TEMA. Senko Karuza: Kto za to zapłaci
Budzimy się zlani potem, szczelnie zamykamy drewniane okiennice, które wieczorem szeroko otworzyliśmy. Gdybyśmy mieli pod ręką młot, zburzylibyśmy, jak gdyby nigdy nic, całą ścianę, bo w tej izbie nie da się już wytrzymać, a nie będziemy przecie, jak te turysty, spać na tarasie czy podwórzu, gdzie by nas każdy mógł sobie obejrzeć, nie mówiąc już o tym, co by nocą po nas łaziło. Słońce jeszcze nie wzeszło, wracamy do łóżka i próbujemy znaleźć się w tym samym miejscu naszego snu, w którym go przerwaliśmy, bo tak nas ciekawiło, co śmieciarz — ranny ptaszek powiedział ciotce Ance. Ona bidna też nie może spać w ten gorąc, więc stoi w oknie — jak strażnik — i do każdego coś zagadnie. Ale nic z tego, tylko się kręcimy i przesuwamy z jednego na drugi koniec łóżka, żeby prześcieradła rozgrzane ciałem, choć trochę ostygły.
Czekamy, aż się nasi najbliżsi obudzą, mały skoczy po chleb i papierosy a żona zapakuje do turystycznej lodówki te faszerowane papryki, które zrobiła wieczorem. Drugą, przenośną lodóweczkę napełniamy winem i zimną wodą — o lodzie, oczywiście, zawsze zapominamy. Staramy się trzymać nerwy na postronkach, bo przecież codzienne guzdranie, męczące jak czkawka, powtarza się odkąd sięgamy pamięcią. Ale dziś nie będziemy czekać — tak jak to było wczoraj — dwóch bitych godzin, tylko po to, by wspólnie wyruszyć w stronę łodzi. Dziś, jak panisko, rozsiądziemy się na ławeczce na rivie (1) i dopiero, jak oni zapakują się do łodzi, odpalimy silnik i skierujemy się w stronę naszej plaży, choć wiemy, że najlepsze miejsce będzie już dawno zajęte. Mówimy o tym codziennie, ale to jakbyś grochem o ścianę rzucał: pod każdym drzewem, przy brzegu morza, rozlokowali się już nie tylko sąsiedzi, ale także ci, którzy znaleźli się tu po raz pierwszy — a tak się rozsiadają, jakby to było ich miejsce. Na Boga, toć do tego dojdzie, że na środku plaży rozłożymy parasol i będziemy udawać, że przypłynęliśmy tu przypadkiem, i to nieprawda, że można nas tu zastać codziennie.
Zaczynamy się już złościć, nici z dalszego spania, wstajemy powolutku, żeby nie obudzić żony, ubieramy się i wychodzimy na rivę. Piekarnia jest już otwarta, kupujemy chleb, wracamy do domu, otwieramy turystyczną lodówkę i wkładamy do niej wszystko, co trzeba. Tym razem zdecydowaliśmy się przygotować to własnymi rękoma, a jak nasi podniosą się z łóżek, ruszamy w drogę z kopyta. Teraz nie ma żartów, wypłyniemy pierwsi i zajmiemy najlepsze miejsce. Zanim inni przybędą, zdążymy zjeść te faszerowane papryki a nawet się porządnie wyspać.
Drzwi wejściowe otwierają się, wchodzi nasz najstarszy syn, wygląda tak, jakby się przeciskał przez komin — aż bije od niego smród po burzliwej nocy i mówi, że chce do swego pokoju, tam troszeczkę odpocznie, zanim wyruszymy. Zaraz, chwila, odpowiadamy, a łap no się za te tobołki i lodówki, szoruj do łodzi, tam się ułóż w dziobie i czekaj — jeśli chcesz żebyśmy ci dzisiaj pozwolili przewieźć łódką te twoje lafiryndy — mówimy, bo zauważyliśmy, że mu jeszcze było mało tej nocy.
Słońce już wstało, grzeje z całych sił, choć to dopiero ranek, wchodzimy do naszej izby i chcemy krzyknąć: wstawać! Ale oczy, podobnie jak usta, otwierają się nam szeroko na widok śpiącej żony — wygląda jak święta. Patrzymy na nią z miłością, rozbieramy się i kładziemy obok, tak by jej nie dotykać, bo nie chcemy, żeby jej było gorąco, i żeby się obudziła. Przyjęliśmy pozycję, z której widzimy ją lepiej, niż nasze życie. Nic nas nie obchodzi to najlepsze miejsce pod sosną, nad samym brzegiem morza — zresztą, czyż nie rozkoszujemy się nim codziennie? A czy to, że czasem trochę gderamy, ma teraz jakieś znaczenie? Teraz ważne jest to, że mieszkamy na wyspie, że jest lato, z którego uroków skorzystamy lepiej niż ktokolwiek inny, że żyjemy i mamy rodzinę, swoje wędzidło, którego nikt nas nie może pozbawić, i że to jest jedyny skarb, jaki mamy do pokazania innym. Bo dobre życie nie potrzebuje pomocników ani wzorów.
Układamy głowę na ramieniu, wzdychamy jak na filmie, który chętnie oglądalibyśmy ze sto razy, stan błogości maluje się teraz także na naszej twarzy, powieki opadają i rozpływamy się w słodkiej mgle cudownego snu, ale tylko na chwilę, bo wypędza nas z tego raju paniczny krzyk naszej ukochanej. Tam do licha, woła, wszyscy żeśmy dziś zaspali! O mateńko moja najmilejsza i wszyscy święci, a wstawajże no migiem i budź małego, jeśli wrócił z dyskoteki, co by się do roboty nie spóźnił. A potem biegnij na rivę, może te bidne turysty ciągle tam na ciebie czekają, miałeś ich przecie przewieźć łódką do zatoczki.
Diabli nadali, takie lato i takie życie, krzyczymy, nie może się człek ciut przespać nawet o świcie, kiedy się trochę ochłodzi. Ejże, nie filozofuj teraz, lećże no do portu a wracaj tu migiem, ja zadzwonię do hotelu, że się trochu spóźnisz. I proszę ja ciebie, nie zapomnij tych faszerowanych papryk, com ich wczoraj obiecała zrobić, bo one je tak lubią, że se zjedzą na plaży. A tobie, jak mi Bóg miły, zostawiłam ze dwie, bo wiem, że ty też lubisz…
Przełożyła Barbara Kramar
1. riva — (reg.) deptak, promenada, korso, ulubione miejsce spacerów i spotkań, w miejscowościach
nadmorskich najczęściej wzdłuż nabrzeża portowego