Maciek Abramowski: Wymknąć się konieczności
Remigiusz Grzela, Złodzieje koni. Wydawnictwo Studio EMKA, Warszawa 2014
Złodzieje koni to opowieść o opowiadaniu. Nie ma tu jednej, odgórnej narracji, obiektywnej warstwy spisanego świata, nie ma bezpiecznego dystansu, z którego obserwujemy – wyniośle świadomi – cudze złudzenia. Zamiast powieści prowadzonej z jednej, dominującej pozycji Grzela plecie warkocz meandrujących narracji, krzyżujących się i wirujących wokół wspólnych punktów, skrzących się refleksami cudzych punktów widzenia, jednocześnie uciekających przed spojrzeniem, zapętlających się i rozlewających
we własnych kierunkach, gubiących się w wirach fiksacji i kompulsywnych powtórzeniach i nawrotach. Opowieści trzech pokoleń – opowiadane sobie w ciszy, czasem skrycie spisywane, czasem uporczywie wypowiadane w chwilach kryzysu – tworzą wielowymiarową mozaikę relacji, spojrzeń, rozbieżności i nieporozumień.
W tym zabiegu tkwi główna siła książki. Pisząc o rzeczach trudnych i kontrowersyjnych, Grzela unika wpadnięcia w stereotyp, w łatwe oceny czy choćby podświadome wartościowanie, których ciężko uniknąć w jednowymiarowej narracji. W wielości głosów splatających się w tej książce każda ocena, opinia czy skala wartości trwa tylko dopóty, dopóki trwa głos, póki nie trzeba przerwać dla złapania oddechu czy przemyślenia rodzących się wątpliwości, póki opowieść nie wpadnie w odmienne tory, nie spotka się z innym spojrzeniem, nie ustąpi miejsca innym głosom.
Każda z trzech opowieści mówi o pozostałych – walczy z nimi i rodzi się razem z nimi, a punkty wspólne pojawiają się w różnych miejscach, splatając głosy w pełną dysonansów całość. Przez taki pryzmat Grzela śledzi walkę, jaką rodzi bliskość i współzależność. Egocentryczny dziadek, heroizujący partyzancką przeszłość, opuszczony przez niego syn, dręczony obsesją na punkcie swojej niespełnionej kariery, tyranizujący swoich bliskich w imię niejasnych nawet dla siebie samego założeń – wszyscy rozdarci pomiędzy próbą zrozumienia całości a koniecznością ratowania własnej wolności i odrębności.
Jednak najbardziej rzucającą się w oczy postacią jest Belmondo, bezdomny gawędziarz, fantasta, wymyślający swoją przeszłość i tożsamość od nowa w każdej następnej opowieści, którą zadziwia otoczenie. Niczym bohaterowie Marka Nowakowskiego nie zwraca uwagi na rzeczywistość taką, jaką widzą ją inni; dla niego rzeczywistość jest zależna wyłącznie od wyobraźni, od zdolności przekształcenia jej w opowieść, uzupełnienia o elementy, których potrzebuje, by stać się historią godną przeżycia. Rzeczywistość jako taka jest dla niego gorszą, chybioną wersją tego, co można by z niej uczynić, mało znaczącą przeszkodą dla stania się tym, kim powinno się być – choćby tylko w zmyśleniu, w dopowiedzeniu.
Przez pryzmat tej właśnie postaci można czytać całą powieść. Każdy z bohaterów, choć nie każdy w równym stopniu, robi dokładnie to, co Belmondo: przekształca i dopowiada, szuka takiego języka opowiedzenia siebie samego, który pozwoliłby ocalić siebie przed bezlitosną ostatecznością obiektywnego spojrzenia. Wszyscy oni to właśnie tytułowi „złodzieje koni”, ludzie usiłujący oszukać życie, wymknąć się konieczności, śmierci, osamotnieniu, próbujący opowiedzieć taką historię, która pozwoli im pozostać ludźmi. Czasem pozwoli im to przetrwać, czasem doprowadzi do tragedii i do samej, niemej i bezsensownej śmierci, której próbowali uciec.
Grzela pisze o problemach i sytuacjach, w których mógłby znaleźć się każdy, lecz patrzy na nie w swój własny, niepowtarzalny sposób; można nie zgodzić się z taką perspektywą, nie dać się uwieść jego zaskakująco hipnotycznej opowieści – jednak z pewnością warto spróbować podążyć za jego spojrzeniem, gdyż nieczęsto ma się okazję patrzeć na pozornie zwykłych ludzi w tak porywający i rozumiejący sposób.