20 mar

Maciej Malicki: Ostatnia (fragment)

Sygnał

– Dostałam sygnał. Pierwszy raz w życiu czegoś takiego doświadczyłam – powiedziała Nina.
Siedzieli w sekretariacie redakcji. Środa, a więc nikogo. Dzień bez redaktorów. Od zawsze. Nina przy swoim biurku, on przy małym stoliku pod ścianą – tradycyjnym miejscu na gazety. Wpadł na dwudziestominutową kawę po comiesięcznej wizycie w oddalonej od redakcji o kilkaset metrów instytucji państwowej. Wpadł, bo lubił Ninę. Znali się kilkadziesiąt lat. Kiedyś mieszkała w Świdrze. I to stanowiło jedyny powód wizyty. Bo miejsca nie lubił. Zalazło. Głęboko. Dotkliwie. W tym wypadku miejsce solidaryzowało się z ludźmi. Nie ze wszystkimi, ale zawsze.
– Opowiedz – poprosił.
– Po śmierci mamy zostawiłam jej pokój w spokoju. Ot, posprzątałam, wyrzuciłam ubrania, te lepsze oddałam do opieki społecznej. Korzystam tylko ze stojącej w nim komody. Tak naprawdę z jednej z szuflad. Trzymam w niej rachunki. Na jednej kupce zapłacone, na drugiej – do zapłacenia. Kiedy nadchodzą terminy, wyjmuję odpowiednie kwity i kładę je na blacie. Następnego dnia rano zabieram. Tydzień temu zrobiłam jak zwykle. Przed pracą wsunęłam plik przygotowanych poprzedniego dnia wieczorem papierków do kieszeni torby i wyszłam z domu. Po pracy poszłam na pocztę. Stanęłam w kolejce. Jak zwykle długiej. Wyciągnęłam z torebki rachunki. Wypadła spośród nich jakaś karteczka. Podniosłam. Wizytówka mamy. Z panieńskim nazwiskiem i przedwojennym, mariensztackim adresem. Ulica taka, a taka, numer domu sześć. Nigdy tej wizytówki na oczy nie widziałam. (Nawet nie wiedziałam, że mama coś takiego miała.) A zapewniam cię, znam każdy papierek z szuflady, bo skrupulatnie jej zawartość przejrzałam i swojego czasu posegregowałam. Zapłaciłam, wróciłam do domu. Zadzwoniłam do ciotki, siostry mamy. Potwierdziła. Tak, mama przed wojną mieszkała pod takim adresem. Wsiadłam w autobus i pojechałam na Mariensztat. Odnalazłam miejsce bez trudu. Tylko że nie było numeru sześć. Był numer cztery, był numer osiem. Tam gdzie powinien stać dom oznaczony numerem sześć, nie było nic. Ot, wyrwa, placyk, puste miejsce. Muszę jeszcze sprawdzić jak to wyglądało przed wojną. Dotrzeć do starych planów. Uwierz mi, pierwszy raz w życiu dostałam sygnał, że jednak coś tam dalej, po wszystkim, jest. Wierzysz?
– W co?
– W historię.
– W historię tak. Wierzę. Znam cię.
– No właśnie.
Posiedział jeszcze kilka minut. Jeden spokojny papieros. W bramie zwrócił uwagę na napis: KULE NA MOLE. Na dworzec szedł piechotą. Kupił bilet w jednej z podziemnych kas, wyszedł na zewnątrz i usiadł na schodach z widokiem na Pałac Kultury, Dworzec Śródmieście, hotele, ścianę wschodnią. Wstał w chwili, kiedy zobaczył siódmy samochód z inną od warszawskiej rejestracją. Drgnęło mu serce na widok mercedesa z literami WOT na tablicy. Ot, kolejny zwyczaj – odprysk wahadła. Punkt na planszy. Kormoran, jak zwykle, odjeżdżał z toru przy peronie czwartym. Usiadł przy oknie pustego przedziału. Chyba w okolicach Żyrardowa przypomniał sobie napis z bramy na ulicy Koziej. Co znaczył? Skąd się wziął? Wyjął z torby notes i na pierwszej pustej stronie zapisał jego treść. Gapił się na trzy słowa przez dobre kilkanaście minut. Do Skierniewic. Raptem przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Prawie automatycznie i bezwiednie napisał dwa zdania. Pierwsze lepsze: OFICEROWIE SIEDZIELI NAD MAPAMI. CZEKALI AŻ OSTYGNIE KARTOFLANKA W POTĘŻNYM KOTLE. Zapalił papierosa. Za Koluszkami sięgnął po leżące na półeczce pod oknem notes i długopis. Dopisał do każdego wyrazu zawartego w obydwóch zdaniach dwa inne, kojarzące się. Na przykład: OFICEROWIE = BIURO / ROWER. I tak dalej, do końca. („W” zostawił, „przyda się” – pomyślał.) Kiedy pociąg zatrzymał się w Piotrkowie Trybunalskim, do pierwszych skojarzeń dodał następne. Bliższe lub dalsze. Wszystko jedno. BIURO = KANCIAPA. ROWER = POWIETRZE. Za Radomskiem zaczął pisać zdania, posługując się zarówno pierwszymi jak i drugimi skojarzeniami, nie dbając o ich kolejność. Skończył kilka kilometrów przed Częstochową. Odłożył notes. To, co powstało, przeczytał w Dąbrowie Górniczej. W KANCIAPIE ELI POWIETRZE ŚLEDZI KOTA. LI NA DUPIE, LE CZEKA. ALASZ OSTRYG. KARTOTEKA WYDZIELA WODĘ. WYGINA BOKI. Tuż przed M wpadł na pomysł, że autor napisu z warszawskiej bramy mógł poruszać się mniej więcej takimi samymi tropami. „Może wyszedł na przykład od zdania: CHROMY W DZIURAWYM SWETRZE” – pomyślał, otwierając drzwi wagonu.
Przed dworcem panował dziwny, jak na tę porę dnia, ruch. Ożywiony.

Się

Z M wyjechali o ósmej pięćdziesiąt siedem. Na Placu Siedemsetpięćdziesięciolecia panował ożywiony ruch. Wylot ulicy Górniczej zablokowała potężna laweta z dwoma bardzo nowoczesnymi kioskami. Obok dźwig. Starego kiosku już nie było na miejscu. Stał obok nieczynnej o tej porze roku lodziarni. Nowe były duże i nowoczesne. Szare, z żaluzjami i klimatyzacją. Kierujący utrudnionym ruchem pan w pomarańczowej kamizelce powiedział, że przyjechały z Warszawy. Autobus dwadzieścia pięć ka (dwa piona ka) podjechał na przystanek punktualnie. Po dziewiętnastu minutach wysiedli w Łaziskach Górnych przy ratuszu. Poszli do urzędu, w którym OB miała do załatwienia pewną sprawę. Wizyta trwała zaskakująco, i nad wyraz krótko. Ot, dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Wyszli i skręcili w prawo. Jak zapamiętali, w stronę Stacha. Szli lekko w dół uliczkami obsadzonymi identycznymi domami sześcianami. Przed jednym z nich, na trawniku (śnieg znikł przed kilkoma dniami) stały makiety zamku, pałacu i czołgu. Duże, kolorowe. Barak baru odnaleźli jak po sznurku. Ale godziny otwarcia były nie takie. Od piętnastej do dwudziestej drugiej. Skręcili w las. Po lewej stronie grząskiej, błotnistej drogi rosła góra. Zalesione, dziwne wzgórze. Poryte dołami i czymś, co początkowo wzięli za poszarpane pozostałości bunkrów. Ale nie. Omszałe bryły nie były betonowe. Były zlepione z węgla, miału, piachu, tłucznia, kamieni – Bóg wie z czego jeszcze. Przeważał kolor czarny. Ale spod niego przebijały brązowe wysepki, rude wysepki i czerwone wysepki. Droga była usiana zielonymi kamieniami, nie kamieniami. Bryłkami? Widzieli je wielokrotnie. Na Wierzysku, na ulicy Wrzosowej w M, jeszcze gdzieś, jeszcze gdzieś. Po kilku minutach nie mieli wątpliwości, wzgórze było starą hałdą, na którą zwożono odpady kopalniano hutnicze. Kiedyś, kiedyś. Sądząc z wielkości drzew – dawno. Przeszli kilkaset metrów i zawrócili. Nic ciekawego. Ogródki działkowe, fabryka, domki jednorodzinne. Poszli w stronę stacji kolejowej Łaziska Górne. Postanowili pojechać gdzieś pociągiem. Obojętne w którą stronę. Pierwszym lepszym. Ale na jedynym peronie nie było rozkładu jazdy. Z lasu wyjechała żółta, spalinowa drezyna pchająca przed sobą wagon wypełniony szynami. W przeszklonej kabinie stało trzech robotników w białych kaskach i pomarańczowych kamizelkach. Palili papierosy. Z nieba ubywało chmur. Śpiewały ptaki, a w lasku przy torach, pomiędzy drzewami przemykała wiewiórka. Pierwsza w tym roku. Zrezygnowali z pociągu. Ruszyli wolno, w górę, główną ulicą. Z powrotem. Szukali miejsca. Żeby usiąść, zapalić, wypić. Mijali nieliczne takie. Ale wszystkie zamknięte. Natomiast co krok były damskie salony fryzjerskie. Te – wszystkie czynne i pełne klientek. W kiosku zagrali w lotto. Dwa zakłady. Chybił, trafił. Kumulacja. Cztery złote. Na chodnikach panowała przewaga kobiet. Zdecydowana i uderzająca. Większość z nich miała włosy rude, żółte, fioletowe albo kruczoczarne. Nie zauważyli ani jednej siwej. Wielką rzadkością była kobieta samotna. Na ogół szły (albo stały) parami. I gadały. Mijali też dużo młodych z wózkami. „Baby łażą, a chłopy pod ziemią” – powiedziała OB. Wyszło słońce. Doszli do ratusza, przy którym półtorej godziny wcześniej wysiedli z autobusu. Nie uzgadniając tego ze sobą, równocześnie wpadli na pomysł, żeby pójść na cmentarz. Niedaleko – kilkaset metrów.
(Byli już tam kiedyś. W innych czasach, nastrojach, nie sami i jeszcze nie ze sobą. Spędzili dwa, trzy dni, w bloku. Pili, palili, słuchali muzyki, jedli, mało spali. Wychodzili od czasu do czasu na balkon. A z niego widok na kościół i właśnie cmentarz. Prowokował bliskością. To poszli wtedy w upał i wiatr. OB usiłowała odnaleźć znajomy grób. Bezskutecznie. Chyba tego słonecznego i wietrznego dnia pierwszy raz zobaczył ten nieprawdopodobny widok na hałdę, elektrociepłownię i hutę. Jeszcze nie wiedział, że za hałdą jest ukryta kopalnia. Stał oparty o betonowe ogrodzenie cmentarza i nie mógł oderwać oczu.)
Tym razem OB znalazła grób bez problemu. Przy kościele, tyłem do cmentarza, czerniała grota ze zbudowaną z rzeźb religijną sceną. Obok niej mogiła proboszcza ze stosowną figurą. Na cokole wyryto inskrypcję: TU CZEKA NA ZMARTWYCHWSTANIE (imię, nazwisko, daty). W oknie parafialnego budynku widniał szyld: STOWARZYSZENIE NA RZECZ OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH „BIAŁE MISIE”. A przy jeszcze następnym budynku, najwyraźniej plebani, wbita w trawnik stała niebieska tablica z białym napisem – KAWIARENKA. Cmentarz leżał przy ulicy Spokojnej. Wracali wolno. Ulicą Wąską (wyjątkowo szeroką) doszli do centrum handlowego. Kupili drożdżówkę, dwie bułki, butelkę coca coli i plastikowy pojemnik z jogurtem. Sklep był dziwny. Lady, a za nimi ekspedientki. Miłe, uśmiechnięte blondynki. Podawały zamówione towary nad wyraz sprawnie i szybko. Sięgały na półki bez chwili zawahania. W ciemno. Wszystko wiedziały. Podliczały i wydawały resztę błyskawicznie. Kolejka nie stała. Kolejka szła. Usiedli z zakupami na ławce. Tyłem do domu kultury, przodem do ratusza. Z jego wieży patrzyły na rondo dwie kamery telewizyjne. Jedna wyraźnie na nich. O dwunastej, cztery razy wybrzmiał hejnał Łazisk Górnych. Jedli, popijali w pełnym już słońcu. Do ławki podszedł wstawiony facet. Powiedział dzień dobry, zauważył butelkę coca coli, machnął pogardliwie ręką i odszedł bez słowa. W ostatniej chwili wskoczyli do autobusu dwa dziewięć cztery. Jechał do M, ale postanowili wysiąść wcześniej, w Wyrach.
(Specyficzna linia. Potocznie zwana objazdówką. Z M przez Łaziska, jakieś wioski, Gostyń i Wyry z powrotem do M. Prawie godzina jazdy. Kiedyś wsiedli na stacji kolejowej, przejechali całą trasę, wysiedli przy placu siedemsetpięćdziesięciolecia i poszli na kawę do rynkowej cukierni. Piechotą pokonaliby dystans w siedem minut.)
Po opuszczeniu Górnych autobus też krążył. Przeciął drogę krajową (po lewej stronie bliska hałda), pojechał wzdłuż labiryntu huty, stanął prze elektrociepłowni, zawrócił tą samą drogą, tym razem wjechał na krajową i dopiero po kilku kilometrach zjechał z niej w boczną leśną. Wysiedli w Wyrach, na przystanku za placem ozdobionym sporym kamieniem. Poszli stromo pod górę. Obok ogrodu, w którym podczas sezonu zdumieni zobaczyli gąszcz przedziwnych, białych grzybów. Wysyp dziwactwa. Minęli zajazd Pod Kasztanami, jeszcze kilkadziesiąt metrów pod górę, później ostro w dół. W siodle odbili w prawo. Krótko asfaltem. Za żółtym szlabanem zaczynała się droga gruntowa. Brązowa, inkrustowana bogato kamieniami. Błotna, z kałużami. Po obu stronach pola zaorane i pola zielone. Ptaki. Słońce. Bez chmury. Na horyzoncie, lekko po prawym skosie, zamajaczyła tafla Kaśki 514. Przy dwóch następnych Kaśkach, jeszcze pokrytych lodem, przysiedli na przydrożnych kamieniach. Zapalili. Z prawej strony wyjechał samochód. Miał gliwicką rejestrację. Mężczyzna prowadził uważnie, bo spoglądał na mapę opartą o kierownicę. Od tego miejsca droga była czarna. Głęboko. Błoto trwało aż do stacji benzynowej Petrochemia. Przeszli obok Domku. Schludnie, obejście posprzątane, fundamenty ocieplone. Goło. Smutno. Promil, ulica Bluszcza, osiedle Słowackiego, następna stacja benzynowa – szel. W centrum handlowym zauważyli nowy lokal. Przy nieczynnej już knajpie meksykańskiej. Kawiarnię (Carducci). Czynną do dwudziestej czwartej. Na placu Siedemsetpięćdziesięciolecia stał już nowy kiosk, a dwie panie rozkładały na pułkach towary (Him powiedział kiedyś, że od zawsze pracowała tam pani Manderka). OB poszła do domu, on do pokoju. W kuchni Szymon gotował obiad. Pachniało.
– Gdzie byłeś? – zapytał.
– W Górnych. Z OB.
Wieczorem poszli na mecz. Na transmisję. W bocznej salce Dziury KuKu rozwieszała ekran i przy pomocy jakiegoś skompilowanego urządzenia rzucała na niego obraz telewizyjny. Zaskoczeni, zobaczyli w głównej sali grupę znajomych tkwiącą na kanapach i pufach wokół dwóch złączonych ze sobą i suto zastawionych stołów. WaFa, Pomost, Marcin Be, Him, Mateusz, Michał z Berlina, Marzenka, Deka (w drugiej ciąży), Miley, Adam, Iza. Powiedzieli dobry wieczór i przeszli na mecz. W przerwie dotarła do nich wiadomość (chyba przyniósł ją WaFa, może Adam), że scena, która ich zaskoczyła, to urodziny Izy. Po meczu usiedli wśród gości. Wytrzymali pół godziny.
– Słowa jak confetti – powiedział do OB na Placu Siedemsetpięćdziesięciolecia.

The Doors

Przyszła OB. Wieczorem poszli do Dziury. Na wysokim stołku barowym siedział Him. Po drugiej stronie lady KuKu. (KuKu ma na imię Karolina, a Him – Michał.)
Him bardzo lubił Doorsów. Był zafascynowany Morrisonem. Przeczytał wszystkie książki, miał większość płyt i koncertów. Słuchał, czytał, oglądał całymi dniami i nocami. Mieszkał w olbrzymim mieszkaniu labiryncie na ostatnim piętrze starej kamienicy, której był właścicielem. Odziedziczył ją kilka lat wcześniej. Żył z wynajmu mieszkań dla biur, sklepów i lokatorów. Zawsze sam. Był sierotą. Niedawno zamieszkał u niego przyjaciel – Marcin Be. Pojawiała się też, od czasu do czasu, dziewczyna.
Usiedli na kanapie. Po chwili przysiadł się do nich ze szklanką piwa. Nie był w najlepszej formie. Z głośników cicho sączyła się muzyka. Doorsi. Him podszedł do lady i poprosił KuKu, żeby zrobiła głośniej. Nie wiedzieć czemu nie zgodziła się.
Wrócił do nich i powiedział:
– Wiecie, Jim był samotny. Był rozdzierająco i przenikliwie samotnym człowiekiem.
Wstał, podszedł jeszcze raz do baru. Ponowił prośbę. Bez skutku. KuKu była nieugięta.
Do Dziury wszedł Marcin Be. Szepnął Himowi coś do ucha, posiedzieli pięć minut, pożegnali się i wyszli.
Następnego dnia, w południe, przechodzili z OB przez rynek. Z tunelu wyjechał Marcin Be. Zauważył. Podszedł. Oparł rower o ławkę. Usiedli. Zapalili.
– Wy wiecie co się wczoraj stało, a właściwie dzisiaj w nocy, po tym kiedy wyszliśmy z Dziury? – zapytał.
– Nie mamy pojęcia.
– Poszliśmy z Himem do pizzerii Viva. Zamówiliśmy. W knajpie była grupa łysych. Zaczął ich prowokować. Koniecznie chciał się bić. Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem na to patrzeć. Usiłowałem go wyciągnąć. Nie chciał ze mną wyjść. Był agresywny. To poszedłem. Trudno. Mam swoją wyporność. Wyczerpała się. Zostawiłem na stole napoczętą pizzę. Pojawił się w domu po kilkunastu minutach. Łysi go olali, nie chcieli się z nim bić. Chwała im. Czasami korzystają ze swoistego kodeksu. Był rozżalony i agresywny. Połamał stół i krzesło. Wyrzucał przez okno na ulicę talerze i wazony. Miotał się i tłukł wszystko, co mu wpadło w ręce. Nie mogłem na to patrzeć. Zamknąłem się w sypialni. Rano zastałem go śpiącego w kuchni, z głową na blacie kuchenki gazowej. Wszystkie kurki były odkręcone. Dobrze, że dosłownie kilka dni wcześniej odcięli nam dopływ gazu. Zapomniał o rachunkach. Nie zapłacił.
Trzydniową przerwę w trasie wykorzystali z OB na spacery, wieczorne wizyty w Dziurze, nocne wizyty na przystanku i parkowe spotkania. Takie tam.
Raz zapalili w pokoju. Historia Hima nie dawała im spokoju. Wracali do niej.
– Poczekaj. Mam bajkę o nim. Przeczytać ci? – zaproponował.
– Tak.
Włączył komputer. Otworzył plik „bajki”.

Jest chłopak. Ma dziewczynę. Związek trwa już pięć lat, ale jest specyficzny. Szarpany. Polega na rozstaniach i powrotach. Powiedzmy, raz na kwartał. Przerwy są różne. Raz dłuższe, raz krótsze.
Spotkałem go w piątek. Samotnego. Domyśliłem się, że trwa kolejne rozstanie. Ale nie pytałem. Nie potrzebowałem potwierdzenia. To było widać. Wyglądał bardzo źle. Pijany i upalony. Niechlujny. Nieobecne oczy.
Po kilku dniach, chyba w poniedziałek, zobaczyłem go na rynku. Zobaczyłem ich. Szli objęci, wtuleni w siebie. Nic nie widzieli. Świata nie widzieli. To było widać. Widziałem to z daleka.
Tego samego dnia, wieczorem, wpadłem na współlokatora chłopaka.
– Pogodzili się? Znowu razem? – zapytałem.
– Tak. W sobotę. Dowiedział się, że dziewczyna przyjeżdża. Kupił kilka pigułek. Łyknęliśmy. Dla niej zostawił jedną. Specjalną. Ze znaczkiem. Maleńkim, czerwonym serduszkiem. Spotkali się wieczorem. Łyknęła. I pogodzili się. Tak. Znowu razem.

– A to co? – zapytała OB i wskazała dłonią na kolejny tekst prawie cały upstrzony czerwonymi wężykami.
– To samo. W gwarze. Poprosiłem Michała żeby przetłumaczył. Chcesz?
– Tak.

Jed synek. Mo dziołcka. Z piynć lot majom się już ku sobie, choć jejich zolyty som poszarpane. To się schodzóm, to rozchodzóm. Pedziałbych – roz na kwartał. Przerwy bywajóm rozmaite. Roz duksze, roz krótsze.
Spotkałech go w pióntek. Był sóm. Domyśliłech się, iże trwo kereś tom rozstanie, alech nie pytoł. Niy potrzebowałech potwierdzynia. To było znać. Wyglondoł bardzo źle. Opity i obkurzony. Uszmodrany. Niyobecne oczy.
Po poruch dniach, cheba w poniedziałek, zobaczyłek go na rynku. Zobaczyłek ich! Szli pararm, przyciśniejnci do sia. Nic niy widzieli. Świata niy widzieli. To było znać. Widziołek to z daleka.
Tego samego dnia, wieczór, spotkałech współlokatora synka.
– Pogodzili się? Zaś dokupy? – spytałech.
– Ja. W sobota. Dowiedzioł się, że dziołcha przyjeżdżo. Kupił para tabletek. Łykli my. Dlo ni zostawił jedno. Szpecjalno. Ze znaczkym. Maluśkim, czerwónym serduszkym. Mykli się wieczór. Łykła. I pogodzili się. Ja. Juzaś sóm dokupy.

Tej samej nocy, grubo po północy, poszli na przystanek wypalić ostatniego papierosa. Usiedli po turecku na ławce pod wiatą. Wyciągnęli paczki, zapalniczki i zapałki. Ktoś gnał po drugiej stronie placu. Kiedy sylwetka wpadła w krąg światła latarni, zobaczyli, że to Him. Biegł w stronę rynku. Po chwili pojawił się Marcin Be. Szedł.
Krzyknęli w jego stronę:
– Gdzie idziesz? Gdzie pędził Him? Coś się stało?
– O! Cześć. Nic. Na budki, po jajka, śniadanie – odkrzyknął Marcin Be.

Od wydawcy: Malicki urodził się w 1945 roku. Pierwsza książka ukazała się pięćdziesiąt siedem lat później. Co nie znaczy, że dopiero wtedy zaczął zapisywać. Ostatnia, ósma z kolei, właśnie ta, ujrzała światło dzienne w roku 2009. Co nie znaczy, że przestał zapisywać. Dlaczego tak? Skąd pomysł? Co dalej? Odpowiedzi w książce.