Marek Nowakowski: Lekki
Godzinami kopie piłkę. Tak ambitnego treningu pozazdrościć może niejeden zawodowy piłkarz. Nawet z ligi angielskiej czy Realu. Celuje w bramkę. Woła cienkim głosikiem — Gol! Pokazuje całą serię strzałów. Z jaką pasją! Jeden, drugi, trzeci.
— Wygrałem!
Zaczyna od nowa. Rozgrywa samotny mecz. Dudnią żelazne pręty bramy. Przestrzeń między nimi to światło bramki. Nikt jej nie broni. Mały stawia tam niewidzialnego bramkarza. No i trafia bez przeszkód. Umiejętnie myli bramkarza. Przymierza się, bierze rozbieg. Tańczy na przygiętych nogach. Pozoruje wykop w lewy róg, walić będzie w prawy. W ostatniej sekundzie wykonuje fachowy zwód. Wysoka piłka w środek tuż pod poprzeczką. Nie do obrony.
— Puściłeś! — cieszy się. Nieraz piłka odbija się od betonowych słupków na których osadzona jest brama. Nie daje za wygraną. Podbiega. Wsuwa zgrabnie piłkę w sam róg.
— Dobitka! — obwieszcza z triumfem. Wątły, o trójkątnej twarzy. Oczy jak szparki, bystre, świecące. Siedmiolatek. Wcale nie rośnie. Zatrzymał się na wzroście malucha z przedszkola. Co kilka dni mierzy się pod ścianą bloku. Drutem żłobi rysę na tynku. Nie przybywa nawet centymetra. Martwi się. Ze wzmożonym impetem atakuje bramkę. Chłopcy z podwórza naśmiewają się z niego.
— Lekki! — wołają — Wiatr cię poniesie, uważaj!
Nie trzymają z nim. Za mały dla nich. Skrzat na patykowatych nogach. Przezwali go Lekki. Pasuje do niego. Zabawę w samotnego strzelca kończy przeważnie o zmroku. Tak od wiosny do późnej jesieni. Jego babka, która porusza się na wózku inwalidzkim, wychyla się z okna na wysokim piętrze i woła — Gdzie jesteś? Wracaj!
Wchodzi do pierwszej klatki schodowej w naszym bloku. Wyczekuje przy drzwiach windy. Jeżeli długo nikt nie nadchodzi wspina się po schodach. Sam nigdy nie pojedzie. Jeździ, korzystając z dobrego serca dorosłych. Prosi, żeby pojechali z nim. Mieszka na dwunastym, ostatnim piętrze.
— Czemu sam nie pojedziesz?
— Nie mogę — odpowiada i opuszcza głowę.
— Dlaczego?
— Jestem za lekki.
— Co to znaczy?
— Milczy, opuszcza niżej głowę.
— Winda służy zarówno lekkim jak i ciężkim. Przyciskasz guzik oznaczony odpowiednim piętrem i jedziesz. Potem wysiadasz.
— Ona mnie nie posłucha — odpowiada — Nie zatrzyma się i poleci.
— Nie może. Blok ma tylko dwanaście pięter. Naprawdę wyżej nie pojedziesz! Na twoim piętrze koniec jazdy. Wyżej jest tylko strych. Nieraz tam wchodziłeś po schodach, pomagałeś mamie nieść kosz z bielizną do suszenia, prawda?
Potakuje. Ale na nic zdają się słowa. Sam nie pojedzie. Jedziemy do góry. Przykulony niby zwierzątko w klatce. Wsłuchany w skrzyp dźwigu unoszącego windę z piętra na piętro. Dwunaste, ostatnie. Dziękuje grzecznie. Dobrze wychowany.
— Gdybym był sam — powiada na odchodne — to ona nie chciałaby stanąć. Wiesz na pewno.
Nic do niego nie dociera. Co kłębi się w tej łepetynie?
Pewnego dnia pojawili się dwaj fachowcy od konserwacji dźwigów. Jeden pojechał windą do góry. Drugi pozostał na dole i zaczął wsuwać się do pustego luku. Lekki stał za nim.
— Uciekła? — zapytał.
— Fachowiec odwrócił głowę.
— Co mówisz?
— Urwała się i uciekła — Lekki wlepił w niego niespokojne oczy i czekał na potwierdzenie swego przekonania.
— Tak jest, kolego! Przebiła dach, poszybowała do nieba — fachowiec roześmiał się i zatrząsł mu się wielki brzuch. Wsunął się głębiej w czarną czeluść. Znikł. Coś postukiwał, dokręcał.
— W porządku, Franek! — zaryczał w górę szybu. Niezgrabnie wydźwignął się na powierzchnię. Zastukał młotkiem w metalowy próg. Zapaliło się czerwone światełko. Ruszyła w dół.
— Już się nie zerwie, latawica! — powiedział brzuchaty i szelmowsko mrugnął do chłopca.
Lekki wsłuchiwał się w narastający szum i zgrzyt. Zbliżała się. Nic dziwnego, że chłopcy z podwórza przezywają go też Windziarzem.
— Kiedy ci to przejdzie do jasnej cholery! — denerwuje się ojciec.
— Cherubinek — powiada o nim babka — Nie rośnie, nie przybiera na wadze. Tylko patrzeć jak wyrosną mu skrzydełka i Bozia ucieszy się z takiego aniołka…
Lekki popchnął gwałtownie wózek, na którym siedziała staruszka. Byłaby wypadła. W ostatniej chwili przytrzymała się blatu stołu. Uciekł z mieszkania. Raz tylko rówieśnicy zaprosili go do wspólnej zabawy. Rozgrywali prawdziwy mecz na podwórzu. Były dwie bramki. Pierwszą jak zawsze stanowiła brama. Druga prowizoryczna — dwa szkolne tornistry ustawione w przepisowej odległości. Podzielili się na dwie drużyny. Lekki został bramkarzem jednej z nich. Bronił z poświęceniem. Skakał i padał. Z wysokimi piłkami nie dawał sobie rady. Strzały po ziemi, szczury, jak mówili chłopcy, wyłapywał nadzwyczaj zręcznie.
— Nieźle, Lekki! — chwalili.
Mecz przerwała emerytowana nauczycielka z pierwszego piętra. Wyprowadziła ją z równowagi kanonada uderzeń piłką w bramę. Zagroziła wezwaniem gospodarza domu. Gospodarz był ponurym dryblasem o szczękach buldoga. Budził lęk. Chłopcy zaprzestali zabawy. Powoli rozchodzili się. Trzech podążyło do tej samej klatki schodowej co Lekki. Mieszkali na niższych piętrach. Ale zgodzili się chętnie odwieźć kolegę z boiska wyżej. Na czwartym zatrzymali znienacka windę, wyskoczyli, zatrzasnęli drzwi i zostawili go samego. Jeszcze z korytarza szczerzyli zęby w złośliwych grymasach.
— No, zasuwaj! — zaśmiał się jeden.
Lekki bardzo się wystraszył. Czym prędzej przycisnął guzik parteru. W dół mógł zjeżdżać bez strachu.
Zapadł już wieczór. Stał z piłką pod pachą na korytarzu. Wpatrywał się w oszklone drzwi windy. Nadsłuchiwał odgłosów z podwórza. Nikt nie nadchodził. Nikt nie ściągał windy w górę. Była martwa. Uspokoił się wreszcie i postanowił ruszyć piechotą na swoje dwunaste piętro. Wtedy nadeszli rodzice.
— Długo tak sterczysz? — burknął ojciec.
Lekki nie odpowiedział.
— Może to i lepiej, że taki ostrożny — powiedziała matka.
— E tam! — ojciec był odmiennego zdania — Nie rośnie i tchórz w dodatku.
Otworzyły się drzwi windy. Pociągnął go za rękę.
— Właź!
Lekki zaparł się i nie chciał wejść pierwszy.