Paweł Mossakowski: Na żywo
Pomysł był świetny, naprawdę świetny, jeden z tych, co rewolucjonizują telewizję i sprawiają, że znajduje się ona w ścisłej awangardzie kultury współczesnej. Tak uważam przynajmniej, tak względem telewizji ogólnie, jak i samego pomysłu.
A wpadłem na niego, jak to zwykle bywa z najlepszymi pomysłami, zupełnie przypadkowo. Siedziałem na piwie u Jurka Banacha, znajomego operatora, gdy ten wstał nagle, podszedł do magnetowidu i oznajmił z bardzo tajemniczą miną: zaraz zobaczysz coś ekstra. To ekstra okazało się krótkim filmikiem nakręconym na video, na którym Jureczek najpierw ostro bajeruje jakąś głupawą nastolatkę, a potem znika z nią w swojej sypialni. Dalszego ciągu już mi nie pokazał, twierdząc, że skończyła się kaseta, ale według mnie to się krępował. Może nie wszystko poszło tak, żeby chwalić się kolegom?
W każdym razie, gdy siedziałem w jednym z jego pufiastych foteli, popijając puszkowego Żywca i zarykując się ze śmiechu nad naiwnością dziewczyny (Jurek majaczył jej coś o nowym filmie, jaki miał kręcić), coś nagle zapaliło mi w się głowie. Taka mała, ostro świecąca lampka. Zerwałem się z miejsca i choć zdziwiony Jurek usiłował mnie zatrzymać, natychmiast pojechałem do siebie, siadłem przy stole w kuchni i w jeden wieczór naszkicowałem konspekt scenariusza. Nowego, prowokacyjnego reality show, zatytułowałem go roboczo Miłość po polsku.
Następnego dnia popędziłem z nim do Benka. Wiedziałem, że ma teraz kiepski okres. Za jakieś nieprawidłowości finansowe telewizja państwowa skasowała produkowany przez niego teleturniej, a jakiś wyjątkowo durny sitkom został po trzech odcinkach zdjęty z Polnetu, co było nawet pewnym osiągnięciem. Liczyłem więc, że pomysł kupi i to bez zbytniego marudzenia.
A zależało mi na tym, nie ukrywam. Ostatnie miesiące dla mnie też były zupełnie tragiczne. W marcu udało mi się tylko zagrać w reklamówce soku owocowego, gdzie ubrany w obcisły, żółtawy trykot musiałem podskakiwać w miejscu, machając długimi kawałkami flaneli. Moja rola nazywała się „radosny banan”, czy też „szczęśliwy banan”, nie pamiętam już dokładnie. Potem jeszcze w maju Michał dał mi po starej znajomości rólkę nierozgarniętego posterunkowego w swoim serialu policyjnym (jedyna kwestia, jaką w nim wypowiadałem brzmiała „A to dopiero ptaszek!”) i to już było właściwie wszystko. Siedziałem całymi dniami w swojej pustej kawalerce wpatrzony w telefon jak Hindus w miskę, z nastawioną na maksymalną głośność komórką nie rozstawałem się nawet podczas, coraz rzadszych zresztą, łóżkowych igraszek, ale nic z tego praktycznie nie wynikało. Żadnych propozycji, nawet żadnych zaproszeń na castingi. Dwa razy w tygodniu zachodziłem do swojej macierzystej agencji, ale Lutek tylko rozkładał ręce i zbywał mnie magicznym słowem „recesja”. Kiedy ostatni raz opuszczałem jego gabinet, usłyszałem przez drzwi jak poucza sekretarkę, żeby mnie do niego nie wpuszczała. Byłem już na takim dnie, że pojechałem do ojca, do Radomia, niby w sentymentalne odwiedziny, a tak naprawdę to żeby pożyczyć od niego pieniądze. I to nie na żadne luksusy, a po prostu na przetrwanie; kawalerkę, żarcie i jakieś minimum rozrywki. Stary nie omieszkał wygłosić przy tej okazji wykładu o wyższości prawniczego wykształcenia nad „szkółką teatralną”, jak nazywał PWST, ale forsę dał. Nie była to suma, która by poważnie obciążała budżet dobrze prosperującego prowincjonalnego adwokata, ale i tak paliły mnie te banknoty w kieszeni, paliły mocno. Co jednak miałem zrobić? Tylko sprzedaż mojego starego, ukochanego Golfa mi jeszcze pozostawała, a do takiej decyzji nie byłem zdolny.
Pomysł, z jakim pobiegłem do Benka, mógł wyciągnąć mnie z tej zawodowej zapaści, a jemu powrócić z honorem na telewizyjny rynek. Był on w swojej istocie bajecznie prosty. Miałem tylko chodzić po klubach, dyskotekach i wszystkich tych miejscach, gdzie zbierają się spragnione erotycznych wrażeń dziewczyny, wyjmować je stamtąd i sprowadzać do swojej kawalerki. W zasadzie nie różniło się to niczym od tego, co robiłem zwykle w piątkowe wieczory w szczęśliwszym dla siebie okresie, oprócz tego, że miało być starannie filmowane. Można więc powiedzieć, że twórczo rozwinąłem jednorazowy pijacki kaprys Jureczka.
(…)
Cały tekst do przeczytania w Suplemencie 2015