15 gru

Monika Bolach: O kobiecym alfabecie braku

Julia Szychowiak, Wspólny język, Biuro Literackie, Wrocław 2009

„Wspólny język”, jaki chciałoby się odnaleźć w najnowszym tomie Julii Szychowiak, nie składa się z liter istniejącego alfabetu. Nie znaczy to jednak, że skazany jest na niebyt. To mowa, która wyłania się spomiędzy kłębów bełkotliwych komunikatów codzienności. To doskonały zbiór słów, które zdają się być brakiem tego, co próbują wypowiedzieć. Trop z debiutanckiego tomu, gdzie poetka wyznała „pusto mi po sobie”, zdaje się sprawdzać także w nowych wierszach: tym razem jednak pustka ogrania i słowo, i ciało.

Wydrylowane i naciągnięte na sznur, rozpoznawalnej już frazy Szychowiak, znaki językowe zdobią szyję podmiotu, które je wypowiadał po to, by uzyskać „zgodę na siebie”. Ozdoba ta jednak zdaje się uciskać coraz mocniej — ból przypomina mówiącej, o wypieranej oczywistości — o jej ciele. Ona jednak w kolejnych wierszach skutecznie odrzuca somatyzm, pragnie skryć go jak wstydliwą przypadłość, której nie należy pokazywać (a tym samym udostępniać) tym, którzy „biją i całują jednocześnie”.

Ciało zamyka bowiem w swej formie boleśnie, pozbawiając podmiot możliwości pełnego istnienia. Stąd w nowym tomie zauważyć da się próby wydarcia się z dookreśleń przychodzących z zewnątrz. Podmiot odziera się z powłoki fizycznej, wychyla się poza pojedynczość — zjawia się w kolejnych wierszach jako multiplikowany byt („głaszcze się po głowie / wypadają jej włosy; Chciałabym ją opisać, ale moja twarz jest nieczytelna”). Kobiece „ja” rozwarstwia się samoistnie pozbawiając się tym samym twarzy — części ciała, która — przypomnijmy Levinasa — jako jedyna umożliwia etyczną relację z innym, zapewnia w ogóle możliwość jakiejkolwiek interakcji.

Szychowiak stawia na dystans między bytami, które składają się na mozaikowy podmiot jej wierszy. Kolejne zrogowaciałe, „odstające” warstwy tożsamości ogniskują się w „inne”: niedookreślone „one”, czasem nazwane matką, innym razem wpisane w funkcje kochanki lub bytujące analogicznie z mówiącą w jej codzienności („Głaszczę się po głowie, wypadają jej włosy”). Spomiędzy słów bije chłód, biorący się z przekonania, że możliwe jest tylko istnienie w pojedynkę. Nie ma szansy na spotkanie z drugim człowiekiem (nie ma przecież ciała, nie ma twarzy — „zostały rysy” — a to nie wystarcza), nie można też liczyć na porozumienie między poszczególnymi istotami, które wyłaniają się z wnętrza mówiącej kobiety. Niby schizofreniczny podział jaźni, który mógł być próbą ratunku przed osamotnieniem, stymuluje konieczność permanentnego wykluczenia: „innej” poza ramy siebie, siebie poza ramy świata.

Prawdziwa wolność już w otwierającym tom wierszu „Prawie słyszę” ma jasno wyznaczone miejsce: to klaustrofobiczna przestrzeń zarośniętego balkonu, której jednak poetka nadaje nowe znaczenie (wolność bowiem to „zamknięty spokój”). Strefa izolacji, do której broni się dostępu wszystkim, to upragniona nisza, jakiej szukać się będzie wraz z poetką w kolejnych wierszach (nawet trumna zacznie jawić się jako alternatywa — w wierszu „Nie zamykajcie mi oczu, nie mogę być wszędzie” mówi przecież: „Zostanę, a wy wracajcie”. Prosi, by żywi (a więc obciążeni ciałem) odeszli.

Strach — to on determinuje wycofanie. W nowym tomie Szychowiak niemal namacalne jest przekonanie o pozbawieniu korzeni, wyczuwa się lewitację w atmosferze niepewności. Wrażenie to spotęgowane jest poczuciem pustki, jaka obecna jest wewnątrz ciała–formy, które podmiot mógłby przyjąć tylko w jednej sytuacji.

Znajdujemy ją w „Dla mnie będzie pusto, skądkolwiek się biorę” — subtelnym (podskórnym, czy raczej „międzysłownym”) erotyku. Pojawia się tu deklaracja chęci zależności, współudziału w życiu, poświęcenia swej pozasomatycznej wolności na rzecz bycia z drugim człowiekiem. Jest jednak chwilowa, bo we „Wspólnym języku” wciąż daje się słyszeć warkot jednoznacznego komunikatu: nie mogę być tym ciałem, bo ono pamięta tamten dotyk. Tak ogromne piętno odciska męskość, która pojawia się w różnych odsłonach: pożądanego (a niemożliwego do osiągnięcia), ukochanego, byłych kochanków czy tak ważnego (bo wymienionego dwukrotnie) ojca.

Przywoływanie to figuracja władzy, która jednak przeminęła. Struktura stosunków sił immanentnych, istniejąca na początku (więc przed świadomym odrzuceniem tego porządku), zdaje się pokonana. Zwycięstwo jednak nie przychodzi łatwo. Trzeba było poświęcić ciało, swoją formę kobiecą, by pozbawić patriarchalny porządek punktu oparcia. Teraz, gdy jest się już po drugiej stronie, nie boi się mężczyzn, a zaczyna lękać się o odchodzącego ojca. Byli kochankowie („ogromne ciała mężczyzn”) dopadają w retrospekcjach odtwarzanych w pamięci tylko skórę, nie są już w stanie dotrzeć głębiej do istoty kobiety uobecnionej w tych wierszach.

W nowym tomie Julii Szychowiak widać echa świadomości działań mechanizmów biowładzy. Widać jak w wierszach — obrazach intymnych, zaciśniętych jak piąstka, która służyć może do obrony, nigdy do ataku — rodzi się bunt przeciw życiu. Wycofanie ze świata żywych, istnienie „po drugiej stronie”, negacja witalizmu, to może uderzać w wierszach tak młodej poetki.

„Wspólny język” przekonuje, że życie jest czymś, co się przydarza i można owo dane dowolnie modelować. Poetka korzysta z prawa do decyzji o sposobie uporania się z naddatkiem istnienia. Odrzuca obowiązek życia — daje nową propozycję — przewartościowuje w niej element śmierci. Czyni z niego sposób na wymykanie się układom międzyludzkim, wyjście z bolesnych relacji między mężczyzną a kobietą, a także szerzej: między „ja” a innymi. W tym świecie wszyscy trwamy „dach w dach, przepaść w przepaść” — bytujemy obok siebie, dzielimy ten sam los, lecz nic nas nie zdoła połączyć.

Z wycofania, pustki, braku, negacji i strachu zbudowany został obraz, który zostawia czytelnika z nadzieją — „Powstanie raz jeszcze” — jak brzmi incipit ostatniego wiersza. Należy zapytać — kto?
Być może w kolejnych wierszach nowa przestrzeń dla tej samej kobiety?

Glosa
„Wspólny język” zaskakuje tym, że uczy czytelnika, czym jest i do czego służyć może przestrzeń. Słowa budują ją w sposób zniewalający, niby krzaki, które oplatają zarośnięte karty książki (oprawa graficzna zaprojektowana przez Ninę Łupińską). Splątane gałęzie znaczeń nie pozwalają przecisnąć się pomiędzy sobą bez zadrapań. Bohaterka — byt językowo zredukowany — wizualnie uderza postacią na poły ludzką, na poły syrenią. Odcieleśnienie ukazane jest przez plastyczkę jako porzucenie części ludzkiej fizyczności. Zamiast nóg — niedookreślony odwłok, ogon? Zamiast włosów krzaczaste zarośla, które zapuszczają swoje pędy między kolejne wiersze. Trudno w tym obrazie szukać jednego znaczącego centrum — może jedynie głowa jako metonimia umysłu, jaźni stanowi namiastkę ośrodka, wokół którego ogniskuje się rzeczywistość tej kobiety (a raczej tych kobiet). Z niej wychodzą kłęby myśli, słów, z niej rodzą się, rozrastają i obumierają (jak pędy winorośli) kolejne relacje, stany umysłu. Także w warstwie wizualnej dzieła dostrzec można zdecydowane porzucanie cielesności, witalizmu, życia. Kobieta nie jest tylko ciałem, świadomie rezygnuje z niego na rzecz nowego wcielenia. Znaczącego tym bardziej, że zogniskowanego na umyśle. Widzę tutaj jasny postulat obu młodych artystek — to w umyśle, a co za tym idzie koncepcie, znaleźć trzeba miejsce dla siebie i nowego (alternatywnego) świata kobiety.