gwalbert, ciekawe po jakiemu to? Takie imiona niechrześcijańskie to tylko nieszczęścia przynoszą, na przykład Emilię od Benerów skosiła na moście koło Sanoka seria z karabinu, choć właściwie przez most można było przechodzić bezpiecznie i ani przedtem ani potem nikt tam już do nikogo nie strzelał. Dziwne, nie? Pani wie, że Emilia miała na drugie imię Róża? Ona, Misiakowa, swoje dzieci nazwała całkiem po katolicku — Stachu i Wojtuś. — Pani wie, że Stanisław i Wojciech to imiona pogańskie? A poza tym Emilia od Benerów nie zginęła na moście, tam zginęła jakaś nikomu nieznana kobieta, Emilia od Benerów pognała przed siebie w świat, prosto drogą, krzycząc — ja już tego wszystkiego dłużej nie wytrzymam — i ślad po niej zaginął. Może wie pani, co to była za kobieta na tym moście, napisałoby się jej nazwisko na krzyżu? — zapytała Misiakowej matka. A Misiakowa jak nie wrzaśnie: — Boga to pani w sercu nie ma, czy co? Pani nie słyszała, że świętemu Wojciechowi w pogańskiej dąbrowie serce poganie–Słowianie wyrwali i go na amen całego posiekali? Albo jak świętego Stanisława zarąbano przy ołtarzu? Ciekawe, że pani dęby zasadziła, pełno tu ich, jakby z innych drzew podłóg nie można było robić. Ona, Misiakowa, ma sosnowe na przykład. A na moście to była Emilia od Benerów.

Kiedy odchodziła, matka najpierw czekała czy Misiakowa nie zawróci, bo czasami zawracała. Potem biegła do szopy za zameczek Krasickich i sprawdzała, czy Tereska jeszcze tam leży w schronie. Schron był wykopany pod szopą, ale o tym nikt nie wiedział, nie tylko pani Misiakowa. Matka cieplej opatulała Tereskę, głaskała, cichutko jej śpiewała a czasami dawała do wypicia ziółka. Albo mleczko z maku jak był młody mak. Takie mleczko robiło się szast prast. Kiedy makowe główki zaczynały się wykształcać, kiedy jeszcze nie szeleściły i nie było w nich ziarenek, tylko białawy sok, wyciskało się ten sok, zaprawiało bimbrem i trzymało w zakorkowanych buteleczkach. Przed wojną okoliczni chłopi maczali w takim mleczku smoczki zrobione z gałganów i dawali dzieciom ssać, kiedy musieli iść w pole. Dzieci spały wtedy smacznie i nic się im nie działo, choć były bez opieki. — Co to za kraj — pytała matka.
— Jak można dzieciom opium dawać, ale jak nastała wojna zaczęła robić to samo. Tyle że Greta i Gwalbert nie musieli ssać smoczków. Pili to mleczko po kieliszeczku i siedzieli grzecznie w schronie, o którym nikt nie wiedział, nie kaszlali, nie płakali, nie wrzeszczeli ze strachu, tylko spali albo mieli zwidy. Te zwidy bardzo się im podobały. Jakieś kolorowe smoki, kwiaty jak młyńskie koła, świetliste uśmiechnięte postaci, dobrotliwe węże, grzyby jak pałacyk Krasickich, nawet jak nie było trzeba siedzieć cicho podkradali to mleczko i popijali do kawy ze zboża i cygar z kapusty. I zaśmiewali się, bo wszystko ich wtedy rozśmieszało. Grecie aż łzy ze śmiechu kapały z brody a brat zaczynał recytować siostrze wiersz matki:

Otrzyj oczy, Matka Boska na spacerze u progu poranka nie zmieni łez w chabry, nie uwije z nich wianka. Otrzyj oczy — ślady łez na bezdrożach rozpaczy Anioł Zagłady wytropi, krwią twoją oznaczy. Już zstąpił z nieba, kulbaczy czarne konie, uwalnia śmierć ze smyczy, zaciska gniewne dłonie, otrzyj oczy.

To je ocierała i dalej pękała ze śmiechu. Przypominała sobie jak wujek Tomek nazwał matkę Poetessa. Przeczytał ten wiersz i kazał się bratowej puknąć w czółko. — Puknij się w czółko, Poetesso, jaki tam Anioł Zagłady ci grozi, ty się bój grubego tyłka i świńskich oczków Misiakowej, hitlerowskiej zarazy albo ruskiej partyzantki albo uciekinierów. U Benerów taki jeden siedział. Warszawiak. I o wszystkich innych uciekinierów wypytywał. W plecaku miał tylko zmianę bielizny, sweter, dwie ciepłe koszule, onuce i brzytwę. Ale już gdzieś zniknął. Ty uważaj na takiego, dosyć szczupły i niewysoki, oczy piwne, włosy szarawe, okulary, na Żydów mówi Handełes–Komunizm–Syjonizm i bezustannie parska śmiechem.
A matka na to, Jezu, on teraz u Misiakowej, pod Porażem siedzi. Misiakowa mówi, że wygrała los na loterii, taki z niego mężczyzna i dodatkowo ponaprawiał jej meble.
Misiakowa popłakiwała przed matką: — Dlaczego się zgodziłam, żeby mi Josełe zapłacił najpierw meblami i obrazami a dopiero potem złotymi świnkami? Dzidek powiedział, że mi rozum odjęło, bo obszukał wszystkie meble a w nich nie było żadnego schowanego skarbu, gdzie tam. I jeszcze je trzeba było zreperować po tym obszukaniu, pani powiem, że sam Josełe by nie poznał, że były porozkładane na części, Dzidek zresztą się zastanawia, czy to naprawdę pożydowskie meble, jak w nich żadnego schowka nie ma, tylko w komodzie schowek był, ale pusty, ten Josełe wstydu nie miał, żeby takimi meblami płacić za narażenie cudzego życia na śmierć albo na jakiś zbiorowy gwałt, czy co. Może je gdzie kupił na targu, a swoje schował, Dzidek mówi, że się rozejrzy tu i ówdzie, to może je znajdzie.

Dojechali do Leśnego Brzegu. Do Krainy Po Wojnie. W jakiś czas potem jak tu nastali, matka napisała wiersz. I znowu o górach ciemności. Dla niej wszędzie były góry ciemności:

Cudze chmury, cudze gwiazdy, cudze drzewa. Ni nadziei, ni miłości, Bóg się gniewa. Wkoło Góry Ciemności. Cudzą łąką, cudzym polem, skrajem nieba Bóg prowadzi śmierć na smyczy, Bóg się gniewa. Wkoło Góry Ciemności.

A Kraina Po wojnie była podobna do tej, w której mieszkali przedtem. Tylko wszystko tu było poniemieckie. Nawet trawy, lasy i sady. Marchewka i pietruszka, grudy ziemi, psy. Drogi wysadzane gruszami i jabłoniami. A nawet kawki: jedna wrzeszczała chrapliwie donnerweter! Albo krucefiks. Nauczyli ją jeszcze Hai Hitla. Tylko duchy nie były poniemieckie, przyciągnęły razem z przesiedleńcami. Każdy ze swoim. Duch sąsiadki Źródelskiej był ociężały, za bardzo nie chciało mu się straszyć. Był starą babą, która czasami stukała garnkami. Źródelska wtedy wiedziała, że nadchodzi jakaś odmiana, i że ta odmiana będzie zła. Na przykład mąż przyniesie jeszcze mniej pieniędzy niż ostatniego dziesiątego. W Krainie Po Wojnie było pełno schowków na poniemieckie skarby. I wszyscy szukali poniemieckich skarbów. I nawet je czasami znajdowali: poniemieckie posrebrzane łyżki w ścianach, zegarki czy maszyny do szycia, poniemiecką porcelanę — zamurowane w piwnicy czy zakopane w ogródkach. Gerda i Gwalbert dopytywali się, czy to nie są czasami pożydowskie skarby, bo o czymś takim jak pożydowskie skarby słyszeli, ale nie. Były to jednak skarby poniemieckie. To się zaczęli dopytywać, czy Niemcy się tu po oborach, stajniach, za przepierzeniami, w dołach wykopanych w lesie, czy za podwójnymi drzwiami w szafach chowają, jak się poczas wojny chowali Żydzi. Ale nie, Niemcy nigdzie nie chowali się. Wyjechali. Ci co zostali mówili, że są autochtonami a nie Niemcami, ale i tak niektórych z nich wsadzano do obozu w Łambinowicach. Czasami do tego obozu wsadzano też Polaków, jak się w jakiś czas potem okazało, na przykład matkę i syna państwa Walewskich, ale podobno dlatego, że chcieli uciec przez żelazną kurtynę na Zachód. Jak nastała ta żelazna kurtyna, to wujek Tomek zakazał im mówić i o Łambinowicach i o tej kurtynie. Zapytali go, czy grozi za to kara śmierci przez rozstrzelanie czy powieszenie, a on odpowiedział jak zwykle, że im nogi z tyłka powyrywa i szkoda, że jeszcze tego do tej pory nie zrobił.
Ojciec nie wrócił z Niemiec, matka pracowała całymi dniami jako sprzątaczka, nikt by ich przed wujkiem nie obronił, postanowili, że jakby co, to powiedzą, że wujek razem z panem Szczęsnym szybowiec konstruuje, żeby uciec za granicę. Nie wiedzieli tylko komu to opowiedzą. Postawili na nauczycielkę od polskiego, bo im ciągle mówiła, że stare, sanacyjne powiedzenie, iż milczenie jest złotem jest całkowicie nieprawdziwe jak prawie wszystkie sanacyjne powiedzenia, ale zanim się zdecydowali nauczycielka zniknęła, wujek powiedział, że za dużo gadała i nie tym, co było trzeba, i nie to, co było trzeba.

Ucieszyli się, że nie powiedzieli niczego o szybowcu nauczycielce polskiego, bo jeszcze zniknęliby razem z nią, ostatnio od śmierci przez rozstrzelanie czy powieszenie groźniejsze stały się zniknięcia, był sobie ktoś i był, aż tu nagle fiut i już go nie było, bo zniknął, i nikt nie wiedział, czy go się jeszcze kiedykolwiek zobaczy, sąsiad z naprzeciwka, pan Ślużyński mówił, że człowiek już prędzej własnego ducha zobaczy niż tego, który w tych obecnych czasach znika.
O szybowcu wiedzieli od Zdzisia Bogomilskiego, Zdzisiu co prawda mieszkał w Dębnie, ale to było tuż obok i czasami bawili się. Szło się do niego trochę torami, trochę duktem i już było Dębno. Powiedział im, że jak chcą się razem z nim bawić to mają przestać mówić Kraina Po wojnie. On mieszka w Dębnie a oni w Leśnym Brzegu. I w Dębnie i w Leśnym Brzegu wszystkie dzieci, co podczas wojny siedziały po schronach, bawiły się często razem w rozstrzelania albo powieszenia, tylko z kuzynką Tereską nie mogli tak się bawić, bo choć już dawno normalnie chodziła i nie przelewała się przez ręce, to nic nie mówiła. Ale raz, na ulicy, jak zobaczyła szczupłego ciemnego mężczyznę w kapeluszu, stanęła i zapytała — Tate? Oni też stanęli jak wryci, bo po raz pierwszy usłyszeli jej głos.

/fragment powieści pod tym samym tytułem/