Magdalena Wojak: Wyobcowania, rozchodzenia, olśnienia
Miron Białoszewski, Chamowo, PIW, Warszawa 2009
Ktoś, kto potrafi czytać przestrzeń i jednocześnie się z nią zrastać, każdą zmianę odczuwa jako ingerencję w swoje ciało. Przeprowadzka
to ból, ontologiczne rozedrganie, doświadczenie nicości, koniec pewnej epoki. Miron Białoszewski przeżywa swoje pierwsze dni na Lizbońskiej — w „domu ogromnym, wysokim, długim, szarym i pustym” — jak rozbitek na bezludnej wyspie (w tym czasie czyta Robinsona Crusoe). Nieznany ląd Saskiej Kępy stanowi dlań nie lada wyzwanie — domaga się interakcji i stawia pytania podświadomości. Jest czarną dziurą, którą trzeba zapełnić. Powstałe 33 lata temu zapiski pokazują w niezwykle interesujący sposób jak wrażliwość poety radzi sobie z egzystencjalną bezdomnością w przesmyku pomiędzy nieuchronnością końca a stwarzaniem nowego początku.
Pierwszym doznaniem jest próżnia: „Żadnych odruchów. Zanim się wyrobią, dużo trudu. (…) Wszystko obce (…). Boję się światła dnia, dalszych ciągów” — stwierdza bezradny. Jednak poetycka wyobraźnia czym prędzej obudowuje i wypełnia pustkę. Wprowadza ruch. Piętrzy obrazy. Widziany z oddali Mokotów to warkocz Warszawy–komety, „rozjazdy wybrzeżowe” przypominają rozwijające się taśmy filmowe, zarysy elektrowni w Siekierkach układają się w zamek, Trasa Łazienkowska to Canale Grande, Pałac Kultury — świątynia Salomona, wiadukt to „mostek z Moneta”, zaś światła widzianych z góry samochodów tworzą dyszel Wielkiego Wozu. Obrazy zjawiają się lawinowo, „aż się proszą, aż się trzęsą”. Ruch zainicjowany w wyobraźni łatwo przenosi się na inne obszary.
Białoszewski nieustannie bada nową przestrzeń i wsłuchuje się w siebie. Odbywa nie tylko przechadzki po „mrówkowcu” i jego okolicach, oplatając go siecią niewidzialnych (lecz własnych!) arterii myśli, skojarzeń i zapamiętywań; chcąc go choć na chwilę złapać oraz przyswoić i oswoić, wprowadza w sferę snu lub podważa realność mieszkania w nim. Sytuując go w obszarze fikcji niejako stwarza go na nowo. Zagarnia w siebie coraz to nowe okolice. Uczestniczy w ruchu całym sobą — chodząc wahadłowo z kuchni do pokoju przez przedpokój nieustannie pragnie konfrontować się z „nadchodzącym widokiem”. Bowiem u Białoszewskiego niemal jak u Leśmiana — przestrzeń żyje własnym życiem: ma naturę dzikiego zwierza, które czyha i może w każdej chwili zaskoczyć (może też z siebie wygonić); jej fragmenty przeglądają się w sobie, co poeta wciąż sprawdza (np. szukając swojego domu w panoramie zza Wisły, chciał przekonać się o „wzajemności widoku”). Tworzą nowe konfiguracje znaczeń („Ja tu wpatrywałem się w zacieki na suficie i zobaczyłem Sąd Ostateczny”).
Co ciekawe — mieszkanie-gniazdo jest organicznie związane z człowiekiem: „Tamto mieszkanie zrodziło to mieszkanie. A tamto zrodziło się z Poznańskiej. To my te mieszkania rodzimy” — mówi z przekonaniem i jednoczesną świadomością, że pokój dzielony z Le (Leszkiem Solińskim) na Placu Dąbrowskiego istnieje w „innym świecie. Jak w niebie.” Mimo to poeta tropi analogie, szuka punktów stałych, bezpiecznych. Odkrycie, że woda tak samo buczy i szumi, uspokaja. Daje poczucie zakorzeniania i chwilowej stałości tak koniecznej do literackich „wyleceń”. Bo przecież „na pisanie musi naciec życie, przeżycia, wychodzenia, obcowania. (…) jak tylko trafi mi się dobry dzień, to latam, fruwam, padam, zrywam się — aż do zdechu”. I Białoszewski wciąż krąży pomiędzy własnym domem a domami przyjaciół (m.in. Jadwigi Stańczakowej, Tadeusza i Anny Sobolewskich, Berbery, Anuli), przedziera się przez nadwiślańskie chaszcze, zrywa polne kwiaty, rozmawia i relacjonuje, spogląda na Warszawę z różnych perspektyw (z „galerii widokowej” ostatniego piętra — „z tej latarni”, z balkonu, z mostu), sprawdza swoją reakcję na mieszkanie stare i uczy się mieszkać w nowym. Zapisuje codzienność, widząc jej niezwykłość, bujność i nieprzewidywalność („Każde zamieszanie cieszy (…) Jest potrzebne do życia.”). Odwiedza nie tylko ludzi, ale i widoki. Tropi świąteczność.
Białoszewski spogląda na świat z niezwykłą delikatnością i uważnością. Wchodzi w nową przestrzeń całym sobą: chłonie ją wszystkimi zmysłami — wsłuchuje się w dźwięk rur, pogłosy ścian, słucha szumów, terkotów, krzyków, jęków i muzyki Mozarta; wącha i pochłania wzrokiem, kontempluje ciemność i ciszę nocy, opowiada sny. Jego nadmierna wrażliwość każe mu istnieć podwójnie — w przestrzeni życia i pisania.
Niezwykle ważnym jego sojusznikiem jest światło. Ale raczej to przytłumione, sączące się półoficjalnie, nadające przedmiotom głębię. Kuszą go blaski i błyski. Umożliwiają szczytowe doznania pełni, prowadzą do olśnień i zachwytów: światłem księżyca, poranną i wieczorną zorzą. Miron wychwytuje zamglenia i prześwity, odbicia, lśnienia asfaltu, kamieni, liści, błota i wchłania je w siebie. Otula własnym światłem? Dostrzega świetlistość rzeczy otoczonych własną „czułością wszystkiego”? (Silne słońce wyobcowuje i oślepia. Przekształca świat widzialny w niedostępny i obcy step. Oddala.)
Zapiski obejmujące rok życia po przeprowadzce (prowadzone od czerwca 1975 do czerwca 1976 roku) wydane po raz pierwszy w całości (fragmenty pojawiły się w tomie pt. „Rozkurz” z 1980 roku) są nie tylko doskonałym uzupełnieniem powstającej w tym czasie poezji. Są niezwykłym świadectwem egzystencjalnej przygody: u Białoszewskiego wyobcowanie polega na nieustannej oscylacji pomiędzy poczuciem wygnania a zakorzenianiem, pomiędzy nierzeczywistością i dojmującą (bolesną) dosłownością własnej sytuacji; rozchodzenie to poszerzanie przestrzeni, zaklinanie jej, wypełnianie własną treścią przeżycia; olśnienie zaś to doświadczenie uniesienia, coraz silniej zakorzeniającego w bycie, pochłanianie go całą duszą i ciałem — schorowanym, a więc po Mannowsku — ciałem bardziej nagim, otwierającym się na tajemnicę istnienia. I tajemnicę przy–swojenia: „Mam tu już wspomnienia, wspólne przeżycia z tymi zakamarkami, zmiany, świadkowanie. Już nie mogę się tego Chamowa wyprzeć” — zapisał poeta w Wigilię — świadomy tego, że przestrzeń zrośnięta z losem scala także wnętrze człowieka. Pozwala lepiej zamieszkiwać w sobie i ze sobą.