Marta Brzezińska: Jak to na monterce ładnie
Mirosław Gabryś, Zwłoki monterów idą w miasto. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.
Mirosław Gabryś to nie jest nowy Pilch ani stary Lowry. To jest chłopak urodzony w latach siedemdziesiątych, który w końcu wychodzi na swoje. Roczniki siedemdziesiąte, subiektywnie rzecz biorąc i odcinając się od sporów o generacje, są zupełnie wyjątkowe, a chłopak z bogatym życiorysem (poeta, duch niespokojny, imający się różnych zajęć) musi w końcu wyjść na jaw. Taki zatem robi myk i z uporem, a jednocześnie niby mimochodem, przemyca się, przeciska, żeby wyjść na pisarza. I wychodzi. Tylko trochę jakby po staremu, po znanemu próbuje sobie tę grzędę pisarską umościć, eksperymentując ze stylem pijacko-gawędziarskim. Czy to źle? Może i nie. Czy to bawi? Raczej tak. I to tak jak może ubawić pijacka gadka, na której dnie – jak uczy doświadczenie lektury – zawsze kryje się widmo tragizmu ludzkiej egzystencji w kolorze zgniłym tudzież butelkowym, pustka i samotność nie do zniesienia, strach przed życiem, poczucie straty, nieutulone pragnienie buntu i z samych trzewi wywiedziona potrzeba artykulacji dręczących emocji oraz lęków (niepotrzebne skreślić).
Bohaterami powieściowego debiutu Gabrysia są trzej młodzi alkoholowi kompani z przygranicznego miasteczka: Martwy, Zimny i Czarny, biorący na siebie w powieści wymagającą rolę narratora. Do tego egzotycznego tercetu dołączają co chwilę inne ciekawe indywidua, tak więc nuda w tym towarzystwie raczej nie gości, tym bardziej, że bohaterowie rozbijają się koniec końców nie tylko po Polsce, ale wręcz po całej galaktyce, do granic wyobraźni i humoru, bo granice dobrego smaku tutaj nie obowiązują. A jeśli podróże bez ograniczeń, to tylko na atomowym paliwie, które napędza koło przygody i życia trójki – jak mawiają sami o sobie – „monterów”:
„Wódka, wino, piwo. Wino, wódka, piwo. Piwo, wódka, wino. Ojciec, Syn i Duch Święty. Trzy podstawowe kolory świata. Złoty, czerwony i bezbarwny. Piwo, wino i wódka. Reszta to pochodne. Reszta jest milczeniem owiec. Chociaż niekoniecznie, bo jeśli jakiś łyskacz się odezwie czy inny koniaczek, to nie pogardzimy jego retoryką, wysłuchamy, co ma do powiedzenia.”
I tak to się toczy, od „monterki” do „monterki”, czyli od jednej libacji do kolejnej, czas mija, świat się zmienia, a u trzech beztroskich monterów pijaństwa ciągle po staremu: „(…) a my jak zwykle planowaliśmy swoje wielkie wyprawy w góry, nad morze, na wyżyny, niziny, równiny, pogórza, płaskowyże, nad zatoki, laguny, fiordy, cieśniny i kanały. Zwykle udawało się to ostatnie – zaliczaliśmy kanał. Pływaliśmy w ścieku wraz z całym otaczającym nas szambem.” Pływanie w ścieku niewątpliwie jest czynnością w dużej mierze o zasięgu uniwersalnym, znaną z autopsji bądź z opowieści przyjaciół czy rodziny każdemu, więc nietrudno odkleić powieść Gabrysia od dna szuflady przeznaczonej na manifesty pokoleniowe. A po co w ogóle takie wielkie formuły jak spadochronowe reformy na wietrze (jak być może ująłby to jeden z bohaterów powieści, w opcji mocno ocenzurowanej)?
Ucieczka od interpretacji w duchu manifestu generacji wcale nie oznacza schronienia pod dachem kolejnego tropu (podsuwanego zresztą przez samego autora w jednym z wywiadów), wedle którego historia o trzech lumpujących się koleżkach jest powieścią o upływającym czasie, o przeszłości, mijającej młodości. Oczywiście, w powieści jest i uciekający czas, i jacyś goście z właściwym tylko sobie współodczuwaniem świata (a może tak naprawdę tylko jeden gość?), i tępo-sentymentalny klimat małego miasteczka, jakieś speluny i cały wachlarz ludzkich ostentacyjnych zachowań malowanych różnymi kolorami prozy bynajmniej nie przesadnie eleganckiej. I właśnie, jeśli czytać powieść Gabrysia, to może ponad to i przede wszystkim jako świetny i śmieszny – co ważne i co nie zawsze bywa oczywiste – żart, językowe podrygi wykonywane ze świadomością formy i tych wszystkich literackich sztuczek. „Bo czytelnik potrzebuje sztuczek i rozrywki. Dlatego śmierć poetom. Niech ich tomiki będą jak chleb w kuchni i srajtaśma w kiblu.”
Świadomość konieczności doszlusowania do pewnego standardu, społecznego wzoru, bycia przemielonym przez życie tak czy inaczej świta gdzieś tam w pijanych łbach Martwego, Zimnego i Czarnego i mimo nieustannego przebywania na dalekiej orbicie, rzeczywistość odbija im się czkawką i powraca kacem. Jeśli przyjąć, że beztroska, kpina i wygłupy służą bohaterom za sposób na ten świat, to opisać go można być może jedynie jako żartem podszytą męską pijacką przygodę, wojenkę toczoną przy stole, z kieliszkiem w jednej a majtkami (powiedzmy), w drugiej dłoni. I jeśli ma być absurdalnie, niepoprawnie, śmiesznie, przewrotnie, to może najlepiej pisać właśnie tak? Bawmy się więc, kpijmy i klnijmy z monterami, nawet jeśli ich pokolenie jest już passe, i nawet jeżeli cała ta opowieść trąci banałem, bo jak to w znanej piosence: „A za Twoje młode lata / Trąbka zagra tra-ta ta-ta”.