Wojciech Kaliszewski: Wersy na zawsze (recenzja)
Piotr Matywiecki, Którędy na zawsze, Wydawnictwo Literackie 2015
Piotr Matywiecki jest poetą bez reszty wiernym słowom. I natychmiast muszę się wytłumaczyć z tego, co napisałem. Bo nie tyle o rzecz oczywistą mi idzie, ale o poetycko przetapianą dosłowność tego, co wyrażalne w „słowność” niewyrażalnego. Piotr Matywiecki jest jedynym chyba znanym mi dzisiaj poetą, który nie stracił zaufania do poezji i który wiersz rozumie jako stan niezwykłego skupienia znaczeń. Jest poetą, który daje się wierszowi prowadzić. Jego wiersze stają się z tomu na tom coraz bardziej krystaliczne, nie rozlewają się w potoki szeroko płynących fraz, ale zmierzają jakby w kierunku odwrotnym – do źródła, spływają w głąb, do podłoża znaczeń. Matywiecki jest poetą, któremu udaje się zapanować nad poetyką, biorąc z niej tyle, ile potrzeba, aby zakreślić to, co najważniejsze:
I nie mówię do siebie,
żeby zachować szacunek dla tej wędrownej istoty,
która we mnie potrzebuje
ciszy i odpoczynku.
Od słowa do słowa, od wyspy do wyspy, wypatrując stałej linii brzegowej, wędruje bohater wierszy Matywieckiego, powtarzając i rzucając echu dla zwielokrotnienia jedno krótkie pytanie, jedno westchnienie: którędy na zawsze. Oto bowiem ponad linią horyzontu, powyżej poziomu źródła otwiera się bezkierunkowa przestrzeń, rośnie świat, przesuwają się pory roku, dzieciństwo prześlizguje się przez młodość i wpada w objęcia starości, na progu śmierci budzi się głód trwania. W tej krainie na chwilę zatrzymał się Odys, nieco dalej dostrzec można Villona. Przypadkowe spotkania, przypadkowe słowa. Czy wszystko, co się wydarza jest tylko sprawą ślepego losu?
Idę do gór.
Ze skalnej krawędzi patrzę na stepową równinę –
to moja ostatnia bitwa.
Horyzont jak trawa donikąd
kończy się na ostrzu każdego źdźbła.
Ostrze jest tak cienkie, że prawie niezauważalne, niknące, rozpływające się w słonecznym świetle. Być może na jego końcu zachowało się nieco egzystencjalnej trucizny, bez której nie byłoby kiedyś możliwe pokoleniowe przeżywanie nicości. Ostrze jak stalówka pióra, co wiecznie chce pisać. Dalej rozpościera się już tylko chłodna i ciemna tafla kosmicznego oceanu. Ale to nie w zderzeniu żywych zmysłów z obojętną i milczącą nicością objawia się śmierć. „Śmierć/zabija skądinąd”. Śmierć zabija przez ukojenie, które odbiera zdolność odnajdywania blizn na ciele. Blizn po ranach głębokich i płytkich – po wszystkich.
Najnowszy tom wierszy Piotra Matywieckiego Którędy na zawsze jest pełen zdarzeń drobnych, które nie giną jednak w próżni czasu, bo wychwytuje je oko i ucho poety. To on stoi na granicy życia i śmierci i to on przeprowadza przez nią wszystko, co miało kształt, i co jest świadectwem istnienia, bo wszystko co miało początek, musi mieć także swój koniec.
Język wierszy Matywieckiego ma w tym tomie barwę matową. Pomiędzy słowami i pomiędzy wersami otwierają się ciemne pola, przypominające czarne pozbawione życia morze. Słowa są tylko jego wyspami, na których – niczym rozbitkowie – przemieszkują fragmenty i urywki tego, co było i zdarzyło się kiedyś w życiu. Drugiego brzegu morza nie widać, ale to ku niemu wyrusza bohater, powtarzając sobie, że:
Pierwsi żeglarze
wypłynęli w morze
jeszcze zanim mieli mowę
zanim znali słowo „morze”.
Matywiecki opowiada historię, która składa się z rozsianych w czasie i przestrzeni epizodów. Ich znakiem są wersy o wyraźnie epigraficznym charakterze. Rozproszone słowa zdają się dźwigać ogromny ciężar znaczeń. To jest ciężar gatunków, rzeczy, waga myśli, wypowiedzianych próśb i pytań, nieuchwytna i niezmierzona wreszcie waga cieni, konturów i zarysów. Ta epitafijna semantyka w pełni zawiera się już w tytule tomu.
Przecież to Którędy na zawsze jest związkiem o nieodwracalnym znaczeniu, wskazuje kierunek ostateczny, otwiera zachłanną wobec teraźniejszości nieznaną przyszłość. Wiersze Matywieckiego, niczym liryczny skrót, prowadzą wprost w jej wymiar. Te wiersze się z nią mierzą.
Recenzja została opublikowana w “Kwartalniku Literackim WYSPA” nr 3/2015