Michał Szablewski: Z psem podróże
Odlać się był. Tak żonie powie. Powie – nie powie, przeżyje, to powie. Ze Żniwnej minął pomnik po lewej, minął pieszo zakaz wjazdu i zaraz za tym harcerskim monumentem, za upamiętnieniem na wojnie poległych, za nieregularnym obeliskiem psa w kagańcu przywiązał. Żal psiaka i serce mu się krajało, ale to przecież na chwilę tylko, Żniwna obok, kochanka obok, kobieta snów niedawno poznana obok i na chwilę tylko, bo rano już przecież był przed pracą, a poza tym, ileż można z ukochanym żony Airedale terierem po cytadeli ganiać. Więc na chwilę ledwie.
Piękna, złota, zła kobieta, ale jaka dobra była to kobieta, jak płakała, gdy wychodził po ledwie dwóch kwadransach, jak łzą zmoczyła pomięty kołnierz, skamlała bardziej niż pies i sam już nie wiedział, czy gorzej ją tam zostawić, czy psa zostawić, czy żonę zostawić. Decyzję na później zostawił, teraz zostać nie mógł, zawiódłby ją, za szóstym razem musiałby się jej tego dnia wyrzec. Nie podołałby mimo siły wieku, posady wysokiej, mentalnej korony na amerykańskiej twarzy, barczystych mięśni, ubrań modnych, nie mógłby już dziś więcej. Co zrobi, jeśli żona go zechce, nie wie, ale żona już go nieczęsto chciała.
Wrócił więc Żniwną, minął pomnik, spojrzał na niski płotek metalowy, przy którym w krzakach ciasno psa przywiązał. Pomnik cały w kółko był obszedł, płot dotykał, przypominał sobie usilnie. Nie było psa. Złapał się za głowę i zaczął się gorączkowo rozglądać. Patrzy, a tu na północny zachód, za Cytadelą biały mknie Buick Centurion 455 V8, słyszy, że 455, piękne auto, tylko co ono tu robi i co jego terier w środku po stronie pasażera robi z tym jęzorem na zewnątrz uśmiechnięty, tak jak pies może być uśmiechnięty tylko?
Co tu robić, co tu robić drogi Marku, biznesmenie złoty, no pędźże, po cóż ćwiczył żeś na te triathlony, po co te crossfity, godziny całe na siłowni i na orbitrekach. No to biegnie, obuwie w końcu sportowe, na spacer jeno z psem wyszedł. Puścił się pędem za białym Buickiem. Pędzi w dół za autem do Armii Poznań, kabriolet ponad dwie tony – on pilnowane 75 kg. Próbuje dostrzec, kim jest kierowca automobilu. Widzi jedynie czapkę cyklistówkę, cóż to kolega jakiś Bartoliniego Bartłomieja, jakiś Smok Wawelski, nie wie nie widzi, bo biała strzała mknie w lewo w Armii Poznań… ale jakże to, czemuż ona tam mknie?! Przecież zakaz jest w lewo, co on robi, myśli Marek, tam jest mój pies do cholery, życie moje, żona mnie zabije jak wróci, zostawi mnie żona; jak ja się wytłumaczę, myśli.
Głupi jest, zdradą zmroczony jeszcze, pies mógł się zerwać uciec po prostu, za suką popędził i tyle go widziałem. Ale on nie myśli, nie widzi, już biegnie wzdłuż płotu za wariatem, co nauki jazdy o zawał serca przyprawia. Patrzą na niego wieki historii, patrzą radzieccy żołnierze, patrzy Greiser, patrzą chłopcy z boisk, patrzy gwiazda smutnie do połowy pomnika opuszczona, ale alianci już nie spojrzą, bo Buick skręcił łagodnie w Niepodległości.
Marka złapała niezła zadyszka, a kabriolet mijał już most kolejowy. Zaraz go zgubi bezpowrotnie, nawet jeśli między Przepadkiem a Kutrzeby złapią go światła, nawet wtedy go zgubi, bo on ledwo do moździerzy dobiegał. Ale pan Wawel w cyklistówce widać bał się o tapicerkę, bo za mostem stanął i bezceremonialnie wyprowadził psa na chodnik, by ten mógł się wysikać. Jego psa. Myśl ta niespodziewana, wspomnienie psa małego, kupionego wraz z żoną za szczeniaka, za ich szczęśliwości, obudziła w nim nowe pokłady energii. Rzeczywiście, Buick stanął na światłach przy Polonezie. Marek wymyślił sobie, że złapie go na przejściu dla pieszych przy parkingu po drugiej stronie ulicy. Ryzykowne, ale mogło się udać. Wejdzie na pasy, auto się zatrzyma a on hyc i wyciągnie psa. Ludzi było tam zawsze sporo, sporo studentów prawa, zaraz ktoś grubym kodeksem obroni go przed lecącą kulą. Przebiegł i czeka. Patrzy sobie na Polonez, ledwo dyszy, co się stało z tym Polonezem, był tam chyba kiedyś nawet w kasynie. Nie pamięta za dobrze, dobrze, że wziął wtedy tylko gotówkę. Patrzy na Buicka. Wydaje mu się, że pan Wawel patrzy na niego zza okularów a’la Witkacy. Czy pan Wawel się uśmiecha?
Skręca w lewo. Przecież nie można w lewo! Można – nie można, on już jest na Księcia Józefa. Marek, doszedłszy już tam raczej niż dobiegłszy, widzi pięćdziesiąt metrów za krzyżówką prześwit w prawo, między polonezowym parkingiem a cmentarzem zasłużonych. Mieszka tu z trzydzieści lat a prześwitu nigdy nie widział. Widział kiedyś pary obściskujące się przy grobie Maksymiliana Greckiego, Marynkę skończył Maksymilian tak jak on, umarł zupełnie jak nie on i ta para przy grobie jego, trzy ruchy ulotne w kształcie konkurów na fortepian. Ale przesmyku nie widział nigdy. Obejrzał Buicka, lecz niczego w nim nie znalazł. Jakby prosto z fabryki wyszedł, licznik mil tylko na trzech szóstkach zatrzymany, jak pech to pech, pomyślał przesądny Marek, ale zaraz sobie pomyślał, że to przecież w km 1.072 prawie, więc się nie liczy, bo on myśli w kilometrach i diabeł też w kilometrach na pewno, a jeśli już musiałby w milach to pewnie w milach rzymskich. Za dużo Marek myślał, a pies jego wkraczał już prawie w św. Barbary. I być może gdyby nie to, że głos miał donośny, gdyby nie to, że Marek słuch miał dobry, i być może gdyby nie to, że Urząd Marszałkowski się nowy nam buduje i że pies zaszczekał na jedną z maszyn, być może Marek dalej rozmyślałby nad starożytnym metrażem.
Gdy tylko jednak usłyszał szczeknięcie, rzucił się pędem tymże przesmykiem. Już on dorwie tego śmiesznego pajaca! Jego żona, żona ukochana, taka biedna będzie, gdy się o zaginięciu psa dowie, jego żona opowiadała mu już o terierze Kitty, którego państwo Astorowie prawie zgubiliby w Egipcie. Chciał Marek być jak pan John Jacob Astor IV. Płynąć Titanikiem, sączyć drinka i żartować, że owszem – prosił o lód, ale to już przesada! Nie był wprawdzie panem Astorem, ale wiara w siebie bardzo mu pomagała. Przez chwilę żałował, że nie włączył tego dnia Endomondo. Ale wróć, gdzie te myśli! Do św. Barbary jeszcze kawałek. Zgliszcza pustych pokoi hotelowych, zgliszcza pięknego Casinos Poland, modernistyczna bryła nieukończonego urzędu. Są! Skręcają w lewo, w chodnik w Niepodległości.
Teraz, gdy znaleźli się na wyciągnięcie ręki, Marek zwątpił. No bo co on zrobi z panem Smokiem? Powie mu, że to jego pies. A pan Wawel powie, że otóż nie. I cóż dalej? Marek tych mięśni drobiazgowo ćwiczonych nigdy nie przećwiczył. Prężył przed lustrem, no jasne, na Instagram nawet wrzucał, no i Sebastian – jego personaltrainer – chwalił, że aż miło, ale fakt faktem, nie przećwiczył. Trzymał się więc lekko z tyłu. Minął halę zadaszoną trzynastki, minął boiska odkryte i gmach szkoły. Zatrzymali się przy Solnej. Przy wejściu do szkoły. Naraz strach go obleciał. Przecież pan Smok mógł wiedzieć, że to jego pies! Mógł się skonfrontować, mógł zabić, zbić, cokolwiek! Przeszli. Odczekał aż miną gmach PTV, do wynajęcia teraz, Marek myślał nieraz, żeby zainteresować kolegów, że restaurację tam mogliby zrobić, nie teraz, nie teraz! Pędź Marek, póki zielone. Więc pędzi, przeszedł. Ci już mijają Nowowiejskiego, pies znowu, przed Hanką tym razem; zawsze dużo sikał. Kiedyś na teatrów tam byli jakimś czeskim przeglądzie, też co chwila musiał z nim wychodzić. Żonka sobie siedziała cały czas, oglądała, ale ona bardziej lubi, niech ogląda. Marek jakoś tak zatęsknił za nią, chciałby już tego psa przeklętego kochanego do domu zaprowadzić, do kojca ułożyć, koło niej zasiąść, przytulić, nic nie mówić. Ona wie czy ona nie wie? Oby nie wiedziała. To już się nigdy nie powtórzy, już nie pójdę na Żniwną, już nie pójdzie Marek.
I już mija Marek budynek święty, Oto Matka Twoja, ale to skąd znasz Marku? Po Ecce Mater Tua musiałbyś wejść na dziedziniec, tutaj z ulicy widzisz tylko Regedocedirige et defende nos o Maria. No i tak, przydałoby się tobie i króluj, i rządź, ale bardziej chyba ucz i broń i tak, obiecujesz sobie, patrząc na kościół nie taki znowu stary, że już na Żniwną nie pójdziesz. Nawet nie wpadłeś na to nigdy, że jak przez Ukrainę przejeżdżałeś to w Trembowli podobny widziałeś kościół. Nie wiesz nawet, że to pierwowzór, to i o Cybichowskim-Szyszko-Bohuszu-Projektantach nie wiesz, tyś przecie tylko o swojej Werze myślał wtedy; w końcu delegacja. O Honoriusza Kowalczyka nie pytam nawet, w końcu nie po to układano zdanie o wołających kamieniach i ludziach zamilkłych.
Minęli Mikołajczyka i szklany budynek, sporo ludzi tutaj to i Marek pewniej się nieco poczuł, dystans skrócił. Naraz pan Wawel przebiega na drugą stronę a terier posłusznie noga przy nodze. Co on pod szlabanem i do Opery jakoś tyłem? Nie, nie do Teatru Wielkiego, chodnikiem w lewo przy tej knajpie nowej w operze od Niepodległości, co to żonka chciała zabrać; Marek weź nie myśl tyle, tylko zabierz ją tam w końcu. Posiedzicie razem i wreszcie posłuchasz, ona naprawdę chce tobie opowiedzieć i więcej i ciekawiej niż te wszystkie ze Żniwnej, z Poznańskiej, z Garbar.
Na wysokości bocznego wejścia do Wydziału Filologii – Prezydium Policji uśmiechnął się nieco, wiadomo, co pan posąg prawy nad drzwiami dzierżył w dłoni i wszyscy się śmiali z tego lata temu, kiedy to było, wtedy kiedy żonę poznawałeś Marku, wtedy to było. Ona tobie pokazała ten pomnik, tym chodnikiem szliście, zima była i za rękę się trzymaliście. zemu już za rękę jej nie trzymasz, jej ręka wisi z barku i czeka aż ją schwycisz. Gońże za terierem, nie myśl tyle, bo on już skręca z nowym panem do Parku Mickiewicza!
Idziesz teraz w prawo we Fredry, w lewo w Wieniawskiego, Pegaza nie widzisz, plakatów z premierami nie widzisz, tajniacko obserwujesz dziwną parę smoka psa, co po schodach do fontanny schodzą. Weszłoby się do stajenki pegaza, ale do niej bardziej wieczorami, teraz psa gonisz, mijasz NOT, ale Dom Technika też w głowie tobie siedzi. To o Szwejka, gdzie jest, zapytała ciebie Aleksandra na Ogrodach, toś ją zaprowadził i jakoś tak została, że psa nawet dzisiaj macie, a ona dziecko też ma, tylko że jeszcze nie wiesz o nim boś głupi i nieczuły. A gdybyś wiedział, a masz się w jej zamyśle dziś dowiedzieć przy kolacji, gdybyś wiedział, to byś nie dość, że na Żniwną już nie poszedł to i żadnej Wery ani Eleny ani Kate ze stanu Maine, nic nikogo już jak Boga kochasz jedynego naprawdę, dziecka chcesz przecież.
Minął Marek tych, co zawsze parkują na absolutorium, pan Wawel minął z terierem tych, co zdjęcia z rodziną pod Mickiewiczem sobie robią; pani starsza mówi harcerzowi, że z wieży Zamku im w 56-stym zdjęcia robili i potem wzywali tam, gdzie dzisiaj wydział historii, choć gdy wzywali, a nie zaciągali, to jeszcze nie tak źle. Stąd też z auli Greisera prowadzili, ale tego już pani nie pamięta – choć jej mama owszem. W każdym razie pan Wawel za nic ma przepisy i St. Martinstrasse, ale fragmentem Am Berliner Tor, za ruska po prostu Armii Czerwonej, a po naszemu to różnie, św. Marcina Wjazdowym fragmentem przechodzi – chociaż tam przejścia nie ma! A być pewnie powinno, co ostentacyjnie pan Smok z terierem pokazuje. Minął gmach muzycznej akademii, był tam Marek kiedyś po dyplomie i pijany fortepianista udawał amatora, a potem tak odtańczył rewolucyjną na klawiszach, że się płakać chciało, a syn Marka nigdy nie zobaczy już zegara ze stężaniami trujących substancji, bo go zdjęli i go nie ma.
Idzie pan Wawel i kroczy terier, mija budowę Centrum Edukacyjnego Usług Elektronicznych, ledwo przejść się da, ale przechodzi i Śledzony, i Śledzący. Kręci pan Smok w Składową i od razu jak tylko Marek zdaje sobie sprawę, to słyszy to w głowie, Budom-Market Składowa 5, dawno już tych reklam nie ma a sklep cudowny, dzień tam cały można spędzić, jeśli się lubi takie rzeczy, a Marek lubi, jego syn też polubi, ale o tym już Marek się nigdy nie dowie. Bo Marek po raz ostatni w życiu skręca w prawo, ale jeszcze o tym nie wie. Gdyby wiedział, może by się bardziej rozglądał, może by powietrze bardziej chłonął, dźwięków bardziej słuchał, zapachy drzew starał się wyłapać, ale nie wie, nie wie Marek to nawet do żony się nie wróci, bo przede wszystkim do żony by Marek wrócił, gdyby wiedział.
Minął Składową 4, K 1907 czy dobrze widział, że tam wyrzeźbiono? Zawsze lubił takie zagadki, lubił sprawdzić, czy to w internetach czy w Archiwum na 23 Lutego, ale ostatnio jakoś tak rutyna go chwyciła. Ostatnio – czy kilka lat jeszcze można w kategoriach ostatnio rozpatrywać? Odetchnął mocno i postanowił, że musi odżyć – nie tylko dla siebie i dla syna, o którym nie wie, ale też dla niej. No to ja już wiem, że jeśli on to wszystko zaczyna rozumieć, to to się nie może dobrze skończyć.
I rzeczywiście, kończy się piękny asfalt. Gdyby jechał samochodem, poczułby różnicę. To jak żart jakiś, akurat na ten moment, przy Składowej 11 kostka brukowa. Drugie, dalsze wejście, znika w nim pan Wawel razem z psem. Tu już potrzeba odwagi. Nie będzie można odwołać się do innych, do przechodniów, do ich pomocy. Marek na tę odwagę się zdobywa. Nie wie, że kamienice postawiono na Pewukę, nie wie co to Pewuka i nie musi wiedzieć, że z okazji tejże wystawy powszechnej krajowej byt rozpoczęło przedsiębiorstwo, które dziś daje mu pieniądze za jego pracę. Te same pieniądze, które on rozpuszcza po tylu miejscach, których teraz już jasno żałuje. Żałuje, gdy mija wejście, gdy wchodzi na klatkę schodową.
Klatkę schodową dalszą, w kamienicy drugą. Po lewej schody drewniane w górę się pną, na ścianie ślady po splunięciach jakby od hinduskiego tytoniu czy na dzikim zachodzie – czerwone, sążniste, donośne. W drzwiach szyba ni to nie szyba, z kratą w każdym razie, ale nie taką zwykłą wulgarną – z kratą sprzed lat wojenną, międzywojenną może nawet. Nad drzwiami w suficie rysują się brązowe linie, schody wyznaczają, pod nimi nakręcana na szeroki gwint lampa szklana, pod nią zaraz schowany w plastiku przewód od kablówki czy internetu. Za drzwiami wykuta mała wnęka z tablicą z ogłoszeniami, schowaną za szybką okutą w kremowe drewno, ładnie to wszystko ktoś pomyślał kiedyś, może kiedyś bardziej o tym myśleli, bo dzisiaj nie ma żadnych ogłoszeń. Nieco dalej skrzynki na listy wiszą na ścianie, ścianie co jakby bielactwo miała. Posadzka niżej niż ja stoję, ładna jak w pałacykach biało-czarna, ciekawa szachownica, potem kilka schodków, drzwi uchylone i pewnie podwórze.
Na schodach stoi pan Wawel z psem Marka. Koło niego mężczyzna wysoki, barczysty z przetrąconym nieraz nosem, co na miejsce już nie wróci. Patrzy na Marka bardziej krzywo niż nos ma krzywy. Marek już wie. Wie, że do domu nie wróci, wie, że ta na Żniwnej należy do tamtego, że głupio zrobiła, że on nic nie wiedział – ale to go nie uratuje. Facet strzela knykciami i karkiem też strzela. Kurtka mu szeleści, gdy się do Marka zbliża. Mógłby Marek uciec, ale patrzy tylko. O czym myśli? Po lewej na ścianie wyryte NW, nieszczęśliwe wypadki. No cóż. Pójdźcie, sprawdźcie, przed Składową 11 jest w chodniku drewniany właz zbity z 6 desek. Tam mu wleźć kazali, tam wszedł wraz z facetem w skórze i już nie wyszedł nigdy stamtąd.
Na wschód od Konina pociąg złapał opóźnienie. Airedale terier siedząc pomiędzy wagonami spoglądał zdziwiony na horyzont. Taki pies rzadko jeździł sam koleją.