30 paź

Polska wciąż nas męczy. Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Krzysztof Masłoń

Wśród licznych pana książek „Rozmowy polskie latem roku 1983” wciąż pozostają pozycją wyjątkową. Na pewno dlatego, że jest to rzecz współczesna, że tej swojej opowieści nie umieścił pan w przeszłości, choćby i nieodległej, jak „Kinderszenen”. Ale „Rozmowy…” roztaczają też przedziwny urok; powiedziałbym, że to najbardziej urocza książka z całej polskiej literatury wydanej w podziemiu. A powstała w trudnym czasie, bo — przypomnę — pisana była półtora roku po wprowadzeniu stanu wojennego.
Pisałem ją przez dwa miesiące, w lipcu i sierpniu 1983 roku nad Wigrami. Ostatnie kilka fragmentów dopisałem we wrześniu czy w październiku w Warszawie. Tam, nad Wigrami, siedziałem przy oknie z widokiem na jezioro, przy zbitym z desek, nieco kulawym stole, i trochę patrzyłem na żaglówki z czerwonymi i żółtymi żaglami, a trochę pisałem w blokach z makulatury — taką nazwę miał papier, który komuna udostępniała wtedy tak zwanej ludności. Pisało mi się rozkosznie — żadna z moich książek nie sprawiła mi takiej przyjemności. Bawił mnie dystans, który stwarzałem między bohaterami mojej książki a przechodzącymi pod oknem letnikami z Gawrychrudy; dystans między Ewą i Wawrzkiem a Panią Mareczkową i Małym Mareczkiem. Ale największą przyjemność sprawiało mi to, że znalazłem jakiś sposób na moje życie. Bardzo mnie wtedy, w stanie wojennym, męczyło to, że jestem nieprzydatny. Inni walczyli z komunistami, siedzieli w więzieniach, a ja, pisarz wtedy koło pięćdziesiątki, jak mogłem przydać się Polsce, która właśnie się obudziła i zrzucała z siebie to plugastwo — komunistyczną tyranię? Czułem, że mam do spełnienia jakiś obowiązek, że nie powinienem tylko przyglądać się temu, co się dzieje. I wtedy, nad Wigrami, zrozumiałem, że mam zrobić właśnie to, co potrafię zrobić — mam napisać książkę, która będzie opowieścią o ostatnich dniach tyranii. Wyszło trochę inaczej, no ale zawsze takie rzeczy wychodzą trochę inaczej, niż się je zamierza.

„Rozmowy…” to książka — jakby na przekór wszystkiemu — bardzo optymistyczna. Zdumiewa mnie, że bohaterowie pańskiej książki rozmawiają o końcu komunizmu jako o czymś realnym, niemal na wyciągnięcie ręki. Czy rzeczywiście był pan przekonany o tym, że ZSRR upadnie i odzyskamy wolność, czy też przemawiało przez pana swoiste chciejstwo i chciał pan tylko pokrzepić serca rodaków?
Jak pan pamięta, ta książka kończy się odpowiedzią na pytanie: jak długo — po rozwiązaniu „Solidarności” przez Jaruzelskiego — komuniści będą jeszcze rządzić Polską? Ta odpowiedź brzmi tam tak: „Tego wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy”. A więc mój narrator (czyli trochę–ja) nagle, żeby wypowiedzieć to zdanie, przenosi się w przyszłość i udziela tej odpowiedzi nie w roku 1983, lecz w roku, powiedzmy, 2009 — czyli, żyjąc w roku 1983, przemawia z perspektywy wolności, wie, że ona jest bardzo blisko. To była oczywiście pewna gra pisarska, ale wtedy, nad Wigrami, wszyscy wiedzieliśmy, że komunistyczny tyran upadł na mordę i rzęzi w agonii.

W zakończeniu pana książki jest i inne, ważne zdanie: „Dobranoc, Polsko. I bardzo cię prosimy, nie męcz nas tak strasznie”. Nie ma pan wrażenia, że choć żyjemy w innym systemie, a zmieniło się niemal wszystko, Polska wciąż nas męczy?
Polska będzie zawsze męczyć Polaków — inaczej być nie może. To moje zdanie jest, oczywiście, trochę ironicznie, bo wprawdzie mówi, że Polska nas męczy, ale mówi też, że my wcale nie chcemy wyrzec się tych męczarni. Teraz, kiedy patrzę z tego właśnie punktu widzenia na „Rozmowy…”, a także na wiersze z tomu „Ulica Mandelsztama”, również wydanego w podziemiu, myślę, że to były książki, które coś we mnie radykalnie zmieniły — to znaczy zmieniły coś w moim pisarstwie. Dla mnie sprawa polska była zawsze czymś bardzo ważnym, ale dopiero wtedy, koło roku 1983, stałem się pisarzem sprawy polskiej. To właśnie wtedy (spacery w lasach nad Wigrami miały na mnie wpływ zbawienny) wyrzekłem się wszystkich moich zarówno lewicowych jak prawicowych poglądów (bo miałem w młodości poglądy w pewnych sprawach prawicowe, a w pewnych lewicowe) i uznałem, że jedyne poglądy, jakie należy mieć, to są poglądy polskie. Tego nadal się trzymam — nawet anarchistą już nie jestem. No chyba że anarchię uznamy za coś rdzennie polskiego — to jestem polskim anarchistą.

Nie ujmując nic znaczeniu „Rozmów…” w pana życiu i pańskim dorobku literackim, zwrócę uwagę, że swój negatywny stosunek do komunizmu ujawnił pan znacznie wcześniej. Przypomnę tu choćby pański głos w obronie sądzonych w procesie „Ruchu” (m.in. braci Czumów i Niesiołowskiego). To był 1972 rok.
Komunizm uwierał mnie odkąd zacząłem prowadzić jako tako świadome życie, ale w tym nie było nic dziwnego, bo on uwierał i męczył wszystkich Polaków — nawet takich, którzy mu służyli. Ja miałem od wczesnej młodości, nawet od dzieciństwa — i to może było trochę szczególne, bo chyba nie wszyscy ludzie to mają — bardzo mocne poczucie, właśnie rdzennie anarchiczne, że mój los należy tylko do mnie, że to jest wyłącznie moja sprawa — jak mam żyć, jak żyję, i że nikt mi w tej sprawie niczego nie będzie mówił, bowiem moje życie to jest gra między mną a moim losem, taka gra, do której nikt nie ma prawa się wtrącać. A komuniści oczywiście się wtrącali, bo oni czegoś takiego jak los nie respektowali, nawet uważali, że coś takiego w ogóle nie istnieje. Nie mogłem tutaj żyć, jak chciałem, jak chciał mój los, i to mnie najbardziej męczyło. Akurat to właśnie męczyło tutaj zapewne wszystkich, nawet takich, którzy nie myślą o swoim losie. Trzeba było albo iść na jakieś nędzne kompromisy, coś udawać, albo uciekać. Ale ja nie mogłem uciec, bo gdzie indziej nie mógłbym pisać po polsku, ujmę to, niech będzie, patetycznie — dla Polaków.

Zorganizowane formy protestu przeciw komunizmowi zaczęły się na dobrą sprawę dopiero w latach 70. Między innymi to wtedy, w 1976 roku, podpisał pan „Memoriał 101” przeciw projektowanym zmianom w Konstytucji PRL.
Te wszystkie ówczesne protesty były oczywiście bardzo ważne, ale znacznie ważniejsze było coś innego. Właśnie gdzieś w latach 70., może trochę wcześniej, Polacy doszli do wniosku, że znowu chcą żyć — ujawniła się nagle, kompletnie nie wiadomo dlaczego, ich wola życia. Nagle ten naród zbiedniały i ogłupiony, a także ogłuszony i oślepiony, ale przede wszystkim naród, którego elity zostały zdekapitowane, naród, któremu Niemcy i Rosjanie zabili najlepszych ludzi, naród, który, no nie można powiedzieć, że był skazany na zagładę, bo był na to za duży, ale był skazany na jakąś niewolniczą czy półniewolniczą wegetację, więc nagle ten naród — może dzięki temu, że pojawiły się nowe pokolenia, które nie pamiętały tamtej wojennej grozy — uznał, że znowu będzie żył i to żył po swojemu, po polsku. To był cud, a dla mnie to było cudowne — jeszcze dziś myślę o tym przebudzeniu Polaków, o ich powrocie do życia, ze łzami w oczach. Ta wola życia, która wcześniej fermentowała gdzieś w głębi, w narodowych ciemnościach, zaczęła pchać nas do przodu — ku wolności. Teraz to, co się działo w latach 70., zwłaszcza od buntu radomskiego w roku 1976, widzi się jako dzieło grupy ludzi, którzy podjęli decyzję protestowania przeciwko poczynaniom reżymu. Nie odmawiam im zasług, bo niezależnie od ich sposobu myślenia, w wielu wypadkach całkowicie mi obcego, mam dla nich szacunek jako dla ludzi odważnych. Ale to, co stało się w Polsce na przełomie lat 70. i 80., nie było ich zasługą, nie było także dziełem ich odwagi — to wola życia powiedziała Polakom, że mają żyć, a wola życia nie ma żadnych zasług, nie jest też odważna czy tchórzliwa. Ona albo jest, albo jej nie ma — tylko tyle.

Rzeczywiście, atmosfera była wówczas tak naelektryzowana, że wybuch — taki jak w sierpniu 1980 roku — musiał nastąpić. A to parcie społeczne, szczególnie ludzi młodych, zostało zahamowane dopiero, nie na długo zresztą, 13 grudnia 1981 roku.
Gdzieś na początku lat 70. pojawiło się w języku polskim ciekawe sformułowanie, które było wtedy często używane: „siła przebicia”. Wszyscy mówili o „sile przebicia”. To sformułowanie pasowało dobrze do epoki Gierka i naczelnego wówczas hasła komunistów: „kradnij i pozwól kraść innym”, miało więc w sobie coś niepięknego, jako że oznaczało też: „rozpychaj się łokciami”, „depcz bliźnich”, „rób karierę za wszelką cenę”. To wszystko prawda, ale ja uważam, że ta „siła przebicia”, która nagle się pojawiła i spodobała, była również konkretyzacją nagle przebudzonej woli życia — trzeba było gdzieś się „przebić”, wszystko jedno gdzie, byle gdzie indziej, gdzieś poza komunizm. A potem polska wola życia wcieliła się już znacznie piękniej — w „Solidarność”.

W „Rozmowach polskich latem roku 1983” widoczna jest ogromna tęsknota za „karnawałem Solidarności”. Tymi szesnastoma miesiącami, kiedy poczuliśmy się wolni. Czym ten czas był dla pana?
To było oczywiście narodowe powstanie. Mówię o pierwszej „Solidarności”, pierwszej i jedynej, bo ta druga to była manipulacja, w której miały swój udział resztki komuny — właśnie dlatego skończyła się ona Okrągłym Stołem i wieloma niepotrzebnymi, a nawet wstrętnymi kompromisami. Ale pierwsza „Solidarność” była — jak to napisałem w „Rozmowach…” — darem bożym, choć dziś napisałbym pewnie, że był to dar Najświętszej Panienki i Jezusa Chrystusa. Mam bowiem wrażenie, że Polacy w ogóle mają znacznie lepsze stosunki z Najświętszą Panienką i Jezusem Chrystusem niż z Bogiem Ojcem. Ale wtedy ująłem to tak, że „Solidarność” Bóg ofiarował Polakom, aby ich pocieszyć po latach nieszczęść i rozpaczy. I że pamięć o tych szesnastu miesiącach jako o darze, który otrzymaliśmy, długo jeszcze podtrzymywać nas będzie na duchu. Chciałbym podkreślić, że tutaj nie ma sprzeczności z moją myślą o wcielającej się woli życia.

Przyzna pan jednak, że po wprowadzeniu stanu wojennego niemało ludzi upadło na duchu.
Niektórzy nawet wpadli w wielką rozpacz, że Jaruzelski ze swoimi generałami zniszczy wszystko bezpowrotnie. Ale dla mnie było od razu zupełnie jasne, że tego zniszczyć się nie da i to właśnie napawało mnie wtedy poczuciem szczęścia. Co z tego, że było ciemno, brudno, głodno i że na ulicach stały piecyki, przy których żołnierze Jaruzelskiego grzali sobie ręce. Ja miałem wtedy niezłomną pewność, że nasze losy już się odmieniły — i że to nie komuniści o tym zadecydowali.

„Rozmowy…” mają kilka czy nawet kilkanaście warstw. Jedną z ciekawszych jest warstwa historyczno–mityczna odnosząca się do dziejów Jadźwingów, a także do historii Litwy, którą zresztą — jak mi się zdaje — potraktował pan nadto idealistycznie.
Bo to w ogóle jest książka pisana przez idealistę z pozycji idealistycznych. A także przez człowieka, który jest szczęśliwy. Teraz, kiedy do „Rozmów…” zaglądam, to nawet mnie to trochę dziwi, że ta książka — wreszcie polityczna i wypełniona politycznym gadaniem — opowiada także, a nawet przede wszystkim o tym, że nad Wigrami jest pięknie i że byłem tam szczęśliwy. Kochałem Suwalszczyznę i ona — jestem tego pewien — także mnie kochała. Jadźwingowie! Ich też pokochałem, choć
to było dzikie i okrutne plemię. Jak pan widzi, „Rozmowy…” to jest książka napisana z miłości. Muszę jeszcze powiedzieć, że także z miłości do Ewy i Wawrzka — Pani Mareczkowej i Małego Mareczka.

Czy książka ukazała się najpierw w podziemnej Nowej czy w paryskiej „Kulturze”?
W 1984 roku były dwa wydania, jedno w Instytucie Literackim Jerzego Giedroyca, a drugie w Nowej. Ale może pierwsze było w Nowej, tego nie potrafię rozstrzygnąć, bo te dwa wydania ukazały się w odstępie mniej więcej dwóch tygodni. Tak czy inaczej, Jerzy Giedroyc miał do mnie o to, no może nie takie wielkie, ale też niemałe pretensje, bo uważał (choć ja tego nie obiecywałem, bo w ówczesnej sytuacji w ogóle nie mogłem niczego obiecywać), że pierwsze wydanie miało ukazać się u niego. To był człowiek, który takich pretensji nie ukrywał i usłyszałem kilka przykrych słów, kiedy wreszcie dostaliśmy paszporty i pojechałem z Ewą do Maisons Laffitte. Pani Zofia Hertz trochę to chyba załagodziła. A ja przecież nad tymi wydaniami nie panowałem, nawet nie robiłem korekty, ani w wydaniu paryskim, ani w podziemnym krajowym, bo czegoś takiego — żeby ktoś przyniósł korektę — nie można było urządzić. Dałem komuś maszynopis, nawet nie pamiętam komu, i potem dowiedziałem się tylko, że tekst pojechał do Maisons Laffitte w bagażu dyplomatycznym ambasady japońskiej.

„Rozmowy…” zostały uhonorowane licznymi nagrodami, oczywiście ze środowisk opozycyjnych.
Otrzymałem za nie od razu, w 1984 roku, nagrodę „Arki”, a rok później nagrodę kulturalną „Solidarności”. Chyba też od Jerzego Giedroycia coś dostałem, jakąś nagrodę — ale może to była nagroda za „Żmut”, który on później wydał. Pamiętam taką scenę w Maisons Laffitte, jak wybieram sobie książki w magazynie, a potem pani Zofia wylicza mi tam franki — gruby plik banknotów. Francuskie banknoty były dużego formatu. Ale oni w Maisons Laffitte odbierali też dla mnie inne pieniądze — z nagród londyńskich czy z Wolnej Europy. Jerzy Giedroyc miał też trochę pretensji, no może nie była to pretensja, ale żałował, że nie dodałem do „Rozmów…” tych wierszy, które (chyba trochę później) ukazały się w podziemiu w „Ulicy Mandelsztama” i w „Mogile Ordona”. Uważał, że trzeba było dać na końcu Rozmów…” taki cykl wierszy i że w tym byłoby coś atrakcyjnego. Teraz i ja trochę żałuję, że tak się nie stało.

W latach 80. wydał pan w Instytucie Literackim w Paryżu i równolegle w Nowej także i inne książki.
Poza „Rozmowami polskimi latem roku 1983”, w Instytucie Literackim ukazały się jeszcze dwie moje książki — „Żmut” i „Umschlagplatz”. W obu wypadkach były to pierwsze wydania. Obie te książki wyszły także w Nowej. „Baket”, który w Nowej wyszedł chyba dopiero w roku 1989, nawet może później (bardzo marnie wydany, bo już mnie tam wtedy nie bardzo lubiono, byłem raczej zbędnym ciężarem, człowiekiem obcym tamtemu środowisku), na Zachodzie ukazał się nie u Giedroycia, lecz w londyńskim „Aneksie”. Tam, u Smolarów, było piękne wydanie, bardzo staranne, na dobrym papierze. Ale też nie robiłem korekty.

Jak wyglądały pana kontakty z podziemiem, z nielegalnymi wydawcami, drukarzami?
Takich kontaktów było niewiele. Dawałem jakoś znać, że mam gotową książkę, potem ktoś przychodził i dawałem mu maszynopis, a potem przychodził ktoś inny i dawał mi pieniądze, których nie kwitowałem. Trochę lepiej pamiętam Przemka Cieślaka z kierownictwa Nowej, który kilkakrotnie, a może nawet wielokrotnie przychodził do nas na Filtrową. To były miłe wizyty, które lubiliśmy. Pamiętam też taką scenę w podziemiach Pałacu Staszica, koło drzwi Biblioteki Instytutu Badań Literackich, tam, gdzie stały i stoją szafki katalogowe — Roman Zimand wyjmuje plik dolarów i na oczach przechodzących tam uczonych i studentów wylicza mi honorarium. Ale to było chyba honorarium za jakiś tekst w podziemnym czasopiśmie? A może za książkę? Jeśli tak, to za „Mogiłę Ordona” wydaną w Przedświcie. Jak pan widzi, najlepiej pamiętam pieniądze, czemu zresztą trudno się dziwić — pieniądze były wtedy bardzo potrzebne. Nie były to wielkie kwoty, ale płacono w dewizach, co przy ówczesnych przelicznikach miało nie byle jakie życiowe znaczenie. Okazało się to dla mnie ważne, kiedy w 1985 roku wyrzucono nas z pracy: mnie z Instytutu Badań Literackich, a Ewę z Teatru Narodowego, gdzie była kierownikiem literackim. Nie mieliśmy żadnych innych możliwości zarobkowania, więc pozostawał wyjazd z Polski. Chodziło oczywiście o to, żeby nas do tego przymusić. Przed tym nieszczęściem uratowała nas „Solidarność”, przyznając mi podziemne stypendium, które pozwoliło mi na napisanie „Żmutu” i „Baketu”. Za to stypendium bardzo dziękuję i „Solidarności”, i Amerykanom, którzy niewątpliwie je ufundowali. Także mój przyjaciel profesor Janusz Sławiński miał w tym swój udział — jemu też dziękuję. Tak że rację miał ów słynny major czy pułkownik z SB, który opublikował wtedy w „Życiu Literackim” artykuł o pisarzach otrzymujących pieniądze od CIA. Byłem tam wymieniony jako biorący pieniądze od imperialistów i to było zgodne z prawdą.

Wyrzucenie pana z pracy było jeszcze jedną „nagrodą” za „Rozmowy polskie latem roku 1983”.
Edycję podziemną komuna prawdopodobnie by zniosła, udając, że czegoś takiego jak podziemne wydawnictwa nie ma na świecie. Nie mogła jednak przemilczeć wydania paryskiego i tego, że o książce zrobiło się dość głośno. W IBL–u pojawił się jakiś młodociany ubek, który pod pozorem, że jest kontrolerem NIK–u, zaczął wzywać
pracowników na rozmowy sprawdzające. Niebawem po tym przesłuchaniu wręczono
mi wymówienie (podobne otrzymał także Janek Walc, którego podziwiałem za jego odwagę; pisał w podziemnych gazetkach o ubekach straszne rzeczy, wymieniając ich nazwiska; ja uważałem, że Janek ryzykuje życiem) i jednocześnie ktoś taki z dużymi uszami, co był wtedy rzecznikiem Jaruzelskiego, ogłosił na transmitowanej przez telewizję konferencji prasowej, że jestem nieukiem i nierobem. Po pewnym czasie otrzymałem jednak informację, że partyjni zarządcy, przysłani wtedy do IBLu czy to przez partię komunistyczną, czy to przez bezpiekę, gotowi są cofnąć wymówienie. Powiedziałem: „Proszę bardzo, chętnie wrócę do pracy, ale niech ten z dużymi uszami przeprosi mnie w telewizji za to, co powiedział”. Do Instytutu wróciłem po czterech latach, w 1989 roku.

Gniew tamtych władz można zrozumieć — nazywa je pan w „Rozmowach…” po imieniu. Nawiasem mówiąc, ciekawe, że o ile poszczególne postaci w pańskiej książce spierają się ze sobą w różnych błahych kwestiach, całkowicie zgodne są w jednym: ocenie stanu wojennego, Jaruzelskiego i jego ekipy.
Bo był to taki dziwny czas, kiedy niemal wszyscy — poza garstką kolaborantów — byli tego samego zdania. To oczywiście prowadziło do śmiesznych pomyłek, na przykład moi koledzy–pisarze pomylili się co do mnie, ponieważ uznali, że ja mam takie same poglądy jak oni. Ja też tak pewnie uważałem — że oni mają takie poglądy jak ja. Te śmieszne pomyłki brały się stąd, że stan wojenny sprzyjał zacieraniu, zamazywaniu różnic — wszyscy zgadzali się co do Jaruzelskiego i zapominali, że jeszcze niedawno świetnie wiedzieli, co ich różni. Podam taki przykład. Gdzieś w latach 70., w ich drugiej połowie, a więc kilka lat przed stanem wojennym, poszliśmy na kolację do Antoniostwa Słonimskich, z którymi byliśmy zaprzyjaźnieni. Na tej kolacji w Alei Róż był jeszcze, poza Ewą i mną, trzeci gość, ktoś, kogo właśnie tego wieczoru poznałem. Był to sekretarz (chyba trochę fikcyjny) Antoniego, nazwiskiem Adam Michnik. Chłopiec pełen wdzięku i uroku, młodziutki, bardzo nam się spodobał. Trochę porozmawialiśmy, no i zaraz zrobiła się straszna awantura. Adam bił pięścią w stół i krzyczał do mnie, jak to on, zacinając się na samogłoskach: „Jaaa jeeestem człooowiekiem leeewicy”. Ja też biłem pięścią w stół i też coś krzyczałem. Wszystko to nie było grzeczne, Janka i Antoni patrzyli na nas niby rozbawieni, ale chyba byli nieźle zgorszeni. O co poszło, nie pamiętam, ale chyba o różnicę w poglądach. Ponieważ ja z pewnością nie krzyczałem, że jestem człowiekiem prawicy, bo nie byłem, musiała to być różnica w poglądach na sprawę polską. I to chyba poważna, jeśli doszło do bicia pięścią w stół. No i potem to wszystko poszło w zapomnienie, ponieważ wkroczyły wojska Jaruzelskiego i Adam Michnik znalazł się w więzieniu. Gdyby Jaruzelski go nie uwięził, nie stałby się postacią literacką. Trzeba bowiem pamiętać, że „Rozmowy…”, z autorskiego zamiaru, miały być opowieścią o ówczesnych przygodach duchowych pewnego środowiska — warszawskich inteligentów. To właśnie oni, warszawscy inteligenci, mówią w „RozRozmowach…” o „Solidarności”, Michniku oraz Jaruzelskim. Gdybym wówczas, w roku 1983, wiedział o „Solidarności”, a zwłaszcza o jej doradcach, tyle, ile wiem obecnie, to prawdopodobnie sympatyzowałbym nie z „Solidarnością”, lecz z „Solidarnością Walczącą”. Dziś Kornel Morawiecki wydaje mi się znacznie ważniejszą, a z pewnością o wiele ciekawszą postacią naszej ówczesnej historii niż Adam Michnik, ale wtedy ważniejszy i ciekawszy był Michnik. Przynajmniej dla warszawskich inteligentów, którzy mówią o nim w mojej książce. Gdybym, zamiast o Michniku, kazał im mówić o Kornelu Morawieckim, to obraz życia polskiej inteligencji w „Rozmowach…” byłby nieprawdziwy.

A pana książka pewnie nie ukazałaby się drukiem. Swoją drogą, rozmowa nasza uświadamia mi, jak wiele komentarzy można by dzisiaj dopisać do „Rozmów polskich latem roku 1983”.
Kiedy pisałem „Rozmowy…”, chciałem, żeby były one świadectwem tamtego czasu, żeby poświadczały, jacy wtedy byliśmy. Jak to się mówi — chciałem dać świadectwo. Teraz myślę, że „Rozmowy…” może nawet i coś mówią o tamtych czasach, ale raczej mówią o tym, kim był wówczas ich autor. Mógł się on oczywiście okazać wtedy człowiekiem trochę bardziej przenikliwym, mógł posiadać większą wiedzę o życiu i ludziach, przydałoby mu się też trochę zdolności proroczych. Jego książeczka mogłaby być trochę mądrzejsza, trochę lepiej napisana. Mogłaby też być trochę krótsza albo trochę dłuższa. Ale nawet w tym swoim kształcie niedoskonałym jest ona miła memu sercu.