Na wspólnym froncie
O polskiej fantastyce, określanej mianem jednej z najlepszych na świecie, z Maciejem Parowskim, pisarzem, krytykiem, wieloletnim redaktorem „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki” rozmawia Katarzyna Wójcik
Patrzę na fantastykę z zewnątrz – nie należę do fandomu, nie jeżdżę na konwenty, ot – czasami czytuję coś Dukaja, Pilipuka, Komudy, jeszcze paru innych. Jako gatunek literacki, nie jest ona wolna od stereotypów opartych chyba głównie na fantasy i sci-fi: jednorożce żyjące w magicznym lesie albo świat, w którym ludzie stają się maszynami…
Stereotypy mamy w każdym popularnym gatunku i rodzaju literackim. Znajdziemy je w powieści wojennej, romansie, kryminale, westernie, powieści szpiegowskiej. Ale co jakiś czas ktoś przełamuje schematy, stwarza nową jakość. W każdej dziedzinie kultury, sztuki mamy dzieła pierwsze, odkrywcze i repliki. Niektóre z replik stają się znów czymś na kształt dzieł pierwszych. Popatrzmy, co z nowelą kryminalną zrobili Hammett i Chandler, a kilkadziesiąt lat później przekroczył to Harris, tworca Hannibala Lectera. Z fantastyką, z literaturą wyobraźni jest tak samo. Lem, Dick, Bradbury, potem nasz Dukaj, podnieśli ją na wyżyny. Stereotypy się kończą, kiedy literatura, każda – nie tylko fantastyczna – zaczyna obsługiwać znaczące doświadczenia i poszukiwania wrażliwej jednostki albo całego narodu, pokolenia. U nas doświadczenia, nie wyśpiewane w innych rodzajach literackich, stały za znaczącymi falami rożnych odmian: fantastyki holistycznej, socjologicznej, religijnej, alternatywnej, fantastyki rzeczywistości, fantasy, a ostatnio science fiction trans humanistycznej i postmodernistycznej. Wszystkie one są odpowiedzią na jakiś rodzaj wyzwania, albo jękiem ulgi i radości po zdjęciu knebla lub kajdanek. Także te znaczące odmiany z czasem przyciągają naśladowców, tracą na artystycznej jakości i znaczeniu. Takie życie.
Czy literatura fantastyczna to istotnie bajki i usilne wybieganie w daleką przyszłość, czy może twórczość wymagająca niezwykłej zręczności i umiejętności posługiwania się wyobraźnią i językiem – tak niezwykłej, że przerosła nawet Mickiewicza?
Autorzy, których pani wymieniła na początku, a dodałbym Orbitowskiego, Oramusa, Ziemkiewcza, Żwikiewicza, Sapkowskiego, Twardocha, Huberatha, Sobotę, Żerdzińskiego, Nowaka, Białołęcką, Brzezińską, Goćka, Janusza… Boże, przecież nie dam rady wyliczyć wszystkich. Dobrze, oni i wielu niewymienionych wielokrotnie otwierali w polskiej fantastyce nowe perspektywy. A druga sprawa – proszę nie lekceważyć bajek, od roku siedzę nad szkicem o tym fenomenie, który w niepoważnej, powszechnie dostępnej formie objawia nam prawdy i przemyślenia na temat nas samych. Dwie bajki dla przykładu – „Bajki robotów” Lema, swoisty skrzydlaty wstęp do cybernetyki. I bajka Orwella o folwarku zwierzęcym, przypowieść na temat ukradzionej, sfałszowanej rewolucji. A mamy jeszcze bajkę o kosmicznym oceanie, który podsuwa astronautom, kopie ich bliskich. I to się nazywa „Solaris” i jest jednym z arcydzieł światowej SF. Bajki są w porządku. Oczywiście we wspomnianym eseju będzie też mowa o Ezopie, La Fontaine’ie, Lucasie, autorze „Gwiezdnych wojen”, ale i o Swifcie. Z jego „Przygód Guliwera” autorzy czerpią do dziś. Wbrew złudzeniom z początku XX wieku, nie ma wyraźnego cięcia między bajkami a science fiction.
Fantastyka jest znacząco odmienna od pozostałych typów powieści. Odmienna, bo żyjąca – mam na myśli choćby wspomniane konwenty, zaangażowanie czytelników w literaturę. Tworzą oni dość zamkniętą społeczność. Czy fantastyka jest religią, a jej czytelnicy – wyznawcami? Dla kogo jest współczesna literatura fantastyczna?
Mówiąc skrótowo, fantastyka jest językiem. Idąc tropem Freuda, Fromma – „zapomnianym językiem”, który fantaści próbują sobie przypomnieć, zaprzęgając do tradycyjnego arsenału wyobraźni także problemy technologiczne, cywilizacyjne, społeczne. Bajka, fantazja, wie pani, to nie są jałowe wydumiska – towarzyszyły ludzkości od zawsze. No i patrząc antropologicznie, zostały nam podpowiedziane przez fizjologię. Pierwszy rodzaj fantazji, z jaką się stykamy to nasze sny. Ten rodzaj wizji ma określoną rolę do zagrania, jest metodą na rozwiązania naszych wewnętrznych problemów. Kiedyś podobnie mówiono o kinie, że jest snem cywilizacji. A sny, wiadomo, bywają erotyczne, przyjemnościowe i profetyczne. Fantastyka też – proszę spojrzeć, ile można wyśnić i nazwać za pomocą „Matrixa”, albo „Gwiezdnych Wojen”, albo „Władcy Pierścieni”. Więc ludzie, którzy poważnie traktują fantastykę jako przekaz, lubią się spotkać, pogadać, wymienić książkami i przemyśleniami, zwrócić uwagę na ciekawe nowości. Stąd konwenty, rankingi hitów, nagrody. Mnie to, jako siedemdziesięciolatka, specjalnie nie dziwi, bo pamiętam równie intensywny ruch wokół kina, tzw. DKF-ów, kiedy filmowcy nie traktowali kina jako czystą rozrywkę, no i żyli jeszcze i tworzyli najwięksi mistrzowie X Muzy. Niektórych oglądałem na żywo w Dyskusyjnym Klubie Filmowym Politechniki Warszawskiej Kwant.
W czasach PRL-u był to gatunek idealnie nadający się do przemycania zakazanych treści (mam na myśli chociażby kultową „Paradyzję” Zajdla). Wcześniej, na początku wieku, Żuławski w swojej „Trylogii księżycowej” zawarł przestrogi dotyczące cywilizacji. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła zmiana kierunku: pisarze tworzący fantastykę, zamiast kierować się, jak dotąd, ku przyszłości, spojrzeli wstecz. Fascynacja futurologią przeobraziła się dziś w modę na słowiańskość?
Fantaści szli i będą chodzić w rożne strony, zależnie od zainteresowań, temperamentów i sposobów, w jaki naciska na nich świat. Kiedy Polska była w niewoli, żyliśmy w zakłamaniu, był to najważniejszy problem, który należało wyśpiewać. Władza zwalczała religię, tymczasem widać było, że antropologia chrześcijańska jest stokroć ciekawsza od marksistowskiej; stąd późniejsza fala fantastyki religijnej. Po wybuchu wolności fantastyka zagłębiła się w historii, z której zdjął łapę cenzor; przyglądała rzeczywistości, która bardzo się zdynamizowała po ustaniu niewoli. Ziemkiewicz, Oramus, Twardoch, Szyda opisywali społeczeństwo jakie jest, jakim się stało, każdy pod innym kątem. Ziemkiewicz patrzył na ręce politykom, Szyda kapłanom, Twardoch, Orbitowski wzięli pod lupę rożne rodzaje współczesnego okrucieństwa, Oramus robił bilanse bezmiaru narodowej demoralizacji. Fantasy Sapkowskiego nie jest słowiańska tylko uniwersalna, czerpie po mistrzowsku z wielu źródeł, to wyrafinowana proza, opisująca światy ciekawsze od naszego i mężczyzn bardziej męskich niż my. Tutaj reakcją na rzeczywistość jest, przez grzeczność nie powiem „obrzydzenie”, ale tęsknota za innym światem. Mamy też paru autorów, których słowiańszczyzna pociągnęła na serio z dobrym skutkiem. No i wyroiło się trochę krytyków, nie tylko wewnętrznych, ukształtowanych przez ruch, ale młodych krytyków specjalistów, którzy uczą i których uczono fantastyki na uniwersytetach. I oni egzaminują tę nową literaturę i z jej słowiańszczyzny i ze znajomości innych mitologii.
Można dzisiaj mówić o jakiejś wspólnej koncepcji, jednym celu twórców fantastyki?
Wszyscy marzą o arcydziele (i Hollywood), no i spostrzegli już, że uwzględnienie bieżących emocji, spraw, czyni prozę ciekawszą. Ta proza idzie za życiem, także technologicznym, choć rzadziej niż kiedyś i przedstawia rożne komunikaty, czasem eskapistyczne, naśladowcze, to prawda. Ale stale rodzą się nowe talenty, nowe spojrzenia, jesteśmy w tym jednymi z najlepszych na świecie. Ostatnio, jako pole do eksploatacji poza uniwersalną przestrzenią transhumanistyczną, stały się realia i mity stalinizmu. To bardzo ciekawe, bo nareszcie cenzor nie patrzy nam na rękę, a autorzy tacy jak Zbigniew Wojnarowski, Piotr Górski, Marcin Kowalczyk strugają z tego nie skargi, nie dokumenty epoki, tylko rasową literaturę mitologiczną postmodernistyczną, w której wraca „Zły” Tyrmanda i na przykład Putrament.
Poświęcił pan własne pisarstwo na promowanie innych. To pan, jako redaktor „Nowej Fantastyki”, poznał się na Sapkowskim, Dukaju, Ziemkiewiczu, Kołodziejczaku i wielu, wielu innych, uznanych dzisiaj pisarzach tego gatunku. Nie zaprzeczy pan, że jest „ojcem chrzestnym” współczesnej polskiej fantastyki?
Ludzie za łatwo rozdają medale. Każdy inny człowiek/redaktor na moim miejscu skakałby z radości, gdyby dostał wspomniane teksty. Może nawet wyżej niż ja. Po prostu znalazłem się w dobrym miejscu we właściwym czasie. To był wysyp, gon, wielkie ciśnienie uwolnione z kotła. Nawet demograficznie czytelników i autorów mieliśmy wówczas więcej niż kiedykolwiek przedtem i potem. Spora część tych ludzi się zestarzała, przestała czytać, no a młodsi uciekli do Anglii, Irlandii, toteż onegdajsze kosmiczne nakłady „Fantastyki” są nie do odtworzenia. Naprawdę miałem wielkie szczęście, wspaniałą pracę, materiał do tekstów krytycznych, a jak się poduczyłem przy moich najlepszych autorach, to napisałem drugą powieść, która już w przeciwieństwie do pierwszej, nie przynosi mi wstydu. Przedtem niczego nie poświęcałem, słowo, krytycznie towarzyszyłem ruchowi, no i pisałem w tym czasie scenariusze komiksów do dziś uznawanych za znaczące. Cały czas miałem zajęcie. Przy czym, proszę bez złudzeń – z tej masy maszynopisów, jakimi zasypywano redakcję, do druku nadawało się nie więcej jak 5-10 proc., reszta była literackim świadectwem socjologicznym. Czasem autentycznie ciekawym.
Pozwolę sobie jeszcze przypomnieć historię, którą opowiedział pan Piotrowi Mareckiemu do zbioru wywiadów z redaktorami prasy literackiej (1). W latach dziewięćdziesiątych, kiedy nakład „Nowej Fantastyki” zaczął spadać, kolega w redakcji wysunął ideę, że skoro ludzie są głupsi i oglądają coraz głupsze filmy, należy zrobić pismo na ich poziomie. Wówczas udało się panu tę tezę przekonująco obalić i zachować poziom pisma. A teraz stało się to, z czym walczył pan latami: każdy, nawet największy grafoman, może wydać swoją książkę i – co gorsza – znaleźć entuzjastów. To czytelnicy o złym guście zmuszają wydawców do drukowania kiepskiej literatury, czy odwrotnie – wydawcy, promujący marne książki, kształtują gust czytelników, podążających za modą?
Ciężkie pytanie. Ale uspokoję panią, człowieka obdarzonego naturalnym talentem nikt nie zmusi, żeby pisał poniżej swoich możliwości; taka jest natura tego metier. A po drugie – nigdy, jak pamiętam XXX-lecie swojej redaktorskiej działalności, nie zostałem przez czytelników ochrzaniony, że dałem im opowiadanie zbyt dobre i zbyt mądre. Nigdy. Jeśli już, to warczeli, że za bardzo obniżyłem poziom. Grafomanów nie zwalczałem, raz z nich zadrwiłem, przyznając zresztą, że każdy przez to przechodzi, ze mną włącznie. Po prostu nie kupowałem ich tekstów. We wspomnianej wizji kolegi idiotyczne było założenie, że głupi biegają od kiosku do kiosku i pytają, czy dla nas czegoś nie rzucili. Nie biegają. Wierzę w inną statystyczną prawidłowość, że stale się pojawiają nowe talenty i rodzą się ludzie, którzy bez dobrej literatury nie potrafią żyć. A pisma literackie, jak pani i moje, pomagają tym grupom do siebie dotrzeć.
(1) Piotr Marecki, Pospolite ruszenie. Czasopisma kulturalno-literackie w Polsce po 1989 roku, Korporacja Ha!art 2005