Magdalena Wojak: Przerwana tama
Jacek Dehnel, Saturn. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.
Jacek Dehnel wcale nie napisał powieści o wielkim Goi. Nie rozpisał na głosy biografii malarza. Nie po to wydobył z przeszłości bohaterów, by analizować ich wzajemne relacje i wypełniać treścią białe plamy w historii zacnego rodu. Bynajmniej. Splatając monologi ojca, syna i wnuka, Jacek Dehnel stworzył opowieść o wznoszeniu i burzeniu ogromnej tamy.
Staje się ona zasadą i racją istnienia literackiego świata. Sama będąc granicą, przeszkodą i punktem obserwacyjnym jednocześnie – dzieli wykreowaną przestrzeń na obszar dynamiczny i statyczny, żywy i martwy. Pozornie wprowadza ład, ale tylko po to, by z większym impetem go zburzyć i uwolnić energię, której nie da się okiełznać. Tamy wyrastają pomiędzy najbliższymi sobie ludźmi, oddzielają spiętrzone obrazy i słowa, emocje, nadzieje i upokorzenia. Jednak ich konstrukcje są niepewne i chwiejne. Gdy napierająca siła jest zbyt duża – walą się, uwalniają żywioł – jedna kropla czerni rozrasta się w morze.
Jacek Dehnel zainspirowany Czarnymi obrazami Francisca Goi oraz publikacją prof. Juana José Junquery sugerującą, że ich autorem może być zapomniany syn malarza – tropi pęknięcia, szuka miejsc, gdzie życie styka się ze sztuką w swoim najboleśniejszym, najbardziej nagim wymiarze. I właśnie ów ruch, to prawie niewidoczne przelewanie się znaczeń – w miejscach najbardziej niechcianych i nieprzewidywalnych jest, według mnie, głównym tematem książki.
Początkowo tok powieści biegnie dwutorowo. Tama spełnia swoje zadanie: mrok wypełniający ekfrazy obrazów tylko delikatnie sączy się do świadomości mężczyzn: bujnego, rozpasanego i pełnego pasji Francisca, biernego „jak manekin podrzucany na pledzie” Javiera oraz dandysowatego oraz spragnionego tytułów i pieniędzy Mariano. Właściwa akcja powieści zaczyna się, gdy wraz ze śmiercią starego Goi, Javier oczekuje cudu – chce poczuć się panem samego siebie. I choć pozornie nic się nie zmienia, Javier zaczyna żyć świadomie, odkrywa w sobie kolejną tamę – bo to on jest głównym bohaterem Dehnela.
Zaczyna nazywać to, co przedtem „tylko” czuł. Wie, że wciąż jest synem Goi-Saturna i nic nie uratuje go przed pożarciem. Spiętrzonemu do granic życiu przychodzi z pomocą sztuka. Osamotniony w podmadryckim Quinta del Surdo Javier zaczyna malować. „Rodziłem się wszystkim porami skóry, rodziłem się przez dziurki w nosie i dziurki w guzikach, przez palce, przez pępek” – wyznaje – „Oni nie mają pojęcia o tym, co rodzi się w głowie z kolejnych lat bezruchu, z gnijących osadów; nie mają pojęcia o tej rosnącej sile, która napiera na śluzy i tamy i w każdej chwili może je zerwać, rozlewając się dokoła, obryzgując ściany najpotworniejszymi obrazami”. Gdy jeszcze za życia ojca malował Kolosa czuł się rozbity, jakby tylko jedna z ukrytych w nim postaci trzymała pędzel – teraz, gdy tama pękła – czuł się scalony i silny. Ukryte życie wezbrało, czarna żółć wyrzeźbiwszy wewnętrzne korytarze zamieniła się w farbę.
Przez przerwaną tamę sztuka dotyka ciała – pylista ołowiana biel wgryza się (jak mityczny Saturn), wchodzi przez usta i nos, zatruwa, próbuje zabić. Choroba – jak chciał Tomasz Mann – święto ciała – wyostrza zmysły, każe żyć intensywniej, poruszać się w innych rejestrach. Javier Goya podobnie jak Hans Castorp, przemywszy oczy ciemnością, zaczyna widzieć i wiedzieć.
Przejmująca jest scena, gdy grubą warstwą takiej właśnie śmiercionośnej bieli pokrywa perkalowe tapety z różami, by malować najpierw sceny rodzajowe, które nieoczekiwanie rozrastają się w potężne wizje czerni, trwogi, śmierci, bólu i rozpaczy. Ale zanim położy pierwszy impast farby, zanim skazi jakąkolwiek barwą ową biel – suche i mokre połacie tynku wyjawiają uwolnionej wyobraźni malarza dwie kluczowe postacie: gigantycznego ojca i skulonego przed nim syna.
Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya – podtytuł powieści zapowiada jej finał. (Można tylko przypuszczać, ile czerni kryło się w życiu kobiet z rodziny Goya…) Freski „głupkowatego” Javiera stały się emblematem – czarne obrazy jak w lustrze ukazują czarne życie. A czerni tej było niemało: mimo że rozum nie spał, upiory czaiły się w każdej śmierci narodzonych i nienarodzonych dzieci malarza, w głuchocie, starości i ukrytych listach Francisca, rosły w Javierze, frustracji Mariano, w chorobie i śmierci jego syna, którą Javier nazwał sprytną ucieczką, przerwaniem łańcucha męskiej nienawiści.
W czarnym życiu wezbrana prawda rozlewa się fałszem. Wiedział o tym wnuk starego Goi, który, przerywając i tak już naderwaną tamę, skrzętnie niszczył wszelkie podpisy świadczące o tym, że czarne obrazy namalował i nosił w sobie jego nieudaczny ojciec.