Ostatni ułan Rzeczypospolitej. Z Jackiem Komudą rozmawiał Bartosz Marzec
– Czytając powieść Hubal odniosłem wrażenie, że mjr Henryk Dobrzański był postacią rodem z XVII stulecia. Można go sobie wyobrazić jako oficera jazdy biorącego udział w wyprawie na Moskwę czy pogromcę czambułów gdzieś na Dzikich Polach. Nie był to chyba żołnierz na czasy pokoju?
– Na podstawie zachowanych dokumentów z międzywojnia można stwierdzić, że mjr Dobrzański kompletnie się nie nadawał ani do służby garnizonowej, a już najmniej do służb kwatermistrzowskich. Był człowiekiem ukształtowanym przez wojnę 1920 roku, w której wziął udział jako młody człowiek, i tak naprawdę spełniał się tylko w obliczu kolejnych wyzwań. Na przykład kiedy razem z polską ekipą jeździecką brał udział w zawodach rozgrywanych w różnych krajach Europy, albo kiedy po wrześniu 1939 roku –jako ostatni żołnierz, który nie złożył broni – dowodził Oddziałem Wydzielonym Wojska Polskiego. Tak, Hubal był z pewnością spadkobiercą kawaleryjskiej tradycji dowódców takich jak Lisowski czy Kozietulski, był ostatnim ułanem Rzeczypospolitej.
– Pańska książka ukazuje się w czasie, gdy najbardziej chlubne wydarzenia naszej historii – jak obrona Westerplatte – przedstawia się w sposób budzący kontrowersje.
– I jest też odpowiedzią na szkalowanie naszych bohaterów. Hubal zawładnął moją wyobraźnią jako ten, który po klęsce wrześniowej – stanowiącej dla wszystkich ogromny szok – kontynuował walkę w mundurze, dochowując wierności złożonej przysiędze. Pisząc powieść, chciałem oddać mu hołd, ale nie mogłem przy tym pominąć czarnej legendy majora sprzed 1939 roku. Otóż Dobrzański wywołał w środowisku oficerskim skandal, rozstając się z żoną i wiążąc się z kochanką, Natalią Czapską, za co został dyscyplinarnie przeniesiony do Wołkowyska, gdzie objął dowództwo szwadronu zapasowego 4 Pułku Ułanów Zaniemeńskich. Odpowiadał tam m.in. za przygotowanie koni, rzędów i ekwipunku niezbędnych do walki. Niestety, w obliczu zbliżającej się wojny, Dobrzański w ogóle nie wywiązywał się z obowiązków, a mówiąc wprost: rzadko kiedy pojawiał się w ośrodku zapasowym. I to w sytuacji, gdy wojna wisiała na włosku. Tak więc, jeśli we wrześniu 1939 roku 4 Pułk Ułanów nie miał dobrych koni i siodeł, była to wyłącznie wina majora. Właśnie z powodu nazbyt swobodnego stosunku do służby Dobrzański został zwolniony z wojska na podstawie orzeczenia komisji lekarskiej; można by rzec, że mu się upiekło, bo kawalerowi krzyża Virtuti Militari nie dawano dymisji. Prawdopodobnie gdyby nie wybuch wojny, jesienią 1939 roku pełniłby już funkcję inspektora w Lasach Państwowych. A moim zdaniem za tak rażące zaniedbania w ośrodku zapasowym tuż przed wybuchem wojny powinien wręcz zostać zdegradowany.
– Nie ukrywa pan, że nie należał do ludzi łatwych, a powstrzymywanie gniewu przychodziło mu z niejaką trudnością. Z visem w ręku gonił golibrodę, który zaciął go przy goleniu… To prawdziwa scena?
– Nie do końca. Tak naprawdę major zagroził bronią nie fryzjerowi, lecz kolegom z ekipy jeździeckiej. Jak wspomina Adam Królikiewicz, w czasie zawodów w Londynie Dobrzańskiemu nie przyznano nagrody za indywidualny wynik, na którą ewidentnie zasługiwał. Panowie oficerowie postanowili spłatać mu figla – zabrali z hotelu wazonik, zapakowali starannie i wysłali Dobrzańskiemu jako… puchar. A później musieli salwować się ucieczką i barykadować w pokojach. Trzeba jednak wziąć poprawkę na fantazję przedwojennych oficerów. W końcu w rzadko którym z pułkowych kasyn sufit nie był postrzelany, a do pojedynków – oficjalnie przecież zakazanych – dochodziło kilka razy w roku.
(…)
Cały tekst do przeczytania w numerze 3/2016 Kwartalnika Literackiego WYSPA – do kupienia tutaj>>