Wojciech Kudyba: Malte wraca
Reiner Maria Rilke, Zapiski Maltego Lauridsa Brigge. Biblioteka „Toposu”, Sopot 2011.
W posłowiu tłumacza czytamy: „Każdy z nas miał w życiu taką epokę. Jej początek przypada często grudniową zimą, gdy ulice kończą się wschodzącym słońcem, a tramwaje wiozą nas w jego niskie światło. Mamy wtedy dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat. Chodzimy ulicami odrobinę nieprzytomni i gdzie tylko możemy, czytamy tę jedną jedyną książkę, która trafiła do naszych rąk jakby przypadkiem, a w której nagle odnajdujemy siebie. Potem okazuje się, jak ważna to książka i jak ważny to czas wychylający nas w Inne”. Mogłoby się wydawać, że Zapiski Maltego Lauridsa Brigge nie mogą już być dzisiaj taką książką, ale autor cytowanego fragmentu przekonuje, że jest inaczej. Daje do zrozumienia, że przygoda translatorska była dla niego także przygodą egzystencjalną. Do tej pory znaliśmy Maltego dzięki cenionemu, wielokrotnie wznawianemu przekładowi Witolda Hulewicza. Ale sytuacja właśnie się zmieniła. W Bibliotece „Toposu” ukazało się nowe tłumaczenie wspomnianej prozy Reinera Marii Rilkego. Translacji dokonał Piotr Wiktor Lorkowski.
Malte zawsze wydawał się tajemniczy. Fascynował. Swą wieloznacznością? Zapewne tak. To dzięki niej tak wielu z nas mogło w nim odnaleźć siebie. Malte polskich pisarzy. Kim był? Nadwrażliwym dzieckiem? Prekursorem naszych lęków i fobii? Szaleńcem? Czym była dla nas ta książka? „Pamiętnikiem nadwrażliwości”? – Tak we wstępie do tłumaczenia Hulewicza pisał Mieczysław Jastrun. A więc czymś, z czego się wyrasta? Być może tak właśnie myślał Brono Schulz, gdy w liście do Anny Płockier z 23 sierpnia 1940 roku pisał o minionym bezpowrotnie „okresie nieopamiętanego zachwytu dla Malte”. Zapiski jednocześnie przyciągały i odpychały. O tej osobliwej dialektyce recepcji pisał Kazimierz Nowosielski w swym szkicu „Malte” – moje czytanie. Stały się też osobliwym poligonem doświadczalnym dla rozmaitych nurtów badawczych. To na nich sprawdzano literaturoznawczą użyteczność narzędzi psychoanalizy, egzystencjalizmu, rozmaitych odmian hermeneutyki, dekonstrukcjonizmu, a ostatnio też – gender studies. Sylwiczne, biegnące w kontrapunktowych zestawieniach głosów, dykcji, wizyjnych obrazów wydawały się szczególnie otwarte, niemal nie stawiające granicy odczytaniom i interpretacyjnym konceptom. Nie darmo dostrzegano w nich niemal wszystkie konstytutywne cechy (po)nowoczesnej prozy.
A przecież nie były pisane dla literaturoznawców. Ich adres jest szerszy. Dawniejsze kiszonkowe wydanie w Czytelniku zabiegało o odbiorcę spoza kręgów akademickich. Tak jest i teraz. Toposowe wydanie świetnie mieści się w dłoni. Starannie dobrany rozmiar, kolor zapraszają nie tylko tych, którzy stale zamieszkują tekstowe światy. W stronę szerszego kręgu odbiorców wychylają się też zabiegi translatorskie. Nie rezygnując z językowej patyny, jaką przyprószony jest oryginał Rilkego, z prób oddania choćby części uroku egzotyki Rilkeańskich regionalizmów czy archaizmów – Lorkowski zabiega o to, by nie budować przed współczesnym czytelnikiem stylistycznych barier. Zżyliśmy się z przekładem Witolda Hulewicza. Lata obcowania nadały mu charakter kanoniczny. Ale niektóre jego frazy brzmią dla współczesnego odbiorcy – zwłaszcza w wieku bohatera książki – jak echo melodii, których nikt już nie potrafi zrozumieć. Szczupłe ramy recenzji nie pozwalają na obszerniejszą analizę zjawiska. Zmuszony jestem ograniczyć się do pojedynczego przykładu. Jeden z akapitów rozpoczyna się u Hulewicza od zdania: „Wiem, uwidziałem sobie, że nie zaraz będę mógł wyjechać”. Leksem „uwidzieć sobie” nie należy do zasobów współczesnej polszczyzny literackiej . Ostatni Słownik języka polskiego, który w ogóle odnotowuje jego występowanie to słownik pod red. Witolda Doroszewskiego z lat 60. XX wieku, a i tam wyraz ten został uznany za słowo przestarzałe w języku ogólnym, choć używane w gwarach. Do dziś zresztą w gwarach występuje – m.in. śląskiej i małopolskiej. A jeśli tak, to w jakimś sensie zabarwia swym „ludowym” kolorytem postać narratora-bohatera – niezgodnie z przesłaniem utworu, w którym Brigge jest typowym mieszkańcem współczesnych metropolii… Cytowane zdanie ma u Lorkowskiego postać : „Wiem, że sobie wmówiłem, iż nie powinienem zaraz wyjeżdżać”. Translator miał do dyspozycji rzadki, ale dopuszczalny i nie narzucający konotacji gwarowych czasownik „umyślić”. Wybrał przecież ten, który czyni postać Briggego najbliższą współczesnej wyobraźni językowej. Hulewiczowe „że” zamienił jednak na archaizujące „iż”, ocalając fragment przed nadmiernym upotocznieniem.
Mamy zatem frapującą – z punktu widzenia współczesnej translatologii – próbę ponownego osadzenia dzieła w zmienionym kontekście kulturowym. Ciekawe będzie odnajdywanie technik i operacji językowych, które pozwalają tłumaczowi dokonać udanych „transfuzji” między językami i tekstami – a w szerszym ujęciu – w korespondencji kulturowej. Lorkowski nie jest wśród polskich tłumaczy Rilkego debiutantem. To jemu zawdzięczamy udane spolszczenie Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke, a także całkiem sporą garść tłumaczeń liryki autora Elegii Duinejskich. Mierzy się z Zapiskami świadom dokonań poprzedników. Stawia tym samym ważne pytanie – o możliwość obecności prozy Rilkego w naszym systemie literackim. Wśród środowisk, instytucji, estetyk i idiomów literackich ukształtowanych po 1989 roku. Kim może być dla nas Malte? Czy wciąż jest jednym z nas?
Można też zapytać inaczej. Jakie modele lektury Zapisków są dziś możliwe, jak możemy je dziś czytać? Nie przesądzając o odpowiedzi, chciałbym sięgnąć do eseju o Maltem, jaki nie tak dawno wyszedł spod pióra Jana Zielińskiego. Tekst ma tytuł Pięćdziesiąta dziewiąta odsłona Maltego jako epifania. Zaczyna się od słów: „Z pozoru mamy tu do czynienia z opisem pojedynczej postaci, z charakterystyką sprzedawcy gazet, stojącego w paryskim Ogrodzie Luksemburskim”. Pasjonująca, detektywistyczna narracja, emanująca dociekliwością i erudycją kończy się konkluzją: „Końcowa modlitewna prośba […] pokazuje zarazem, jak daleką drogę przeszedł Malte od początkowego lęku przed tajemniczym sprzedawcą gazet po swoiste z nim utożsamienie […] obejmujące także i tę [sakralną] rzeczywistość, której skromny niewidomy sprzedawca gazet z Ogrodu Luksemburskiego stał się objawieniem.” Nowoczesność Zapisków polega więc być może właśnie na tym – że są zapisami epifanii. Że ich język jest językiem symbolu, który stanowi ślad. Wskazówkę sensu. Umożliwia jego odkrywanie. Dobrze się stało, że nowe tłumaczenie znów każe o to pytać. Dobrze, że Malte wraca.