Piotr Wojciechowski: Obywatele bez kultury
Nie było mnie na krakowskim kongresie, gdzie się poczęła ta inicjatywa, ale w miarę jak dobiegają mnie sygnały (słabe) o jej kontynuacji – zaczynam przywiązywać do sprawy „Obywateli Kultury” coraz większą wagę. Kiedy jednak próbuję o niej rozmawiać – wychodzę na paskudnego pesymistę, na takiego, co chce odebrać nadzieję. A ja po prostu inaczej widzę to wszystko.
To, co się nazywa ruchem „Obywateli Kultury” stawia sobie za cel wymuszenie na władzach, aby na kulturę szedł z budżetowych wydatków jeden procent. Celem jest także zmiana przepisów prawa ukierunkowana na lepsze finansowanie przedsięwzięć kulturalnych, zwiększenie dostępu obywateli do dzieł kultury. Prowadzone są na ten temat rozmowy między komitetem, który powstał ad hoc a Ministerstwem, wiem, że panie Beata Stasińska i Beata Chmiel poświęciły temu swój czas. Dowiaduję się o tym, że prezydenci wielu wielkich miast uroczyście podpisywali Pakt Dla Kultury. Postulaty zawarte w liście do Prezesa Rady Ministrów są ze wszech miar słuszne, a lista wybitnych twórców, którzy ten list podpisali jest naprawdę przekonywająca. Czego jeszcze chcieć?
Sensu chcieć, roztropności, realizmu. Trzeba wiedzieć, jaki jest stan finansów państwa, jakie nastawienie decydentów, jak ustawia się te rurki, którymi pieniądze – o ile się znajdą – popłyną. Są środowiska, które są i będą uprzywilejowane, są nazwiska, które wypisuje się nad środowiskami, aby te przywileje usprawiedliwić. Tak ma być, tak musi być. Demokracja w kulturze nie będzie działała nigdy, talentów nie daje się na talony po równemu, spryt miesza się z geniuszem, dworzanie muszą mieć klucze do drzwi zamkniętych dla wielu innych. Lata i lata trwała generalna rewizja kryteriów służących ocenie tego, co w kulturze dobre, a co złe, gdzie kultura wysoka, a gdzie popularna, postmoderniści proponowali swoje chwyty w zarządzaniu chaosem, uzyskaliśmy wreszcie ten stan zmętnienia, jaki mamy. Kryteria są wieloznaczne, elastyczne, podporządkowane okolicznościom. A do tego tuż obok kultury wodzą się za łby dwie partie polityczne, dla których bijatyka jest sposobem istnienia. Biedni artyści często nie wytrzymują i przyłączają się do jednej ze stron w nadziei, że tak jest godnie i mądrze, albo z chęcią uzyskania przychylności kogoś, kto chwilowo na wierzchu w bijatyce.
Co z tego wynika? Małe jest prawdopodobieństwo, że rządzący skierują ku środowiskom kultury szerszy strumyczek finansowego wsparcia, małe jest prawdopodobieństwo, że płynące pieniądze pomogą powstawaniu wielkich dzieł współczesności albo otworzą szerszej publiczności dostęp do wielkich dzieł przeszłości. Rosną możliwości kreatywnego księgowania wydatków na kulturę – odpowiednie władze zawsze mogą się wykazać, że pieniądze poszły w stronę sztuki, poezji, malarstwa, teatru, a jednocześnie mieć te pieniądze w ręku na premie dla urzędników.
Durniem byłbym koronnym, gdybym nie dostrzegał pożytku z tego, że samo hasło „obywatele kultury” pojawia się, powraca. Nie byłbym sprawiedliwy, gdybym negował obecność ludzi uczciwych i inteligentnych w strukturach władzy i elitach kultury, gdybym przekreślał ich dobrą wolę i kompetencje. Z tego, co widzę, wynika jednak, że rzeczywistość stwarza im wielki opór. Można myśleć – skutki wysiłków i starań gdzieś na poziom powiatu i gminy długo jeszcze nie dotrą.
Działania „tam wysoko” na poziomie wielkich nazwisk kultury, prezydentów miast, ministerstw, premiera – trzeba ocenić najżyczliwiej i zostawić w spokoju – nie licząc specjalnie na ożywczy deszcz pieniędzy docierający na sam dół. My, kulturowe pospolite ruszenie, my, duchowa drobnica, powinniśmy próbować podjąć ideę „Obywateli kultury” na swój sposób, działać w zasięgu naszych rąk, naszego głosu. Jakiś konkret: nie bez przychylności mojego wydawcy próbuję zorganizować w Kazimierzu Dolnym, w Kuncewiczówce spotkanie literackie z promocją mojego tomu opowiadań Serce do gry. Może się uda poszerzyć formułę – wciągnąć w promocję czytelnictwa młodego księgarza z ulicy Lubelskiej w Kazimierzu, zrobić u niego podpisywanie książek przed i po spotkaniu, może dodać jeszcze czytanie książek dla dzieci. Namówić kolegów z lubelskiego SPP, aby u księgarza pojawili się ze swoimi tomikami, powieściami. Próbuję uogólniać: kierunkiem działania powinno być wzmacnianie wszelkich społecznych i lokalnych inicjatyw w przestrzeni kultury, poprawa jakości etycznej i estetycznej kultury popularnej, a przede wszystkim budzenie snobizmów na kulturę wysoką, zagrzewanie pasji społecznikowskich, kolekcjonerskich, wspieranie szkolnego ruchu teatralnego. To niekompletne wyliczenie, każdy może tu dopisać swoje marzenia i utopie. Byle się zaczęło coś ruszać, byle nie zapadania się w kulturową bierność nie przyjąć jako czegoś oczywistego i koniecznego, nie dać przyzwolenia na chamstwo, śmietnik i kicz – na ekranie TV i w „realu”, wokół telewidza. Dobry znak: nowy dyrektor, Jarosław Klejnocki inauguruje „Formuły retoryczne” to nowy cykl spotkań z pisarzami, organizowany przez Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. Obiecuje poeta-dyrektor, że do rozmowy będzie zapraszał czołowych polskich prozaików różnych pokoleń. Każdy z zaproszonych ma się przedstawić jakąś „tezą”, poddając ją pod sąd trybunału młodych krytyków i publiczności. Pobiegłem oczywiście na pierwsze spotkanie, na którym Jerzy Sosnowski zaprezentował tezę: „W obronie metafizyki: książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne”. Wieczór był fantastyczny, pierwszy od wielu lat literacki komers, na którym my, łby posiwiałe i łyse – byliśmy w żałosnej mniejszości. Młodzi tłumem. I błyszczał elokwencją młody „trybunał retoryczny”, dwie panny jak z obrazka z poważnym kolegą. Odbyło się, słuchano z uwaga, nagradzano oklaskami. Nie podobało mi się, jeśli chodzi o treść, ale to całkiem nieważne. Mówiono głównie o tej literackości, która dzieje się między autorem a krytykami, wyraźnie rolę tych ostatnich przeceniając. Ja polegam na przyjaźni z czytelnikami. Mówiono o literaturze tworzonej z zamiarem metafizycznym – lub z tezą społeczną, to ścieżki, którymi nie chadzam. Szkoda, że wobec takiej publiczności nie wspomniano ani słowem o inicjatywie „Obywatele Kultury” – bo gdzie się ludzie czytający spotkają – zawsze o tym mówić trzeba. Szkoda jeszcze większa, że Muzeum Literatury nie ma dobrej sali zgromadzeń, porządnej auli z całym elektroakustycznym i audiowizualnym zapleczem.
Trzeba, aby uczestnictwo w takich spotkaniach mogło obejmować większe gremia – aby te spotkania dowartościowywały uczestników. Im bardziej rozwijają się różne internetowe blogasterie i portale społeczne, tym cenniejsze jest spotkanie oko w oko, klubowe. Kluczowe w ogólności, a szczególnie kluczowe dla budzenia snobizmu jest opanowanie działań poprzez symbole i cywilizacyjne mitologie. Myślę, że trzeba by puścić w obieg podkoszulki z napisem „Ja, obywatel kultury” czy „Ja, barbarzyńca (wpuść mnie do ogrodu!)”. Napis „Obywatel bez kultury” też mógłby się sprzedawać – przekornych sporo.