Mirosław Bańko: Misie i cisie
Coraz więcej osób mówi: „Mi się to nie podoba”, „Mi się wydaje, że…” i podobnie. Ilekroć to słyszę, mam ochotę szyderczo zapytać: „Ci się to nie podoba?”. Ale zachodzi obawa, że wkrótce szyderstwo okaże się nieskuteczne, a „misie” znajdą się w normie nie tylko zwyczajowej.
W celowniku mamy do wyboru dwie formy: nieakcentowane „mi” i akcentowane „mnie”, stąd „To mi się podoba” (z akcentem na „to”), ale „Mnie się to podoba”. Tak było dotąd i tak – chciałoby się powiedzieć – nadal powinno być. Na świecie jednak chyba nic nie jest wieczne, a język przechodzi do wieczności dopiero wtedy, gdy wymrą jego użytkownicy.
Z punktu widzenia ekonomii języka „misie” są wręcz godne pochwały. Celownikowe „mnie” jest bowiem mało wyraziste, obsługuje też dopełniacz, biernik i miejscownik. Usuwając tę formę z celownika na rzecz wyrazistego, bo swoistego dla tego przypadka „mi”, upraszczamy więc polski system zaimkowy (nie pierwszy raz w jego historii), a niewiele tracimy: akcent i tak słychać, a nawet przeważnie widać, nie trzeba go więc wspomagać przez użycie specjalnej formy. Nie jest jasne, czy to uproszczenie wzmocni słabą pozycję celownika w polszczyźnie (raczej nie) i czy przez analogię akcentowane „tobie” zostanie wyeliminowane na rzecz nieakcentowanego obecnie „ci” (obawiam się, że tak). Zamiast jednak wróżyć przyszłość „misiom” i „cisiom”, wolę potraktować je jako punkt wyjścia do pytania o wiek emerytalny.
Zastanawiam się mianowicie, co by się stało, gdyby średnia długość życia wzrosła – nie bądźmy nazbyt zachłanni – do stu trzydziestu lat i gdyby darowane nam dodatkowe pół wieku było okresem pełnej aktywności, a nie wysiadywania w kolejkach do lekarzy. Dzisiejsi pradziadkowie mieliby przed sobą jeszcze mnóstwo czasu do emerytury i na starość mogliby się dochować nie prawnuków, ale prapraprawnuków (dość licznych, gdyż liczba potomków rośnie wykładniczo). O swoją przyszłość nie mieliby powodu się troszczyć, bo blisko stuletni okres składkowy pozwoliłby i emerytom godnie żyć, i państwu pospłacać długi. Pytanie tylko, czy uczniowie porozumieliby się z nauczycielem starszym od nich o sto lat i czy nauczyciel w wieku 100+ miałby ich wprowadzać w świat nowych idei, czy tylko być żywym eksponatem. Jak zdolny i szybko awansujący yuppie ułożyłby sobie stosunki z podwładnym w wieku swojego pradziadka? I jak w takim świecie definiowany byłby ageizm?
Tego rodzaju pytania, gdy oceniane są z perspektywy czasu, z reguły brzmią naiwnie i świadczą o braku wyobraźni pytających (w XIX wieku pytano z niepokojem, czy miasta nie utoną w łajnie, jeśli komunikacja konna będzie rozwijać się w dotychczasowym tempie). Zaryzykujmy jednak i zapytajmy: a co z językiem? Czy nasi długowieczni potomkowie będą konserwować stare formy językowe, do których przywykli za młodu? Czy tempo zmian w języku zmaleje?
Prostej zależności tu nie ma, gdyż średnia długość życia powoli, ale systematycznie wzrasta, a świat przez to wcale nie zwalnia, przeciwnie – rozwija się coraz szybciej. Skoro zaś oddalająca się coraz bardziej starość i przesuwany na później wiek emerytalny nie są przyczyną ogólnej stagnacji, to dlaczego miałyby hamować zmiany w języku?
Z drugiej strony można zauważyć, że wyrazy potoczne starzeją się z pokolenia na pokolenie i np. „potańcówka” oraz „prywatka” – leksykalne nabytki polszczyzny powojennej – już w latach 80. trąciły myszką. Młodszą od nich „imprezę” i luzacką „imprę” czeka ten sam los. Modne dawniej wyraz aprobaty: „klawy”, „morowy”, „byczy”, „bombowy” dają wyobrażenie, jak kiedyś brzmieć będzie „trendy”. Dla niektórych zresztą „trendy” już nie jest trendy (jest passé i démodé).
Pytanie brzmi: czy gdyby średnia długość życia wzrosła do stu trzydziestu lat, a wiek rozrodczy (co za okropna nazwa!) nie uległ opóźnieniu, to pokoleniowe zróżnicowanie języka byłoby większe niż obecnie i praprapradziadek z prapraprawnukiem mieliby trudności z wzajemnym zrozumieniem? Czy też sześć żyjących obok siebie pokoleń używałoby tego samego języka literackiego, ukształtowanego w młodości praprapradziadków, a innowacje nie wykraczałyby poza język potoczny? Albo inaczej: czy gdyby ta wymarzona długowieczność już była w naszym zasięgu, i to od stu lat, to w restauracjach nadal wzywalibyśmy kelnera słowami: „Panie ober”?
Język powstał podobno po to, aby ułatwić naszym małpim przodkom utrzymanie kontaktu w stadzie na sawannach Afryki, a motorem jego rozwoju miała być potrzeba zabezpieczenia stada przed przenikaniem do niego intruzów, którzy chcieliby korzystać z owoców cudzej pracy, nie dając z siebie nic. Po języku do dziś najłatwiej poznać obcych, a niektóre nazwy etniczne powstały z chęci napiętnowania obcości, np. „Niemcy” to etymologicznie ludzie „niemi”, bo nie znający naszej mowy. Wizja społeczeństwa, w którym najstarsi narzuciliby wzorzec języka pozostałym, jest więc w z ewolucyjnego punktu widzenia mało realistyczna, matka natura powinna nas bronić przed takim scenariuszem.
Perspektywa języka oddanego we władanie starcom, rządzonego przez akademie stulatków – języka, w którego słownikach nie ma miejsca na nowe wyrazy, a za neologizmy uchodzą innowacje sprzed pół wieku – mogłaby ucieszyć purystów. Niech się jednak puryści – jeśli czytają ten felieton – nie cieszą, niech raczej pomyślą, czym zajmowaliby się w tym nowym wspaniałym świecie. Potrzeba obrony starego porządku, obawa przed niszczącym działaniem zmian jest zakorzeniona psychicznie i musi znaleźć jakieś ujście: jeśli nie znajdzie realnego wroga, zwróci się przeciw wyimaginowanemu. W świecie stulatków puryści musieliby zwalczać polszczyznę Dąbrowskiej i Sienkiewicza, za wzór stawiając romantyków, a może i ludzi oświecenia.
„Mi się wydaje, że to nie musi być prawda”. I bardzo dobrze, mnie też się wydaje, że ceną długowieczności nie musi być językowa gerontokracja.