Tomasz Leszczyński: Niedzielna ballada
Byłem już mocno spóźniony na soczyste żeberka u przyszłej teściowej, Halinki. Na przystanku czekałem samiuteńki. Ręce wcisnąłem głęboko w kieszenie spodni, gdyż owego dnia słońce nie wzeszło. Kiedy przyjechała dwójka, otworzyłem bezszelestnie drzwi i wszedłem do środka. Był to stary tramwaj, typu trumna. Chwilę zajęło mi wymacanie w torbie opowiadań Płatonowa, po czym zająłem czerwone krzesełko w pozycji, w kucki, i zastygłem nad lekturą. Sąsiadki w poczochranych beretach w kolorze lila, z wyraźną przyjemnością żaliły się na zdrowie, młodej brunetce siedzącej za mną gaworzyło na rękach dziecko, a kierowcy autobusów, wracający z nocnej zmiany, odwozili przewieszonego przez przednie oparcie kolegę, Zenka. Zrobiło się bardzo przyjemnie. Wagon leniwie kołysał i mruczał puk, puk, pukupuk.
Na przystanku Deotymy, w drzwiach tramwaju pojawił się młody człowiek. Dopóki tramwaj znowu nie ruszył, stał odwrócony plecami. Jego poszarzały i nienowy dres był w odcieniu szczeciny na głowie. Wagon lekko podskoczył, a wraz z nim młody człowiek, który straciwszy równowagę, odkręcił się i teraz oparł plecami o drzwi. Wyraźnie go to rozwścieczyło. Na pewno zawinił motorniczy. Nie tracąc animuszu, złapał się poręczy, podciągnął i dokładnie rozejrzał. Powieki pasażerów opadały kolejno jak kostki domina. Młody człowiek czknął, pociągnął nosem i na głos zaproponował:
– Komu wpierdol?