Krzysztof Zadros: Ulica ibn Aiszy
W tym mieście trudno było kupić jakikolwiek alkohol. Za to haszysz — bez problemu. Po ulicach kręciło się mnóstwo szemranych gości, którzy udawali, że chcą nam sprzedać orzeszki ziemne albo wyczyścić buty, a gdy znaleźli się bliżej, kusząco szeptali do ucha: hashisz, hashisz. Tak, paliłem kiedyś to gówno, szczerze mówiąc nawet ostro ciągnąłem, ale to było dawno, potem mi się znudziło. A alkohol jakoś do tej pory nie.
Na północy kraju, bliżej morza, było lepiej. Też krzywo patrzyli na chlanie, ale jak się umiejętnie zagadało z kelnerem, to można było dostać wszystko. Wino, whisky, browar, co chciałeś. Tyle, że musieliśmy sobie polewać pod stołem, żeby nie wkurzać pobożnych muzułmanów. Ale tutaj — zero, po prostu mogiła. Gdyby Geoffrey Firmin był konsulem nie w Quauhnahuac, czy gdzie to tam było, ale w Maroku, a konkretnie — w Marrakeszu, miałby poważny problem. My też mieliśmy. W tamtych czasach piliśmy z Iwoną właściwie codziennie, podobnie zresztą jak teraz. Byliśmy uzależnieni, bez dwóch zdań, jak większość ludzi w naszym porypanym kraju. Całymi dniami harowaliśmy jak głupi w jakichś zafajdanych firmach i zarabialiśmy pieniądze. Na dom, na rodzinę, na to, żeby móc mieć dzieci i żeby te dzieci mogły kiedyś pójść do dobrych, prywatnych szkół. Żeby zapewnić sobie spokojną i świetlaną przyszłość. Żeby ludzie nas kochali i szanowali. Zresztą nie wiem. Po prostu robiliśmy to, co wszyscy. A wieczorami upijaliśmy się, by o tym zapomnieć. Nie dało się inaczej.
Wiedzieliśmy, że kiedyś stracimy nasze prace, bo na tym świecie wszystko się wcześniej czy później traci. Któregoś dnia przypomnieliśmy sobie, jaką wspaniałą instytucją jest płatny urlop. Że możemy wyjechać i byczyć się przez kilka tygodni, a przez cały ten czas ktoś nam będzie wpłacał pieniądze na konto. Postanowiliśmy to wykorzystać, póki jeszcze mogliśmy.
Kiedy powiedziałem swojemu szefowi, że chcę wziąć cały urlop na raz, popatrzył na mnie, jakbym mu oświadczył, że zamierzam wysadzić w powietrze warszawską giełdę. Cały świat tego człowieka stanął nagle w obliczu nowego, nieznanego zagrożenia, widziałem to w jego oczach. Synu, fakt, że komuś przysługuje urlop, nie oznacza jeszcze, że
należy go wykorzystywać, mówiło mi jego spojrzenie. Zrozumiałem, że popełniłem wielkie faux pas. Podpisał podanie, ale byłem pewien, że mnie po powrocie wyleje. I tak właśnie miało się stać, choć wtedy, w Marrakeszu, nie mogłem jeszcze tego wiedzieć na pewno. Zresztą, nie myślałem tam o tym. Miałem inne problemy. Chciałem się napić, a nie bardzo było co. Suszyło mnie jak diabli, szczerze mówiąc rozważałem nawet, czy by z tego powodu nie wrócić na północ. Ale wstyd mi było przyznać się do tych myśli Iwonie. Ten wyjazd to miał być nasz odwyk.
Mieszkaliśmy w tanim hotelu w starej części miasta, przy placu Dżemaa el–Fna. Pokój był w porządku. Rzadko z niego wychodziliśmy, przynajmniej za dnia, bo na zewnątrz było za gorąco. Przeważnie spędzaliśmy czas leżąc w łóżku, leżąc i gapiąc się w sufit. Czasem się pieprzyliśmy. Z początku wydawało mi się, że w takim upale nie dam rady tego robić. Trudność sprawiało mi nawet poruszanie powiekami, a co dopiero czym innym. Miałem ochotę tylko leżeć w wyrze i dyszeć. I to właśnie robiłem. Ale po kilku dniach, kiedy organizm się trochę przyzwyczaił i przestał wariować, przemogłem się w końcu i zabrałem do rzeczy. No i okazało się, że jest super. Te słone krople ściekające z nagrzanych ciał, te wonie, mokre, zrolowane prześcieradła. Człowiek ma przez to wszystko wrażenie, jakby unosił się w wodach płodowych. A to tylko jego własny pot. Pierwsza klasa. A jeśli uda się zaszczytować przy muezzinie, to już w ogóle. Nam się udało. Przypadkiem. Byliśmy na finiszu, kiedy zaczął śpiewać. Wzywał wiernych na którąś z pięciu obowiązkowych modlitw, drugą czy trzecią, nigdy nie zdołałem się w tym do końca połapać. Gdy tylko usłyszeliśmy jego przeciągły śpiew, oboje mieliśmy fantastyczny orgazm. Ktoś może pomyśleć, że bluźnię, ale nie o to mi chodzi. Po prostu było nam fajnie. Czułem się, jak w jakimś muzułmańskim raju, czy w czymś takim. Ale to trwało tylko chwilę.
Potem długo odpoczywaliśmy. Iwona leżała na łóżku, naga, z szeroko rozrzuconymi nogami, i wachlowała się jakąś starą, arabską gazetą zostawioną tu przez któregoś z poprzednich mieszkańców. Ja chłodziłem tyłek o zimne kafelki podłogi i paliłem papierosa. Było cholernie gorąco, jak zwykle. Zaczynała się pora sjesty, każdy normalny Marokaniec kombinował już, gdzie by tu uderzyć w kimono, żeby przeczekać najgorszy upał. Tylko zaklinacze węży z Dżemaa el–Fna nigdy nie robili sobie przerw. Jazgot ich piszczałek dochodził do naszego pokoju przez okrągłą dobę.
Nie mieliśmy pojęcia, co robić.
— O rany. Ale bym się napiła zimnego piwa — odezwała się Iwona.
— Piwa? Daj spokój. Przecież wczoraj chlaliśmy wino.
Faktycznie, chlaliśmy. Wypiliśmy po litrowej butelce miejscowego wińska „Maghrebi” na głowę. Było ohydne i przez całą noc rzygaliśmy jak koty. Kupiliśmy je w jednym ze sklepów na ulicy ibn Aiszy. To było jedyne miejsce w mieście, gdzie sprzedawali alkohol. Tak przynajmniej napisali w turystycznym przewodniku. No, były jeszcze bary w drogich hotelach i ekskluzywne nocne kluby, taa, w nich pewnie można było dostać wszystko, ale to nie na naszą kieszeń. Nam pozostawała ulica ibn Aiszy. Mieściła się w nowej części miasta, jakieś cztery kilometry od naszego hotelu. Kawał drogi. Jechaliśmy w obie strony taksówką, bo jakoś nie udało się nam rozszyfrować systemu kursowania tutejszych autobusów. Rozkłady jazdy były wyłącznie po arabsku. Na tę taryfę wydaliśmy fortunę.
A kasy mieliśmy coraz mniej.
— No to co?
— Co: no to co? — zapytałem, bo straciłem wątek.
— No to co, że piliśmy wczoraj wino?
— To, że mieliśmy sobie zrobić odwyk.
— Daj spokój. Przecież mówię tylko o piwie. Co lepiej gasi pragnienie w taki upał?
— Pragnienie. Po prostu brakuje ci codziennej dawki alkoholu we krwi.
Skiepowałem papierosa i sięgnąłem po następnego do leżącej na stoliku paczki. Zauważyłem jakiś ruch w zakratowanym oknie bez szyby. W szparze między czerwoną zasłonką a futryną ujrzałem czyjeś oko. Czarne jak chrześcijańskie piekło. Popatrzyło na mnie i zniknęło. Pomyślałem, że to pewnie ten onanista. Przyuważyłem go już kilka razy. Był mały i jakiś taki pokurczony. Kręcił się tu i zaglądał ludziom w okna. Z początku podejrzewałem, że to złodziej, ale potem się zorientowałem, że facet po prostu ślini się na widok białych turystek w negliżu. Zobaczyć kawałek nagiego, kobiecego ciała to dla tych Marokańców więcej, niż ujrzeć Allacha we własnej osobie. Na widok odkrytych ramion staje im tak, że musza przysiąść. Co się dziwić. Ich kobiety, zakutane od stóp do głów w luźne szatki, pokazują im tylko pomalowane henną dłonie i oczy. I to ma biedakom wystarczyć? Spojrzałem na swoja żonę, całkiem nagą i bezwstydnie rozwaloną na łóżku. No, to mu się trafiła gratka. Pewnie teraz pobiegł sobie strzepać. I dobrze. Niech chłopak też ma coś z życia.
— No i co? — zapytała Iwona nie zmieniając pozycji. — Idziemy po to piwo?
— Zwariowałaś? Gdzie tutaj chcesz kupić piwo?
— Jak to: gdzie? Na ulicy ibn Aiszy.
— To przecież aż w Nowym Mieście.
— Weźmy taksówkę.
— Mamy mało kasy.
— No to chodźmy piechotą.
— Taki szmat drogi?
— Nie przesadzaj.
— Słuchaj, jest cholernie gorąco.
— No to co? W końcu przyjechaliśmy tu, żeby się wygrzać.
— Ale mieliśmy nie pić.
— Daj spokój. Odwyk zrobimy sobie, jak pojedziemy na pustynię. Tam to już na pewno nie da się kupić żadnego alkoholu. Poza tym to tylko piwo.
— To jest takie głupie usprawiedliwianie się.
— Nie chrzań. Chcę się napić piwa.
Umilkłem. Zabrakło mi argumentów. Na zewnątrz rozległ się jakiś hałas. Grupka mieszkających w sąsiedztwie Francuzików wsypywała się do swoich pokoi. Od kiedy się tu sprowadzili, miałem ochotę trzasnąć któregoś z nich w papę. Prosili się. Wypacykowane panienki i wkurzający kolesie w pedalskich ciuchach. Wyglądali, jakby byli z jakiejś agencji reklamowej albo co. Wyjazd integracyjny a może szkolenie w egzotycznej scenerii. Zawsze robili cholerny hałas. Oni na pewno nie pili „Maghrebiego”. Pewnie sączyli wieczorami burbona w którymś z tych odpicowanych nocnych klubów na Nowym Mieście. Skurwysyny.
— Idź sama. — powiedziałem w końcu do Iwony. — Ja zostanę. I dla mnie też przynieś puszkę.
— To bez sensu.
— Dlaczego?
— Zanim tu doniosę, będzie ciepłe.
— Racja. No to mi nie przynoś. Albo przynieś, wypiję ciepłe.
— Nie.
— Dlaczego?
— Chcę, żebyś poszedł ze mną.
— Dlaczego?
— Bo jesteś moim mężem. Poza tym wiesz, że się na pewno zgubię.
Miała rację. Potrafiła się zgubić nawet we własnej łazience.
Do Nowego Miasta szło się aleją Mohammeda V, która przecinała cały Marrakesz.
W każdym marokańskim mieście główna ulica nosiła imię Mohammeda V. Potem trzeba się było zagłębić w plątaninę wąskich uliczek i znaleźć tę jedyną, gdzie sprzedawali alkohol. Cholerny kawał drogi.
Przecięliśmy plac Dżemaa el–Fna mijając stragany zielarzy i sprzedawców świeżego soku z pomarańczy (kilka dni temu dostaliśmy od niego niezłej sraczki), przeszliśmy szybkim krokiem obok wirujących tancerzy Gnawa i podejrzanych typów zajmujących się zaklinaniem węży. Ci ostatni jak zwykle próbowali nas wciągnąć do swego kręgu. Ale ja już ich znałem. Za położenie ogłupiałego, pozbawionego zębów gada na głowie czy ramieniu żądali od turystów równowartości małolitrażowego samochodu. Powiedziałem, żeby spadali.
Aleja Mohammeda V zaczynała się pod wielkim meczetem Kutubija. Z dwunastego wieku. Kiedyś rozciągał się wokół niego targ z książkami. Ale to było dawno. Teraz meczet był w remoncie. Dla nas nie miało to znaczenia. Niemuzułmanów i tak do niego nie wpuszczali. Niemuzułmanów w ogóle mało gdzie wpuszczali.
Trwała sjesta, miasto sprawiało wrażenie wymarłego. Nieliczni przechodnie byli senni, nieobecni, niedorobieni. Słońce naparzało, jakby chciało nas ukamieniować swoimi promieniami. Po kilku minutach marszu zaschło mi w ustach.
— Słuchaj, a może zapytamy w tym barze?
— O co?
— Czy mają piwo.
— No coś ty. Przecież wiesz, że nie mają.
— Może mają. Co szkodzi zapytać?
Weszliśmy do środka.
— Macie piwo?
— Nie, Monsieur. Nie sprzedajemy tu alkoholu. Jesteśmy muzułmanami.
— No jasne.
— Alkohol wyniszcza ciało i prowadzi duszę ku przepaści. Nie wiedzieliście?
Tego mi brakowało. Kelnera — filozofa. Jezu, ludzie, o co wam chodzi? Wyznawajcie sobie swój islam, nie ma sprawy, ale dajcie mi się, do cholery, napić!
— Ale mamy inne dobre napoje. Herbatę, fantę, tonic, coca–colę. Są dużo zdrowsze od alkoholu.
Coca–cola zdrowsza. Akurat.
— No i oczywiście herbatę. Marokańską whisky. Ha, ha, ha.
Dlaczego wszyscy kelnerzy w tym kraju wciskają mi ten sam dowcip? Myślą, że będę się nabierał za każdym razem? Marokańska whisky. Piekielnie mocna zielona herbata z miętą i taką ilością cukru, że wargi przylepiają się do brzegu szklanki. Wszyscy tu piją ją co najmniej trzy razy dziennie, jakby pogłupieli. Nie rozumiem tych ludzi. Może ich to
jakoś trzepie? Ja w każdym razie dałem się na ten specjał naciągnąć raz i pięknie dziękuję. Jakbyś, chłopcze, miał prawdziwą whisky, to byśmy pogadali. Ale z tym waszym zielonym świństwem nie chce mieć więcej nic wspólnego. Obróciłem się na pięcie i chciałem wychodzić, ale Iwona przytrzymała mnie za ramię.
— Czekaj. Chcę się czegoś napić.
— Czego? Coli?
— Chociażby. Suszy mnie po tym wińsku.
Usiedliśmy przy stoliku w klimatyzowanej sali i zamówiliśmy dwie cole. Było całkiem nieźle, chłodno i w ogóle, ale cola smakowała jak szczyny. Szybko opróżniłem butelkę i nie poczułem żadnej ulgi. Potem siedziałem, myślałem o piwie i patrzyłem, jak Iwona certoli się ze swoją. Sala była pusta, wszyscy w mieście pewnie spali. Spojrzałem na sufit, ale nie było tam wielkiego, obracającego się wiatraka, takiego jak na filmach. Te współczesne klimatyzacje działają jakoś inaczej, elektrycznie, zresztą co mnie to obchodzi. Kelner patrzył na nas drwiącym wzrokiem. Przywołałem go i dałem mu banknot.
— Merci — powiedziałem.
Gość spojrzał na banknot, zgiął się niemal w pół i wyszeptał nabożnie:
— Merci, mon ami.
Nie jestem twoim przyjacielem, fiucie. Za szybą z rzadka przejeżdżały samochody, głównie czerwone, zdezelowane taksówki. Iwona patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
— Idziemy? — spytała.
— Czekaj. Jeszcze reszta.
— Jaka reszta? Przecież powiedziałeś mu „dziękuję”.
— No to co?
— To tak jakbyś powiedział: „reszty nie trzeba”. Tak to się rozumie w restauracjach.
Jak ktoś mówi przy płaceniu „dziękuję”, to tak, jakby powiedział „reszty nie trzeba”.
— Co ty gadasz?
— No tak. Nie wiedziałeś o tym? Nie zauważyłeś, jak mu się zaświeciły oczy?
Fakt, zaświeciły się. Rozejrzałem się po sali. Kelner ulotnił się jak dżinn z butelki.
Pewnie pobiegł zatelefonować do kolegów, żeby się pochwalić, jaki to biały frajer mu się trafił.
— Ile mu dałeś?
— Nie wiem, chyba z dwadzieścia.
— A ile byśmy zapłacili za tę colę?
— Jakieś dziesięć.
— No to podarowałeś mu dziesięć dirhemów napiwku.
— Kurwa mać!
Walnąłem pięścią w stół. Nikt się nie zjawił.
— Kurwa jebana mać! I co mam teraz zrobić?
— Nic. Już po ptakach.
— Czekaj, znajdę, go i powiem, że zaszło nieporozumienie. Pewnie jest gdzieś na zapleczu.
Chciałem zerwać się z krzesła i biec do niego, ale Iwona mnie powstrzymała.
— Daj spokój.
— Dlaczego? To dziesięć dirhemów!
— Trudno. Po prostu byłeś hojny.
Wpadłem w furię.
— Jezu, ale ze mnie palant! Nie chciałem mu dawać dziesięciu dirhemów napiwku!
Przecież nie mamy kasy!
— Przestań, nic się nie stało. Na drugi raz będziesz pamiętał.
— A może jednak z nim pogadam. Wyjdę na idiotę, ale przynajmniej odzyskam forsę. Szlag mnie trafia, jak pomyślę, jaki jestem głupi. To było niechcący, naprawdę. Wierzysz mi?
Patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem.
— Proszę cię, uspokój się.
Powkurzałem się jeszcze trochę, a potem poszliśmy. Kelner już się nie pojawił. Lepszy cwaniak. Znów zanurzyliśmy się w gorącą zupę na zewnątrz. Ciągle byłem nabuzowany.
Czułem, że zrobiłem z siebie idiotę, a tego nie lubiłem. Zwłaszcza przy żonie. Milczeliśmy, nie chciało nam się gadać. Nie przeszliśmy jeszcze nawet jednej piątej drogi, a mnie już się wydawało, że za chwilę umrę z gorąca. Cholerna ibn Aisza. Dlaczego to musi być tak daleko? No, była krótsza droga, przez medinę, ale za żadne skarby nie chcieliśmy się w nią zagłębiać. Istny labirynt. Wczoraj zgubiliśmy się tam po kwadransie. Po prostu utknęliśmy. W końcu trzeba było dać jakiemuś obesrańcowi 20 dirhemów, żeby nas stamtąd wyprowadził. I jeszcze się targował. Ta dziwna nazwa. Rue ibn Aicha. Chodziło o jakąś kobietę? Bo Aisza to chyba żeńskie imię. Słyszałem je w takim kawałku: Aisza, Aisza, ecoute moi…Jakiś Algierczyk to zdaje się śpiewał, ale po francusku. Khaled, czy jakoś tak. Szliśmy i szliśmy, było mi coraz bardziej gorąco. Znowu nie wziąłem niczego na głowę. Z nudów zacząłem sobie wyobrażać tę Aiszę. Pewnie miała wielkie cycki i tyłek jak stodoła. Wszystkie tutejsze kobiety miały takie tyłki. Mijały nas obojętnie, wyniosłe i milczące, zawinięte w te swoje szaty. Sunęły niczym wieże oblężnicze. No i te wielkie, podkreślone czernidłem oczy patrzące na mnie zza czarczafów. Jak z opowieści Szeherezady. Wieczorami Aisza pewnie zrzuca z siebie wszystkie suknie i wykonuje taniec brzucha w jakimś lokalu, może nawet w jednym z tych dyskretnych nocnych klubów, których mijaliśmy coraz więcej w miarę, jak zagłębialiśmy się w Nowe Miasto. Tak, kluby, kasyna, ekskluzywne bary, drogie, hotelowe restauracje. Powciskane w zaułki, poukrywane w podwórkach, z nie rzucającymi się w oczy szyldami, pozbawione okien. Co się kryje się za ich zamkniętymi drzwiami z wielkimi judaszami? Pewnie morze alkoholu, wszystkie alkohole świata, czego tylko dusza zapragnie. Tak przynajmniej napisali w przewodniku. I mają gdzieś, że nas na to nie stać. A w którymś z klubów ogłoszenie: dziś wieczorem wystąpi słynna tancerka egzotyczna ibn Aisza. Biodra opasuje jej srebrny łańcuszek i nie ma na sobie nic, absolutnie nic więcej. Jej skóra jest oliwkowa i pachnie piżmem, cynamonem, przyprawami, olejem sandałowym. Czy raczej pachniała, bo skoro nazwali ulicę jej imieniem to pewnie od dawna nie żyła i teraz co najwyżej cuchnęła. Albo w ogóle już nie wydawała żadnej woni. Zresztą nie wiem, może w tej nazwie nie chodziło o żadna kobietę, może tu było grane zupełnie co innego?
— Aisza, Aisza, ecoute moi… — zanuciłem.
Któraś z mijających nas wież oblężniczych obróciła się w moją stronę i strzeliła oczami. A może mi się tylko zdawało.
A potem na przeszkodzie stanęła nam wielka, kilkupasmowa ulica, szeroka jak rzeka. Po wszystkich pasach pędziły samochody. Kompletnie nie wiedzieliśmy, jak przez nią przejść, wiec po prostu weszliśmy na jezdnię licząc na to, że samochody się zatrzymają. Ale się nie zatrzymały. Kierowcy naciskali tylko klaksony i pędzili prosto na nas, wciskając gaz do dechy. Jakby wiedzieli, ze idziemy się napić alkoholu i chcieli nam w tym przeszkodzić. Bo alkohol wyniszcza ciało i prowadzi do zatracenia duszy. Nie wiedzieliście o tym? Cholerne Mameluki! Jeden musnął mnie zderzakiem, uskoczyliśmy w ostatniej chwili. Kiedy wylądowaliśmy w końcu na chodniku po drugiej stronie, byłem spocony jak mysz.
— Musze się czegoś napić, bo zwariuję — wysapałem do Iwony.
Nie odpowiedziała. Stała, jakby ją zamurowało. Myślałem, że jest w szoku, albo coś, przez ten samochód. Ale nie. Patrzyła na coś. Pobiegłem wzrokiem za jej spojrzeniem.
Na tarasie jakiejś kawiarenki, kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym staliśmy, siedziała dwójka niemieckich turystów. Od razu było widać, że niemieckich, bo oboje byli starzy, grubi i mieli czerwone gęby. Właśnie się zbierali, a wąsaty kelner ślamazarnie wydawał im resztę i pewnie kombinował, jak tu ich oszwabić. Ale to wszystko nieważne. Ważne było to, że przed nimi, na maciupeńkim, okrągłym stoliku stały dwie opróżnione butelki po piwie. A, tu cię mam, cwaniaczku.
— Czy ty widzisz to co ja? Bo nie mogę uwierzyć własnym oczom. Czy ten samochód nas zabił i jesteśmy w niebie? — pytała Iwona ciągle stojąc bez ruchu.
Nie odpowiedziałem, tylko chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem w kierunku knajpy.
Klapnęliśmy przy jako tako ocienionym stoliku i przywołałem kelnera.
— Dwa piwka — rzuciłem mu rozkoszując się prostotą tych słów.
Zniknął na chwilę na zapleczu i wrócił z dwoma zimniutkimi butelkami marokańskiego piwa flag. Znałem je, było w porządku, ale trochę cienkie. No i sprzedawali je tylko w butelkach po 0,25 l. Jak wszystkie piwa tutaj. Co za idiotyczny zwyczaj! 0, 25 l. to tyle, co w naparstku. A zapłacić trzeba było za to fortunę. Ale co tam.
Rozsiadłem się wygodnie, położyłem nogi na sąsiednie krzesło i z przymkniętymi oczami delektowałem się smakiem browaru. Iwona robiła to samo. Nie rozmawialiśmy, żeby nie zakłócać wrażeń smakowych, każde z nas celebrowało tę chwilę w samotności. Kelner siedział kilka stolików dalej, popijał swoją marokańską whisky i gapił się tępo na ulicę, jakby wypatrywał na niej znaku od Allacha. Wszyscy tak się tu gapili, przyuważyłem ich. Całymi dniami. Ale ten nagle przestał, odwrócił ku nam głowę i powiedział:
— Mogę o coś spytać?
— Wal.
— Dlaczego pijecie piwo, a nie na przykład coca–colę albo herbatę? Co wam daje alkohol?
Wybaczcie, że pytam, ale nigdy tego nie próbowałem.
— Jak to: co nam daje?
— No, zwyczajnie. Czy upijanie się jest takie przyjemne?
— Nie zawsze pije się po to, żeby się upić.
— No to po co?
— Bo piwo jest dobre. Ma dobry smak. A poza tym pomaga się wyluzować i… —szlag mnie zaczynał trafiać, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. — A haszysz kiedyś paliłeś? — zapytałem go.
Skinął głową. Każdy Marokaniec palił hasz.
— No widzisz. To alkohol jest bardzo podobny, tylko że my wolimy to przyjmować w płynie.
Zastanawiał się przez chwilę.
— Podobny? Jak patrzę na pijanych białych, to wydaje mi się, że alkohol wcale nie jest podobny do haszyszu. Poza tym skoro to to samo, dlaczego nie wolicie zapalić haszyszu? Jeśli chcecie, to wam trochę sprzedam. Wyjdzie taniej.
Pierdolony Mameluk, ale się przyjebał.
— Nie, dzięki. Wolę piwo.
— Ale dlaczego? Przecież mówiłeś, że to to samo.
— Kurwa, napij się, to zobaczysz, dlaczego!
Uśmiechnął się od ucha do ucha pokazując nam zęby tak białe, że z miejsca dostałby główną rolę w reklamie pasty do zębów.
— Nie mogę. Moja religia mi na to nie pozwala.
— A moja mnie pozwala. Więc się odpierdol — to ostatnie dorzuciłem po polsku, ale on chyba wyczuł moją intencję, bo nie zdejmując z twarzy uśmiechu pobożnego, zadowolonego z siebie muzułmanina powrócił do sennej kontemplacji brudnej ulicy swojego brudnego miasta. Znak od Allacha ciągle się nie pojawiał. Wreszcie mogłem znów zając się swoim piwem. W międzyczasie zrobiło się ciepłe jak szczyny. Opróżniliśmy butelki, zawołałem kelnera i podałem mu banknot pilnując się, żeby nie powiedzieć merci. Po chwili wrócił z resztą. Odetchnąłem z ulgą.
— Jeszcze jedno małe pytanko, jeśli pozwolicie — zaczął znów, gdy wstawaliśmy od stolika. — Wybaczcie, ale rzadko mam okazję rozmawiać z cudzoziemcami. Chodzi o szefa waszego Kościoła, tego… jak on się nazywa… papież, tak?
— No. I co z nim?
— Widziałem go kiedyś w telewizji. Ugryzł coś białego, a potem pił jakiś płyn ze złotego kielicha. Myślałem, że to woda albo herbata, ale pewien turysta z Francji powiedział mi, że to wino. Nie chciałem mu wierzyć, byłem pewien, że się ze mnie nabija. Ale on klął się na wszystkie świętości. Powiedzcie, nabijał się ze mnie, prawda?
— Mówił prawdę. To wińsko.
— Nie żartujecie? Szef waszego Kościoła pije przy ludziach alkohol?
— Zgadza się. Ciągnie winiacza aż miło. Codziennie. Jak wszyscy u nas.
— Na Allacha! To ten wasz… papież musi przez cały czas chodzić kompletnie pijany!
— wykrzyknął i dostał takiego ataku śmiechu, że aż musiał się złapać za swój wielki, wypchany baraniną i zieloną herbatą kałdun. Stał przed nami i chichotał się głupawo obleśnym, cieniutkim głosem. Pomyślałem, że mam go gdzieś, tak samo, jak papieża. Odwróciliśmy się i ruszyliśmy w swoją stronę.
To małe piwko niewiele zmieniło. Właściwie nic nie poczuliśmy, wciąż byliśmy trzeźwi jak świnie i zmęczeni upałem. Teraz może nawet bardziej. Co to jest — 0,25 litra w taki gorąc, nawet nie 0,33, i to cieniutkiego sikacza. Wyparowało z nas w ciągu kwadransa.
Gdzieś tu trzeba było skręcić. Ale nie wiedziałem, gdzie. Zapytałem jakiegoś wąsatego Marokańca, jak dojść do ulicy ibn Aiszy, ale odpowiedział mi:
— Nie mam pojęcia. Dlaczego nie weźmiecie taksówki? Kierowca na pewno będzie wiedział.
Miałem gdzieś taksówki. Kończyła nam się kasa. Postanowiłem dać sobie spokój z pytaniem ludzi i skręcić w pierwszą lepszą przecznicę. Ulica ibn Aiszy przebiegała równolegle do Alei Mohammeda V, więc pomyślałem, że tak czy owak do niej dojdziemy.
— Jesteś pewien, że to tu? — zapytała Iwona, gdy skręcaliśmy.
— Tak.
Dopóki szliśmy głównym traktem, wszystko było w porządku, ale kiedy zagłębiliśmy się w plątaninę uliczek i zaułków, zaczęły się schody. Coś dziwnego porobiło się z kierunkami, ulice wyginały się w łuki, zataczały dziwaczne pętle, pożerały własne ogony. Miałem co prawda jakąś mapę, ale okazało się, że jest do dupy. Tabliczki z nazwami ulic były wyłącznie po arabsku. Zgubiliśmy się po jakichś piętnastu minutach. Kompletnie nie wiedziałem, gdzie jesteśmy i jak dojść do ulicy ibn Aiszy. Ale przed Iwoną udawałem, że wszystko gra, prowadziłem pewnym krokiem.
Wciąż nie mogłem się opędzić od wspomnień o Lowrym. Widziałem Konsula, jak idzie rozpaloną jak piec Avenue Mohammed V w poszukiwaniu najbliższego monopolowego, dokładnie tak samo, jak szedł ulicami swojego Quauhnahuac, czy gdzie on tam rezydował, jak potem zagłębia się w ten przeklęty labirynt ulic i nie ma pojęcia, jak trafić do sklepu. A suszy go coraz bardziej, drżą mu dłonie, niechciane myśli krążą w głowie jak sępy, idzie w upale, upada, podnosi się, otrzepuje i idzie dalej tym swoim chwiejnym krokiem, i znów: idzie, upada, podnosi się. LE GUSTA ESTE JARDIN? QUE ES SUYO? EVITE QUE SUS HIJOS LO DESTRUYAN! Dobrze, bracia Meksykanie, bracia Arabowie, nie ma sprawy, dla wszystkich starczy miejsca. A teraz mi powiedzcie, gdzie tu się można czegoś napić.
— Daleko jeszcze? Już nie mogę — wysapała Iwona.
— Niedaleko.
— Ile?
— Nie wiem dokładnie.
— A wiesz, gdzie jesteśmy?
— Mniej więcej.
— Mniej więcej? Czyli nie wiesz?
— Wiem mniej więcej.
— Zgubiliśmy się? Tak? No powiedz!
Zatrzymałem się.
— Tak. Zgubiliśmy się. Chwilowo. Zaraz się znajdziemy.
— O Jezu, nie mogę już.
Ruszyłem dalej, nie oglądając się na nią.
— Widzisz. Wszystko przez te twoje zachcianki. Zimne piwo w Afryce, kto to widział?
— Dobra, nie udawaj, że ciebie samego nie suszy!
— Ale ja przynajmniej staram się od czasu do czasu powstrzymywać.
— Nie chrzań. Lepiej byś zapytał kogoś o drogę.
Nie odpowiedziałem. Nienawidzę pytać ludzi o drogę. Podobno żaden facet tego nie lubi. Nie wiadomo, dlaczego. Cóż, nie jesteśmy zbyt racjonalni. Szliśmy dalej i milczeliśmy. Ale Iwona nie dawała za wygraną.
— No może byś zapytał kogoś o drogę, co? — odezwała się znów po jakichś pięciu minutach. — Słyszysz, co do ciebie mówię?
— Nie trzeba. Zaraz się znajdziemy.
— Akurat. Zawsze tak mówisz.
— Już chyba wiem, gdzie jesteśmy. To powinno być za tamtym rogiem.
Skręciliśmy za róg. Pudło.
— Słuchaj, zapytaj kogoś wreszcie, bo nie zamierzam spędzić tu całego dnia, i to o suchym pysku!
— Nie trzeba. Zaraz znajdę. Już chyba wiem.
Zatrzymała się.
— Jeżeli zaraz kogoś nie spytasz, to ja dalej nie idę. Mam to gdzieś. Po prostu się stąd nie ruszam.
Popatrzyłem na nią. Stała pośrodku pustego chodnika. Ujęła się pod boki i przybrała pozycję wyczekująco–bojową. Nie lubiłem jej takiej.
— W porządku. Zostań tu. Sprowadzę pomoc.
— Przestań się wygłupiać! Naprawdę nie mam ochoty na twoje żarty. Chodzi mi tylko o to, żebyś zapytał kogoś o drogę, bo inaczej będziemy tu błądzić do końca wakacji!
— Sama zapytaj.
— Ty cholerny sukinsynu! Przecież wiesz, ze nie znam francuskiego!
— No to trzeba się było przed wyjazdem nauczyć — wycedziłem pod nosem, ale tak, żeby usłyszała. Nie lubię, jak mi baba mówi, co mam robić. Nie dziwne, kto lubi.
Pod murem stał jakiś chłopak, żuł wykałaczkę i miejscowym zwyczajem gapił się bez sensu na pustą ulicę.
— Dzień dobry — powiedziałem. — Czy idąc w tę stronę dojdę do ulicy ibn Aiszy?
Spojrzał na mnie tępo spod ciężkich powiek, jakbym był jakąś haszyszową zjawą. Albo wyczekiwanym znakiem od Allacha. Na jedno wychodzi.
— Ulica ibn Aiszy. Tam? — powtórzyłem głośno i wyraźnie.
Chłopak powoli powędrował wzrokiem za moją dłonią.
— Oui — odpowiedział w końcu.
— To znaczy do końca tej ulicy a potem co? W lewo?
— Oui.
— No widzisz — powiedziałem do mojej ślubnej.
— Tak, jak myślałem. Mówiłem ci, że już wiem, gdzie jesteśmy.
Doszliśmy do rogu, a potem skręciliśmy w lewo. Ale tam nie było ulicy ibn Aiszy, tylko ślepy zaułek.
— Cholera by to wzięła — zakląłem nie wiadomo po co.
Wciąż było gorąco, południe minęło już dawno, ale upał nie zelżał ani na jotę. Czułem się, jakby ktoś wsypał mi do gardła wywrotkę piachu, miałem popękane wargi. A na dodatek na tej opustoszałej ulicy nie było nawet marnego sklepiku z coca–colą. Szczerze mówiąc, nie było na niej zupełnie nic.
— Pieprzony palant — powiedziałem mając pod adresem chłopaka spod muru. — Źle mnie pokierował. Wrócę tam i mu przywalę.
— Akurat. Już widzę, jakbyś mu przywalił. Jesteś mocny, ale w gębie.
Zacisnąłem zęby i szedłem dalej. Kobiety nie rozumieją pewnych konwencji, za to podnieca je zapach krwi. Ale nie warto dawać im się podpuszczać.
— Zresztą, to twoja wina — powiedziała Iwona.
— Co znowu jest moją winą?
— Że ci źle powiedział.
— Dlaczego?
— Bo tak głupio zapytałeś.
— Jak?
— Tak, że sam sobie odpowiedziałeś, a on miał to tylko potwierdzić. No to potwierdził. Pewnie nawet nie rozumiał, co do niego mówisz. Nie zauważyłeś, że oni tutaj jak nie rozumieją pytania, a zawsze odpowiadają „oui”?
— Nie zauważyłem.
— No to się przypatrz. I zapytaj kogoś jeszcze raz, tak normalnie. Bez sugerowania odpowiedzi. Bo za chwilę dostane kota od tego słońca.
— Sama zapytaj, jak żeś taka mądra.
— Wiesz co? Jesteś podły.
Na całej ulicy nie było żywego ducha. Nawet ten fiut spod muru gdzieś zniknął. Powietrze było nieruchome, otaczała nas jakaś straszna cisza, słyszeliśmy tylko szum samochodów w alei króla Mohammeda V. Ale i on dochodził do nas jak zza jakiejś zasłony. Wszyscy ludzie przy zdrowych zmysłach wylegiwali się w najlepsze w swoich chłodnych domach i gapili się w sufit licząc, że ujrzą na nim Znak. Albo drzemali. No tak, ale oni nie musieli się napić. W końcu napatoczył się jakiś zasuszony żebrak. Ledwie go zauważyłem, Siedząc bez ruchu w swoich pastelowych szatach zlewał się z brudną ścianą. Wrzuciłem do jego kubka dirhema. Na zachętę. Kiwnął głową jak automat i wymamrotał po arabsku jakieś podziękowanie. A może błogosławieństwo.
— Dzień dobry. Czy ulica ibn Aiszy jest tam? — zapytałem go.
Iwona kopnęła mnie mocno w kostkę. Syknąłem z bólu i odepchnąłem ją.
— Oui — potwierdził pogodnym głosem staruszek.
— Trzeba iść w tamtym kierunku, tak? Jest pan tego pewien?
— Oui.
— Aha. A tam? — wyciągnąłem rękę w drugą stronę. Czy tamtędy też dojdziemy do ulicy ibn Aiszy?
Popatrzył chwilę we wskazanym przeze mnie kierunku i odpowiedział:
— Oui.
— No to gdzie w końcu jest ta ulica ibn Aiszy, co? Tam, czy tam? Bo przecież wskazałem dwa różne kierunki!
Staruszek zajrzał mi badawczo w twarz, jakby to w moich oczach kryła się odpowiedź. Milczał przez dłuższą chwilę, a potem uśmiechnął się niewinnie jak dziecko i powiedział:
— Oui.
Nie pytałem już nikogo więcej. Ale szukaliśmy dalej. Krążyliśmy bez żadnego planu po rozpalonym labiryncie licząc na łut szczęścia. Nie mogliśmy zrezygnować. Nie teraz. Nasze sterane upałem ciała coraz bardziej potrzebowały alkoholu. Co jakiś czas przystawaliśmy i opieraliśmy się o czerwone mury, żeby dać sobie chwilę wytchnienia. Ulice były ciche i opuszczone, trwała sjesta. Snuły się po nich sparszywiałe koty. Z bram wionęło stęchlizną, pod ścianami domów piętrzyły się sterty gnijących odpadków rozsiewając mdlące zapachy, w powietrzu unosił się żółtawy pył. Czasem natykaliśmy się na zgniecione, płowiejące w słońcu puszki po piwie flag. Wkurzało nas to. Wiedzieliśmy, ze jesteśmy gdzieś blisko, ale wciąż nie mieliśmy pojęcia, jak dojść do celu.
Kiedy w końcu, zupełnie niespodziewanie, wyszliśmy zza jakiegoś rogu prosto na ulicę ibn Aiszy, myśleliśmy, że to sen. Albo że umarliśmy i trafiliśmy do jakiegoś muzułmańskiego raju, czy czegoś takiego. Pięć sklepików z alkoholem, zaledwie kilka metrów od nas. Jeden obok drugiego. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. W ich wnętrzach panował cudowny chłód. Było tam wszystko. Tylko odkorkowywać i pić. Kupiliśmy trzy litrowe butelki wina „Maghrebi”, tego samego, po którym chorowaliśmy ostatniej nocy. Sprzedawca namawiał nas na inne, ale to było najtańsze. Mieliśmy nadzieję, że tym razem uda nam się nie porzygać. Butelki owinęli nam w strzępy starych gazet i zapakowali do czarnych, nieprzezroczystych reklamówek, żeby żaden pobożny muzułmanin nie widział, co niesiemy. Wzięliśmy też parę piw. Mieli tu nawet półlitrowe puszki. Ucieszyliśmy się jak dzieci. Piwa były niewiarygodnie zimne i postanowiliśmy je wypić natychmiast, żeby się nie ociepliły. Konaliśmy z pragnienia.
Zadekowaliśmy się w jakimś podwórku, obok zamkniętego na czas sjesty sklepu z pamiątkami. Było tam zupełnie pusto, ale i tak kuliliśmy się za niskim murkiem, żeby nikt nas nie zobaczył i nie odwijaliśmy puszek z gazet. Piliśmy piwo za piwem, szybko i w milczeniu, a kiedy zaspokoiliśmy pierwsze pragnienie i przepłukaliśmy zaschnięte gardła, zwolniliśmy trochę i zaczęliśmy rozmawiać o niczym. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, marzyliśmy. Na chwilę zapomnieliśmy o tym wszystkim, gdzie jesteśmy, skąd tu przyjechaliśmy i po co, do czego będziemy musieli wrócić. Byliśmy coraz bardziej zaprawieni, było nam dobrze. Minął jakiś czas, przyszedł właściciel sklepu i nas przegnał, ale i tak właśnie kończyliśmy do spółki ostatnią puszkę, więc się tym nie przejęliśmy. Wzięliśmy w dłonie siatki z winem i ruszyliśmy z powrotem. Sjesta się skończyła, miasto ożyło, na ulice wyległ kolorowy tłum. Zrobiło się nawet trochę chłodniej, choć może nam się tylko tak zdawało. Byliśmy upojeni, mieliśmy koszmarną noc, uważaliśmy, żeby nie zgubić wina. Ludzie wokół nas rozmawiali głośno i gestykulowali, młode kobiety w hidżabach szczebiotały coś do siebie trzymając się za ręce, starsze, w czarczafach, strzelały do mnie pokreślonymi czernidłem oczyma. Zaczepiali nas sprzedawcy papierosów, orzeszków ziemnych i haszyszu, z otwartych drzwi sklepów i knajp płynęła jazgotliwa muzyka, ktoś tańczył na ulicy. Byliśmy w tamtej chwili szczęśliwi, płynęliśmy lekko w gwarnym, radosnym tłumie, ciesząc się, że w takim ścisku nikt nie zwróci uwagi na chwiejność naszych kroków. Uśmiechaliśmy się do siebie głupawo i czuliśmy się trochę jak jacyś spiskowcy, bo ludzie, którzy kroczyli obok nas, nawet nie podejrzewali, że jesteśmy pijani, nie potrafili tego rozpoznać. Nigdy nie pili, bo wierzyli, że alkohol wyniszcza ciało i prowadzi duszę ku przepaści. Ale co oni mogli o tym wiedzieć.
grudzień 2003 — luty 2004