Piotr Wojciechowski: Pod uśmiechniętą maską
Niewiele można powiedzieć o ACTA, bo to dokument celowo zbudowany tak, aby go można było dowolnie interpretować. A prawo do interpretacji zawsze przyznaje sobie sama władza wykonawcza. Kły i pazury. Czyż nie czytaliście„Szkoły wdzięku i przetrwania? Jako autor od pół wieku śledzę przemiany prawa autorskiego, śledzę, bo żyłem i żyję z honorariów. Tendencja jest jedna, stabilna. Każda modyfikacja czy nowelizacja przynosi więcej praw, więcej przywilejów producentom, wydawcom i nadawcom, a szczególnie wielkimi koncernom medialnym. Zawsze też podwójnie pogarsza się sytuacja twórców. Nie tylko uszczupla się możliwość uzyskania dochodów, zawsze także zmniejsza się możliwość dochodzenia swoich praw – przepisy prawa stają się bardziej szczegółowe, zawiłe, pisane prawno-administracyjnymi żargonami, dostępne dla specjalistów, podatne na wieloznaczne rozumienie. Stale rosną też koszty ewentualnego postępowania procesowego. Od ACTA nie mogę więc spodziewać się niczego dobrego ani jako autor, ani jako internauta. Mimo to – śledzę sprawę z uwagą, próbuję czytać publicystykę, także emocjonalne wynurzenia blogerów i wywody prawników, słucham w mediach polityków i opozycji, a przede wszystkim zajmuje mnie ruch sprzeciwu, demonstracje, pikiety i zadymy. Wpatruję się w coś, co stało się swoistym logo tych zgromadzeń, dobrowolnie przyjętą „pieczęcią”.
To maska z filmu V jak Venedtta przenoszącego na ekran postać z popularnego komiksu. Maska ma podwójne zakorzenienie znaczeniowe – w pierwszym nawiązuje do jednej z rzeczywistych postaci z nieudanego antykrólewskiego zamachu angielskich katolików z roku 1605. W drugim – do fikcyjnego „terrorysty wolności” z przeniesionego na ekran kultowego komiksu Alana Moore’a rysowanego przez Davida Lloyda. W filmie z 2006 roku terrorysta V posługuje się maską wzorowaną na komiksowej wersji twarzy bohatera historycznego „spisku prochowego”, Guya Fawkesa. Trudno powiedzieć, czy którekolwiek z tych znaczeń jest rzeczywiście ważne dla współczesnych demonstrantów z ruchu „oburzonych” czy ruchu „ACTA-nie”. Chyba przyjęli ten symbol, bo to przede wszystkim maska szydercza i popkulturowa, a co najważniejsze – męska. Drwiąco uśmiechnięty przystojniak z nochalem jak się patrzy, z uwodzicielskimi wąsikami i bródką. Przyglądam się więc z antropologicznym chłodem tym tłumnym manifom i widzę w nich przede wszystkim stadne zachowania młodych mężczyzn. Kobiet jest bardzo niewiele, dziewczyny najwyraźniej przyszły za swoimi chłopakami. Myślę sobie, że te grupy to tylko miniaturowe odbicie zjawiska, które sobie słabo uprzytamniamy – stadnego życia w Internecie, wirtualnych samczych hord. Jeśli się dziś burzą, to dlatego, że ktoś próbuje ingerować w przestrzeń, która jest ostatnim horyzontem ziemi niczyjej, Dzikich Pól. Nasze mózgi nie zdążyły dogonić ewolucyjnym rozwojem cywilizacji technologii i informatyki. Zostały na poziomie z okresu łowiecko-zbierackiego, wczesnej epoki kamiennej. Mężczyźni pozostali wojownikami i łowcami, z instynktem zdobyczy, z potrzebą walki, grabieży, gwałtu. Od sześćdziesięciu lat panuje pokój na naszej planecie, wojny są lokalne, krótkotrwałe, kurczą się też przestrzenie zmilitaryzowanego totalitaryzmu, który jest wojną ukrytą, który jak wojna kreuje hierarchie oparte na strachu i przemocy, daje ujście instynktom dominacji, wykorzystuje i chroni sadystów.
Ubywa Dzikich Pól i obozów śmierci, subkultury koszarowe łagodnieją, a tymczasem w kulturze trwają rozmaite resztki mitów sławiących zbójników i zdobywców, rycerzy i kondotierów, szeryfów i rewolwerowców, szwoleżerów i powstańców, godnych podziwu zabójców. Kultura masowa daje im ciągle nowe wcielenia, formuje nimi podświadomość odbiorców. Dla milionów młodych cyberprzestrzeń jest polem kompensacji, zaspokojenia potrzeby szukania i chwytania zdobyczy, filmów, melodii, informacji. Nie bez znaczenia są tu strony, na których można „łowić kobiety” – strony randkowe, strony z erotyką. Młodzi nie rozumieją ustaleń zawartych w ACTA, nie byliby zdolni przebrnąć przez język jej paragrafów. Ale nagle dzieje się tak, że mają o co walczyć, mają przeciwników, mają powód, aby łączyć się w gniewne hordy, krzyczeć. Tysiące na ulicach, miliony w sieci. Demagogia i demokracja, liberalizm, ideologia praw człowieka wyposażyły ich wszystkich w argumenty i slogany. Nie dość, że pewni swoich racji, oni czują zarazem słabość, pomieszanie, dwuznaczność moralną przeciwników, tej strony, która głosi prawo i porządek. Dlatego wołają „Bronicie korporacji!”.
Nagle pojawia się okazja, aby ci młodzi swoje pustawe i krótkie życiorysy umeblowali czymś w rodzaju wojny, powstania, rebelii. Mają romantyczną przygodę. Nagle samotnych łączy wspólnota czynu. Czują, że to oni zmieniają teraz świat, budzą lęk. Nie wiedzą co dalej, ale nie wie tego ani druga strona, ani tacy obserwatorzy jak ja. Boję się, ale przecież rozumiem. Wspominam czasy PRL-owskie i łowienie wszelakiej „darmochy” w mętnych wodach wrednego i chwiejnego moralnie ustroju. Co chwila rządcy tamtego kraju próbowali kogoś przekupić – to ZMP-owców, to partyjnych, to milicję, to studentów. Dają! Ludzie łapali „od frontu” rozmaitą darmochę, a „od podwórza” wynosili pod waciakiem wszelki wpadający w łapy „trafiej” – choćby pół worka cementu, garść gwoździ, ryzę papieru, puszkę farby. Państwowe było niczyje, a mało co można było kupić legalnie. „Skombinować” dawało się prawie wszystko. Ten zamęt moralny, ta epoka darmochy, załatwiania i okazji – to już poza nami. Ale ślady w mózgach zostały, tym mocniejsze, że to były przecież mózgi łowców i zbieraczy.
Tyle napisałem wczoraj, a potem pojechałem z żoną na spektakl Nie ma solidarności bez miłości w warszawskim teatrze Palladium. Mróz, wieczór, a „ACTA – precz” demonstruje. Policja nie puszcza z Belwederskiej w Aleje Ujzadowskie. A teatr? Wyreżyserowany zgrabnie przez Macieja Wojtyszkę „bryk z przeszłości”, musical o pokoleniu, które meblowało sobie życiorysy pierwszym karnawałem „Solidarności”. Łzawe jak trzeba, roztańczone jak trzeba i zakończone happy-endem przepowiadanie mitu. Piosenkowanie o roku 80-tym, jakby po nim nie było osiemdziesiątego pierwszego, smuty jaruzelskiej. Pełni młodości, radosnego rozpędu młodzi aktorzy, młode aktorki opowiada historię pokolenia ojców. Na widowni – przewaga ich rówieśników. To dla nich misterium wtajemniczenia, obrzęd przejścia. Pokolenie internautów przejmuje pałeczkę sprzeciwu od pokolenia „Solidarności”. Ale co tu można powtórzyć?
W domu namyślam się nad pamięcią, która nie może żyć inaczej niż mit, nad historią, która jest drzewkiem czasu obwieszonym kolejnymi mitami. Dopiero co Agnieszka Holland przeprowadziła nas przez czarne jak samo zło kanały Lwowa. Jakże niewinni i ciepli są ubecy i zomowcy z musicalu Wojtyszki wobec Niemców i Ukraińców zaprzęgniętych w machinę zagłady we Lwowie lat czterdziestych. W filmie Holland zło jest mocne, jest wszechwładną regułą. Dobro, ocalenie to przypadkowe rysy, drobne pęknięcia na monolicie zła. Porównuję zło rekonstruowane w filmie W ciemności z nowym filmem dokumentalnym Michała Nekanda-Trepki Zejść na ziemię. Te same lata czterdzieste, ten sam wojenny koszmar. Lotnicze zdjęcia Warszawy zmasakrowanej, dziesiątki relacji odkrywających nowe szczegóły walk i eksterminacji, a wśród nich wstrząsająca relacja niemieckiego sapera. Mathias Schenk jako 18-latek brał udział w tłumieniu powstania, był świadkiem nieprawdopodobnych okrucieństw. Opowiada jak Oberführer Dirlewanger, dowódca brygady SS, wstrzymał egzekucję pięciuset polskich dzieci z sierocińca – „nie wolno marnować amunicji, dobijcie resztę kolbami”. Saper Schenk brał udział w walkach wręcz – „walczyło się bagnetami, łopatkami, pięściami, tylko jeden wychodził z tego żywy”. Schenk pokazuje bliznę na posiwiałej głowie. Koledzy wyciągnęli go ze sterty trupów przeznaczonych do spalenia. Opisuje jaki odgłos wydają palone zwłoki, jak płomienie powodują ruch martwych ciał. Stada młodych samców rzuconych w taniec śmierci. Walka, grabież, gwałty. Potem pamięć, potem kolejny mit zawieszony na drzewku czasu.
Myślenia nie da się zawrócić. Muszę wiedzieć to, co wiem. Muszę wiedzieć jaka twarz, jaka czaszka, jaki pysk może się ukryć pod uśmiechniętą maską z zalotnymi wąsikami. Chciałbym też – a przecież zabrzmi to głupio, gdy tu się upomnę, aby jakoś udało się chronić moje prawa autorskie do tego, co piszę. Honoraria są mi potrzebne.
Film od Michała Nekanda-Trepki nie był jedynym, jaki trafił do naszego domu ostatnio. Kilka dni wcześniej dostałem inny dokument od Andrzeja Sapiji. I teraz wchodzę w ten film jak w zielony leśny deszcz. Wytchnienie i pociecha. Tu też – w opowieści o życiu i twórczości Romana Opałki jest wpleciona w rodzinny mit historia wieku. Ojciec wracający do domu po ucieczce z niewoli. Dzieciństwo w okupowanej Francji, repatriacja, władza partii, socrealizm w czasie studiów, pochody z portretami przywódców. Ale to wszystko odsuwa się w tło, a potem jedną decyzją – wolną i ryzykancką zostaje to wszystko odsunięte, unieważnione. Ten człowiek ważył się na strząśnięcie z drzewa historii wszystkiego, co jest pamięcią lub mitem, zdarzeniem lub maską. Taką odwagę miewają założyciele religii, twórcy zakonnych reguł. Opałka poświęcił czterdzieści parę lat pracowitego życia, benedyktyńskiego trudu, na destylowanie i zapisywanie czasu. Zamienił technologię malarstwa sztalugowego na liturgię. Płótno, farby, pędzle, ręka artysty – to wszystko miało służyć do pisania ikon kolejnych chwil, do pokrywania płaszczyzny kolejnymi liczbami. Niczym innym, tylko liczbami, zawsze skrupulatnie trzymającymi się kolejności. Ponad dwieście trzydzieści płócien przez czterdzieści lat. Dzień po dniu. Na świecie konflikty, przewroty, kryzysy, odkrycia, festiwale. Wszystko unieważnione, nagi czas w formie liczb. Nic, nic więcej. Może tylko – aby reguła była ostrzejsza – nagrywać głośne odliczanie i włączać to do dokumentacji. Co więcej – potraktować siebie jako załącznik, fotografować swoją twarz po każdym dniu pracy. Starzeć się w liczbach, siwieć w liczbach. Do śmierci. Roman Opałka umarł 6 sierpnia 2011 roku wkrótce po zakończeniu zdjęć do filmu. Patrzę na przywołane w filmie Andrzeja Sapiji jego twarze, na wielki spokój emanujący z kolejnych portretów. Wybrał wersję czasu, która uwalniała go od historii i mitu, od wszelkiego mieszania się z tłumem. Jego osobność i spełnienie w jakiś sposób pomagają mi się zmierzyć z obrazami protestujących, ze zgromadzeniami opieczętowanymi szyderczą maską. Więc można i tak?