07 kwi

Krzysztof Varga: Aleja Niepodległości (fragment)

Poszedłbyś?, zapytał nagle Fidelis, odstawiając, a może podnosząc szklankę z piwem. Dokąd? Nigdzie nie chce mi się chodzić, tu jest przyjemnie, odparł Krystian i pociągnął kolejny duży łyk, bo piwo wyjątkowo mu dzisiaj smakowało. Poczuł, że nie odstawi szklanki, dopóki nie dopije do końca, a właściwie to poczuł, że chciałby się ukryć w tym piwie, w jakiejś wielkiej piwnej pianie złudzeń, w której nikt by go nie wypatrzył. Do powstania czy byś poszedł, sprecyzował Jakub. Kiedy? Teraz?, zdziwił się Krystian, bo nie bardzo rozumiał, o co Jakubowi chodzi, to prawda, że nie bywał ostatnio na mieście, więc mógł coś przeoczyć, od dawna nie było w tym kraju prawdziwego powstania, więc może wreszcie jakieś wybuchło. W ogóle czy byś poszedł, bezlitośnie, choć już niecierpliwie drążył Jakub, wtedy i teraz, gdybyś żył w 1944, czy byś poszedł, i gdyby było powstanie dzisiaj o siedemnastej, to czy byś poszedł, nie o datę mi chodzi, tylko o to, czy teoretycznie byś poszedł, gdyby było powstanie, czy byś poszedł do powstania, pytam się.
Ale jednak nie grozi nam chyba żadne powstanie, prawda?, upewniał się Krystian, bo nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie samemu sobie, a co dopiero Jakubowi. No bo jeśli by się okazało, że Krystian by poszedł, a Jakub nie, lub jeszcze gorzej: gdyby Jakub poszedł, a Krystian nie zechciał, to co wtedy? Czy Jakub nie wykorzystałby tego w którymś ze swoich programów tanecznych, żeby powiedzieć: jak wiecie, tańczę dla Polski, ale na tańcu życie się nie kończy, choć taniec jest emanacją życia, tak, jest jego emanacją, egzemplifikacją, esencjalizacją oraz egzegezą, a nawet partogenezą życia jest taniec, ale życie jest piękniejsze i straszniejsze, wszystko przy nim blednie, tak proszę państwa, wszystko przy nim blednie, nawet sama śmierć.

I mógłby na tym nie poprzestać i z satysfakcją grzmieć dalej: znam jednak takich, którzy w godzinie próby zawiedliby, którzy w obliczu śmierci spuściliby głowę, którzy przed wrogiem padliby na kolana, oto jeden z nich, i wówczas na telebimie w studiu programu „Tańcz ze mną do końca miłości” pojawiłaby się przerażona, zagubiona twarz Krystiana Apostaty, a na jej widok z publiczności siedzącej w niekończących się rzędach monstrualnego studia wypłynęłoby, z początku ciche, ale wzbierające jak fala tsunami zbiorowe, pogardliwe buczenie, coraz głośniejsze, bardziej donośne i groźne. A potem wyprowadzono by Krystiana, szedłby ciągnięty przez dwóch ochroniarzy, tych ze sklepu z ekologiczną żywnością, z pochyloną głową i  wykręconymi rękoma, a gdy stanąłby już w centralnym punkcie sceny, tam gdzie na parkiet pada snop ostrego światła, mrużąc oczy, podniósłby głowę i spojrzał lękliwie na publiczność w studiu, z której buczenia zaczęłyby wystrzeliwać pojedyncze słowa: zdrajca! tchórz! dupek! chujek! A potem za każdym z tych słów, jak ogon za kometą, poleciałyby rozdane wcześniej przez seksowne hostessy specjalnie gumowe kamienie (bo to jednak tylko telewizja). I ukamienowaliby Krystiana tymi gumowymi kamieniami, przewróciłby się na podłogę, a kamienie wciąż by na niego leciały, aż przyszedłby czas przerwy na reklamę.

Nawet jeśli sami powstańcy nie tańczyli, Jakub kontynuował najwyraźniej jakąś zaczętą wcześniej myśl, która umknęła Krystianowi pochłoniętemu przerażającą wizją, to można by zrekonstruować ich nieistniejący taniec, to wcale nie musi być trudne. Co ja mówię, zrekonstruować taniec powstańczy! Należy go stworzyć! Wszak już starożytni mówili, że nie ma doskonalszej sztuki niż taniec. Starożytni Grecy, mistrzowie tańca i śpiewu, co wiem z przedstawień Gardzienic, na które jeździłem wielokroć. Zatem możemy zrekonstruować, a wręcz stworzyć taniec powstańczy, zapalał się Fidelis, musimy go też nazwać, ponieważ nie zachowały się żadne dokumenty, wszystko spłonęło w czasie bombardowań, a to, co ocalało, zostało potem zniszczone przez komunistów, wszystkie zapiski, rysunki przedstawiające schematy kroków, a także zdjęcia i fragmenty powstańczej kroniki filmowej, gdzie widać było, jak żołnierze Szarych Szeregów tańczą z łączniczkami, zresztą pewnie wiesz, że w czasie powstania była ogromna liczba ślubów, ludzie wiedzieli, że w każdej chwili mogą zginąć, więc hajtali się na potęgę i dupczyli jak króliki, są na to materiały, są relacje we wspomnieniach tych, którzy przeżyli, wszystko jest przechowywane w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej, większość utajniona, bo ujawnienie wszystkich dokumentów mogłoby zniszczyć legendę, należałoby nakręcić film erotyczny o seksie w czasie powstania, to musiało być bardzo ekscytujące, odbywać stosunek w czasie ostrzału, jak ryczą i syczą te wszystkie krowy i szafy, jak sztukasy nurkują, to musi być bardzo stymulujące, zresztą ja planuję wziąć ślub właśnie w takich realiach, z grupą rekonstrukcyjną, którą wynajmę, jest sporo takich grup, na zamówienie odgrywają słynne bitwy, od wojen punickich po Pustynną Burzę, jako widz sam byłem na kilku rekonstrukcjach, ale tylko w Polsce, to znaczy byłem na rekonstrukcji bitwy pod Olszynką Grochowską oraz na rekonstrukcji cudu nad Wisłą, dostałem nawet propozycję wcielenia się w postać księdza Skorupki, ale zrobiła się afera, Kościół zaprotestował, że ja nie mogę grać świętego, bo to byłoby świętokradztwo, że ja jestem przedstawicielem cywilizacji śmierci, no, mówię ci, stary, niezłe jaja, w zamian zaproponowali mi wcielenie się w polskiego jeńca z Kozielska, szykowała się duża rekonstrukcja zbrodni katyńskiej z okazji rocznicy, to nawet było kuszące, ale okazało się, że to scena zbiorowa, byłbym zwykłym statystą, jednym z wielu rozstrzeliwanych i zrzucanych do zbiorowego grobu, a to mnie nie urządza, gdyby zaproponowano mi, że będę rozstrzelany indywidualnie, to oczywiście bym się zgodził.

Są też w Warszawie takie grupy odgrywające zdobycie Pasty, mówił dalej Jakub, albo walki na Starówce, albo przebijanie się kanałami, ja ich zatrudnię, to jest genialny pomysł, dobrze że się tu dzisiaj umówiliśmy o siedemnastej, bardzo mnie ten Marsz Mokotowa zainspirował, bo mógłbym też wziąć ten ślub w Muzeum Powstania Warszawskiego, wiesz, tam gdzie podobno dojeżdża tramwaj 22, ty się znasz na tramwajach z tego, co pamiętam, nawiasem mówiąc, zawsze mi imponowała twoja wiedza z zakresu komunikacji miejskiej, że też są ludzie którym chce się jeździć autobusami i tramwajami, nie rozumiem tego. No więc skoro wiesz, gdzie jeździ tramwaj 22, to będziesz wiedział, gdzie jest to muzeum, ale nie, to byłoby zbyt banalne, więc myślę, że wezmę ślub za granicą, gdzieś, gdzie zachowały się jeszcze prawdziwe ruiny, ale stosunkowo świeże, żeby wyglądało to realistycznie, myślę o Bejrucie albo o Bośni, i tam, w gruzach po bombardowaniach, wezmę ślub w strojach powstańczych, ja będę przebrany za akowca z batalionu „Parasol”, a moja żona za sanitariuszkę.

Lato było gorące tego roku, długie, oślepiająco jasne dni opornie przechodziły w duszne zmierzchy, Krystian i Jakub widzieli się być może po raz ostatni, choć cóż w tym dziwnego, każde spotkanie jest potencjalnie ostatnie, każdy dzień i każda godzina życia mogą okazać się ostatnie, z czego na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, planując następne dni, wakacje, całe następne lata, planując miłości, śluby, dzieci, życiowe sukcesy, odbierając wymawiane bez zaangażowania życzenia urodzinowe, przyjmując tysiące słodkich judaszowych pocałunków.

Początek dwudziestego pierwszego wieku był paranoiczny, glątwił się w doraźnościach, pławił w nijakościach, nie żadna wzniosła Idea, ale Ikea organizowała ludziom życie umysłowe, był to świat z kartonu i ze sklejki, łatwy do składania, łatwy do demontażu. Można go było wysłać e–mailem albo esemesem. Można go było skasować, kiedy zaczynał zajmować zbyt dużo miejsca. Można było zrobić z niego tapetę na pulpit, sprzedać na Allegro lub kupić na eBayu.

A więc my to wszystko zrekonstruujemy, odtworzymy, entuzjazmował się Fidelis, nazwiemy go „Powstańcz!”, piękna nazwa dla tańca powstańczego, co? „A ty zamknij, zamknij oczy, zamknij oczy, powstańcz!” zaśpiewał pod nosem, układając w myśli, w mowie i w sercu tekst do tańca na powstańczym ślubnym kobiercu.

Tydzień później Krystian obejrzał w telewizji program z cyklu „Zatańcz mnie na śmierć”, w którym Jakub Fidelis rekonstruował taniec „Powstańcz”. Tym razem nie prezentował kroków ubrany w opinający jego smukłe ciało trykot, nie w białą koszulę, nie we frak, tylko w zdobyczną esesmańską panterkę z biało–czerwoną opaską na ramieniu. Pochylony, na szeroko rozstawionych nogach, zapoznawał właśnie widownię z wersją kanałową tańca, bowiem zdążył już stworzyć typologię powstańczo–taneczną, dzieląc „Powstańcza” na trzy wersje: kanałową, barykadową oraz szturmową. Z głośników leciał Marsz Mokotowa, publiczność sekundowała ulubieńcowi zgodnym mruczando, nam przecież te noce sierpniowe i prężne ramiona wystarczą, a Jakub Fidelis unosił ręce nad głowę, imitując opieranie się o sklepienia kanału.

Krystian siedział akurat przed telewizorem z Panem Grzesiem, bo tak jak się umawiali, odwiedził głównego menela kamienicy przy Racławickiej, żeby uzgodnić warunki adopcji Cyklopa w razie nagłej śmierci Pana Grzesia. Już wszystko ustalili, Krystian zobowiązał się, że jeśli Pan Grześ zniknie nagle i nie pojawi się któregoś dnia na obowiązkowym spacerze po okolicznych śmietnikach, Krystian pójdzie do niego i sprawdzi, czy Pan Grześ nie umarł przypadkiem na wylew albo na zawał. Pan Grześ zobowiązał się zaś ze swojej strony, że drzwi będą zawsze otwarte, tak że nie trzeba będzie wzywać ślusarza, a Cyklop będzie miał zapas wody w kilku miskach, gdyby się okazało, że musi spędzić sam ze zwłokami Pana Grzesia trochę więcej czasu. Krystian złożył uroczyste ślubowanie, Pan Grześ trochę się nawet wzruszył, lecz przede wszystkim ucieszył, że w razie czego Cyklop znajdzie się pod dobrą opieką, a ponieważ Krystian sam stawał się już menelem i przejmował od Pana Grzesia pałeczkę w menelskiej sztafecie pokoleń, to Cyklopowi nie groziła szokująca zmiana trybu życia. Pies mógł być spokojny, że jego nowy potencjalny pan nie każe mu biegać za rowerem ani towarzyszyć mu w porannym joggingu, tylko co najwyżej w spokojnych spacerach do sklepu garmażeryjnego oraz po alkohol i papierosy.

Transakcję postanowili opić, a opijając, pooglądać telewizję, żeby się trochę zresocjalizować i zobaczyć, czym żyje polski naród. Siedzieli więc u Pana Grzesia, pili i milczeli, milczeli i pili, i wystarczyło, że ludzie w telewizji nie piją i nie milczą, żeby milczeć i pić musieli inni.
Na ekranie telewizora Jakub Fidelis tańczył teraz barykadową wersję „Powstańcza”, wbiegał na zbudowaną w studiu doskonałą atrapę barykady, na której szczycie powiewał przestrzelony seriami ze szmajserów biało–czerwony sztandar. Barykada usypana była ze styropianowych płyt chodnikowych, stołów, krzeseł i szyldów z nazwami firm sponsorujących taneczny program Jakuba, rzutniki rozklejały na ścianach znak Polski Walczącej i numer telefonu, pod który należało wysyłać esemesy, by wygrać dwadzieścia egzemplarzy książki kucharskiej autorstwa Fidelisa. Sam Jakub stawał na szczycie barykady, wykonywał okrężne ruchy ramionami, schylał się i prostował, imitował rzut butelką z benzyną, a od markowanego wybuchu padali stojący po przeciwległej stronie barykady hitlerowcy w mundurach feldgrau, dobrani z co bardziej uzdolnionych adeptów szkoły tańca założonej właśnie niedawno przez Jakuba. Bo jak powiedział Krystianowi wtedy w „Regeneracji”: najważniejsze to umiejętnie zdyskontować sukces. Nie jestem idiotą, mam pełną świadomość tego, że nie będę tańczył wiecznie, w pewnym momencie przyjdą młodsi, może zdolniejsi, sprawniejsi, a ja muszę się do tego czasu przyjemnie zabezpieczyć. Więc się zabezpieczał: miał prócz programów tanecznych program kulinarny i podróżniczy, wydał zbiór przepisów, dzięki którym łatwo było zachować młodość i witalność, otworzył szkołę tańca oraz objeżdżał kraj z cyklem świetnie płatnych wykładów na temat historii tańca. Jedno Krystian musiał mu przyznać: Jakub Fidelis był tytanem pracy.

Patrzył więc Krystian z pijanym podziwem, jak Jakub na ekranie telewizora chwyta biało–czerwony sztandar, zeskakuje z barykady i biegnie w kierunku padających hitlerowców, pośród ich ciał wykonuje kilka obrotów, zgrabnie wymachując nad głową
flagą, i przy aplauzie publiczności wybiega ze sceny, by po chwili wrócić normalnym krokiem, lekko wskoczyć na barykadę i stojąc na jej szczycie, przy wtórze owacji ukłonić się nisko, hełmem do ziemi.

Polska cnota, powiedział nagle Pan Grześ, to bezbronność, poszli nasi w bój bez broni, choć na tygrysy mają visy, polski lotnik poleci nawet na drzwiach od stodoły.

Znam tę piosenkę, powiedział Krystian, powiedział, a raczej już zabełkotał, bo na tygrysy mają visy, to warszawiaki fajne urwisy są, tralala, zaśpiewał, zabulgotał, czuwaj wiara i wytężaj słuch, tralala, pracując za dwóch, tralala, a gdy cię kula trafi jaka, tralala, poprosisz pannę, tralala, da ci buziaka w nos, tralala. Sanitariuszki morowe panny, dośpiewał Pan Grześ, tralala, każdy z chłopaków chce być ranny, tralala, każdy chce umrzeć, tralala, każdy chce zginąć, tralala, każdy chce umrzeć, każdy chce zginąć, tralala, tralala, zapętlił się w końcu bezradnie i pijacko.

I śpiewali tak trochę niezbornie, aż się zadyszeli, zziajali jak psy po długim biegu, choć nie biegli, a tylko trochę chodzili, do łazienki i do lodówki, wysikać się i przynieść coś do picia.

Polacy, powiedział Pan Grześ, Polacy, powtórzył, bo trochę się jednak zdyszał od tego śpiewania, Polacy potrafią. Polacy potrafią, powtórzył jeszcze raz powoli i wyraźnie, Polacy potrafią przegrać wszystko, zdrowie Polaków!

Zdrowie!, zakrzyknął Krystian Apostata i czknął. Po!–hyp!–la!–cy! Pohyplacy, zdrowie Pohyplaków, wzniósł kieliszek Pan Grześ i chlusnął sobie w gardziel, prawie doskonale wymierzając alkoholowy strzał, tak że jedynie kilka kropel spadło mu na brodę. Wszyscy przegrywają: piłkarze, koszykarze, kolarze, łyżwiarze, narciarze, enumerował Pan Grześ, wszyscy, urodzeni, by przegrywać, stworzeni do klęski, skazani na kompromitację. Na ziemi, w powietrzu, na wodzie. Zdrowie Pohyplaków, zakrzyknął Pan Grześ, niech im się klęści. Tak im dopomóż Bóg!

Aa–amen!, czknął Krystian i też łyknął.

Czy był pan kiedyś na strychu w naszym bloku?, zapytał ni stąd ni zowąd, krzywiąc się po łyknięciu Pan Grześ. Nie byłem, po co miałbym być?, zdziwił się szczerze Krystian, któremu nigdy nie przyszło do głowy, żeby tam po coś pójść. Bo tam jest Polska, patetycznie oznajmił Pan Grześ. Nie, tu jest Polska, tu, gdzie pijemy, zaprotestował Krystian. Nie, tam jest Polska, uparł się Pan Grześ. Tu jest Polska na uchodźctwie, prawdziwa Polska jest tam — na strychu.

Tam są gołębie i musi strasznie śmierdzieć, wzruszył ramionami Krystian. No właśnie, powiedział Pan Grześ, bo Polska to jest właśnie taki zasrany gołębnik, wielki, cuchnący, zasrany gołębnik, krzyknął nagle, a Krystian przestraszył się trochę tej pijackiej agresji.Godłem Polski powinien być gołąb, nie orzeł. Gołąb szary, a nie orzeł biały.

Gołąb w koronie, dodał Krystian, zaśmiał się histerycznie i czknął znowu.

Polską rządzą dwie trumny, trumna czerwona i trumna czarna, perorował dalej Pan Grześ, bo jak Pan Grześ milczał, to milczał naprawdę, ale jak zaczynał mówić, to już mówił, tak długo i donośnie, że wydawało się, że milkną wszyscy ludzie we wszystkich telewizorach.

A na ekranie Jakub Fidelis wychodził do trzecich bisów, lecz już na tle napisów końcowych i podziękowań dla sponsorów.

Polską rządzą same trumny, powiedział trochę spokojniej Pan Grześ. W sejmie siedzi czterysta sześćdziesiąt trumien plus sto trumien w senacie, razem pięćset sześćdziesiąt trumien, a do tego dodać należy jeszcze trumny opozycyjne pozaparlamentarne oraz trumny kościelne, a wszystkie ładne, wyheblowane, kształtne, powiedziałbym, piękne trumny. Sądzi pan, że ci faceci, którzy mówią do nas z telewizora, są żywi? Bo ja odnoszę wrażenie, że właśnie przed chwilą wstali z trumien i lada moment muszą do nich wracać.

Jak Dracula?, zapytał głupio Krystian, jak Béla Lugosi?

Czy głosował pan w ostatnich wyborach?, zapytał Pan Grześ, ignorując głupie pytanie o Bélę Lugosiego, i spojrzał uważnie na Krystiana Apostatę.

Głosowałem, odpowiedział Krystian dziwnym falsetem, bo emisja głosu zaskoczyła go w momencie, gdy usiłował zdecydować się, czy potwierdzić swój udział w wyborach dobitnie i zasadniczo, czy cicho i wstydliwie.

A zatem na jaką trumnę pan głosował, zadrążył podchwytliwie Pan Grześ, na czerwoną czy na czarną?
Na niebieską, odparł buńczucznie Krystian, jestem zarówno przeciw trumnom czarnym, jak i czerwonym, wybieram trumnę niebieską, bo wierzę, że to nie trumna, tylko inkubator, że to kołyska!

Niech się pan nie łudzi, drogi sąsiedzie, w głosie Pana Grzesia Krystian usłyszał coś jakby drwinę, albo przynajmniej protekcjonalność, nie ma niebieskich trumien, są tylko czerwone i czarne. Trumny pozostałe, czyli trumna niebieska i zielona, to tak naprawdę trumny czarne albo czerwone, tyle że pomalowane na kolor maskujący. Jak się trochę podrapie, to spod niebieskiego wyłoni się piękny, głęboki mahoń, a spod zielonego błyszcząca trumienna czerń, drogi sąsiedzie.

Tak, teraz Pan Grześ mógł wreszcie mówić, mógł zerwać gwałtownie z nałogiem milczenia, bo żadnych innych nałogów pozbyć się już nie potrafił, na to było o wiele za późno, choć przecież, zdawał sobie sprawę, że na zrywanie z nałogiem alkoholowym i nikotynowym nigdy nie było odpowiedniej pory.

Obecność Krystiana pozwalała mu jeszcze na podjęcie pierwszej od dawna próby zerwania z nałogiem samotności, choć oczywiście sam nigdy by się nie przyznał, że jego samotność nie jest nałogiem wybranym, lecz takim, który nim rządzi poza jego wolą, jak alkohol i nikotyna. Pan Grześ był samotny z konieczności, udając, że jest samotny z wyboru, taka marna maskarada, taki żałosny teatrzyk amatorski. Bo Pan Grześ wychodząc z domu, zapalał światło i włączał radio, żeby kiedy wróci, poczuć pozór życia, jakby wracał do domu, w którym ktoś na niego czeka i do niego mówi. Wracał więc i nie zdejmując butów ani kurtki, siadał w fotelu i słuchał o pogodzie, i wiedział, że to właśnie ktoś na ulicy Myśliwieckiej ze studia programu III Polskiego Radia albo z ulicy Malczewskiego ze studia I programu Polskiego Radia mówi do niego, dzieląc się z nim swoją wiedzą i troską, radościami i niepokojami, wiedząc, że Pan Grześ siedzi i słucha uważnie, a znudzony Cyklop kładzie się na swoim starym kocu, względnie fotelu, wtula łeb między przednie łapy i zamyka swoje cyklopie oko.

Nie wierz nikomu, kto śpiewa o rewolucji, powiedział z nagła Pan Grześ i w ten sposób przeszli na „ty”. Napijmy się, dodał potem, jak to się zazwyczaj w takich sytuacjach dodaje, a Krystian powtórzył „napijmy”, jak to się zazwyczaj powtarza, bo cóż innego można powiedzieć.