15 mar

Krystyna Sakowicz: SEN, STRAŻNIK ŚWIATA

Czy to się uda, czy sny przepłyną i ten rok wyjdzie z tego żywy? Sen to stara, wypróbowana forma płynna. Chodziliśmy w deszczu, według wzoru postępowania przekazanego przez sen, sny natomiast płynęły wzorem niezliczonych rzek, a tam, gdzie przepłynął sen i gdzie został on ujawniony, śnił się natychmiast odpowiadający mu sen zwierciadlany, piękny i srebrzysty. Gdyż jest sen we śnie i sen za snem, są sny obok snów i na wprost, zwinięte i rozwinięte, jawne i ukryte. To, co nie ujawnia się bezpośrednio, jest częścią porządku zwiniętego, mówi David Bohm. To, co widzialne, wyraża porządek rozwinięty. Świadomość, początkowo zwinięta jak wąż, stopniowo wydłuża się i rozwija. Ogarnia coraz więcej zjawiskowych form. W końcu jest jej tak dużo, że materializuje się w byt realny albo zapada w otchłań, w jedną z tych czarnych dziur, zresztą nie wiem.

Poszliśmy więc przez park, przez szum wiatru. Szedł też ktoś samotny i trochę kołując, śpiewał na cały głos. Czy to nie Seneka wypowiadał się na temat tego, co jest ważne w ludzkich sprawach? Jest to przeniknięcie wszystkiego umysłem i wzniesienie się ponad groźby i zachęty losu.
Mijaliśmy okopy czy też stare forty z niewidocznymi tunelami. Dawno, dawno temu, gdy napierała piechota rosyjska, stąd właśnie strzelano. Jeszcze dawniej była tu puszcza i wszystkie jej żywe istoty łączyła jedna myśl. W dzisiejszych czasach też wydaje się tylko, że drzewa stoją pojedynczo, a naprawdę poruszają się wraz z całą Ziemią, tak jak my.
We śnie ktoś wybiera dla nas czasy i zdarzenia, a w jawie ogromna granatowa chmura szybko nadciąga z zachodu, jakby przez kogoś zawołana.
Wróżyłam paru osobom. Karteczki z wróżbami chowam do starego pudełka po cygarach i oglądam co jakiś czas. Kobiety przychodzą, siadają, narzekają. Chcą, aby powróżyć im przyszłość, ale tak naprawdę nie mają przyszłości, mają przeszłość i historie opowiadane ostrożnie, nie wprost, aby przypadkiem nie napotkać wzroku.
Jedna opowiada o wędrówkach pieszych. Chodzi po górach i terenach płaskich, zwiedza najmniejsze miejscowości i najdziksze okolice. W każdej panuje jakiś duch. Z małomiasteczkowych knajp wytaczają się pijacy. Trzeba wychodzić o szóstej rano, aby nikogo nie spotkać. Grasują niedźwiedzie. Mordercy turystów. Dużo wszędzie biedy. Czarnych domów, które wywołują lęk. Bezrobotni latem wychodzą z tych domów i wyjadają w lasach jagody co do jednej.

Nigdy nie było inaczej, mówi druga. Zawsze stało się na samym brzeżku, na krawędzi i udawało, że ta niesamowita otchłań w dole to zupełnie co innego. Ktoś w Danii czy Norwegii umiera właśnie na raka i na stronie w Internecie opisuje, jak to jest. Można się oburzać, ale taka rzecz, ze względu na samą jej naturę, przypomina się i natychmiast zapomina.
Wtedy mówię, że są jeszcze sny. Mówię, że na szczęście jest coraz więcej skrytej, przenikliwej, niezrozumiałej i niezbitej pracy snów dla ludzi.

Gdy patrzę przez okno, białe budynki w czarnych chmurach wyglądają groźnie i pięknie jak świątynie. Tak naprawdę wszystko śni. Wszystkie zmysły, wszyscy ludzie, cały świat. W chmurnym świetle czytam słynny szekspirowski monolog o bezpodstawnej widzeń budowie, która się rozpłynie. Nawet wielka ziemi kula nie zostawi śladu, bo gdzież miałby odbić się ten ślad? Sen i my z jednych złożeni pierwiastków; Żywot nasz krótki w sen jest owinięty. Czarownik Prospero mówi o tym do duchów potoków i gór, do jezior, lasów i do nieba, z którym każdy duch ma stosunki uroczyste.

Niebo jest prastare. Widywały je podobnie dinozaury i ludzie z Cro-Magnon. Podnosi się powoli. Uchyla świata. Świat nie uchylony był przez całą noc ciemną, zamkniętą otchłanią, w której obracały się sny.

Widzę teraz czerwone, nieuniknione zorze nad Górami Domów, w każdej z takich gór mieszkają setki i tysiące osób, wciąż jesteśmy jaskiniowymi istotami.
Przechodzi ulicą stara kobieta z czarnym koszem. Przypomina mi coś, o czym pewna przepowiednia mówiła z wielkim niepokojem. Wiadomo jednak, że proroctwa układane są według lęków albo zawoalowane są nadziejami, a tymczasem nie ocali nas ani lęk, ani nadzieja, tylko głęboki wgląd. Mówi Thich Nhat Hanh. Wgląd jest to wejrzenie. Poznanie. Uświadomienie. Ujawnienie. Ukazanie tego unikalnego, ukrytego przejścia, ciemnego, jeszcze wilgotnego wzoru.

Tym razem idę pieszo po asfalcie, długą drogą we wzniesienia i opuszczenia. Stopniowo pochłania mnie ona i czuję, że powierzchnia ziemi okręca się, odwraca, tracę z oczu kierunek, zapominam, że mija czas. Zapominam resztę tej wędrówki, bo tak już jest, że kiedy zaczynamy poruszać się w świecie twardej materii, ginie w nas umiejętność chodzenia po snach. Jest jednak wiele bram śnienia, sposobów ustawiania kroków, wykraczania poza to, co znane i uważane za realne.

Myślę o twórcy snów, o tym, że nigdy nie przedstawia się jako postać, Hitchcock albo Bergmann. Mimo całej swojej wzajemności, szukania z nami związku, sny nie są aż tak bardzo osobiste. Znają sztukę dramatyzmu i trzymania w napięciu, ale rzadko odkręcają ze szpuli cały film. Czasem pokazują tylko kadr albo dwa. Reszta snu – zwinięta, ukryta – ujawnia się dopiero po wejściu do środka, gdzie doznajemy bezwzględnej prawdy snów. Myśli przeskakują w obręb niepojętego i zstępuje duch, mówią czarownicy.
Czasem widzę niebo szare, płaskie, a pod nim bezludne ulice. Wydaje mi się, że wróżby w takim dniu są niemożliwe, bo przepowiednie ukryte są w intensywności, ale gdy piękna, nieustępliwa szarość płynie przez trawniki myślę, że świat nie jest taki, jak wiemy, że jest. W każdej chwili może zostać przemieniony przez okoliczności, które są mu obce.

Gdy znika świat szary, zaczynają się cuda ze słońcem. Nad Górami Domów rozpuszcza się mgła. Gęstym rzędem usiadły gołębie na szczycie najbliższej góry. Zabetonowano przed nimi okienka strychów, siedzą teraz i myślą, gdzie mają się podziać. Przeliczam te gołębie, lecz jedne przylatują, drugie odlatują, w każdej chwili siedzi więc tam nieokreślona liczba ptaków, Borges mówi jednak, że jeśli Bóg istnieje, powinna to być liczba określona.
Na ulicy czuję, jakbyśmy żyli w Dniach Ostatnich. Obserwuję te dni. Wiem, że należy odróżniać koniec czasu od końca czasów, kiedy to wszystkie czasy świata i czasy dusz, wszystkie historie i obliczenia, zostaną nagle zatrzymane. Nastąpi wieczność. Zadecyduje Bóg. Żartujemy z niemożliwości zrozumienia tego, rozmawiamy na zmianę logicznie i absurdalnie. Ciągle się jednak dotykamy. Upewniamy. Sprawdzamy, czy drugie jest.

W kamiennej, półmrocznej sali, gdzie wydaje się, że niewidzialne niebo nic nie wie o naszych sprawach, mocna w głosie kobieta uczy, jak nie zwracać uwagi na to, co dzieje się na zewnątrz, wymykać się zewnętrzności i zamykać w sobie. Mówi, że święci nie tylko się zamykali, ale byli zamurowywani w ścianach i przebywali tam długie lata w zachwyceniu. Przypomina, że przed Bogiem człowiek jest zawsze sam.
Podejmuję próbę sprzeciwu. Podchodzę do okna, rolety są opuszczone, zaglądam pod uchylony brzeg i widzę na zewnątrz wielką, średniowieczną czerń, poprzecinaną błyskawicami i ruchliwą. Mówię, że jeśli nie uwzględnimy tej czerni w naszym życiu, jeśli jej odmówimy wstępu, będzie to strasznym błędem i lekceważeniem woli Bożej. Odwracam się nagle, a to już. Nie ma po tym śnie ani śladu, ani żywej duszy.

Codziennie przystaję w oknie i przejmuję się oglądanymi zjawiskami. Hamletyzuję. Hamlet mówi: ostry wiatr wieje; przejmujące zimno. Horacy odpowiada: W istocie, bardzo szczypiące powietrze. Tak właśnie jest.
Przybywa do snu ptak i też patrzy przez okno. Wyciąga szyję, wydłuża ogon i patrzy na świat. Ten ptak jest niezmiennym patrzeniem i duszą nieśmiertelną, której prawdziwą naturę można poznać tylko w oderwaniu od zrozumienia.

Gdy budzę się w mroku, mrok ten składa się z kropel jasności i ciemności. Szybkie, nieuważne spojrzenia, rzucane jedno po drugim, wywołują z nich łudząco szary mrok.
Lecz pierwszą rzeczą, o jakiej dzisiaj się dowiaduję, znów jest blask, ten blask na końcu tunelu, o którym mówią powracający ze śmierci. Opowiadają, jak długo płynęli zamknięci w ciemności. Blask był z początku daleki, niezbyt duży. Powiększał się i zbliżał, aż stawał się w końcu olśniewającym światłem, niezwykłym światłem, najwspanialszym, cudownym, pięknym, jasnym, białym albo niebieskobiałym światłem, a światło to nie raziło oczu. Niektórzy mówią, że tym światłem ktoś był, jakaś osoba czy istota. Inni czuli zwracającą się ku nim miłość. W cudowny sposób wszystko stawało się jasne. Rozjaśniało się ludzkie przeznaczenie i spędzony na ziemi czas. Przypomniałam sobie noc sylwestrową, gdy po wróżbiarstwie weszłam przez pomyłkę do pokoju muzyków, a tam, nad stołem, unosił się blask. Błyszczały leżące na stole małe i duże złote trąby i inne złociste instrumenty, i pomyślałam, że w tym roku będzie dużo blasku, że będę mogła obserwować blask.

Lśnienie zawsze zaczyna się w lewym rogu okna. Niebo u dołu powleczone jest złotem. Przez szklane wieżyczki na szczytach pobliskich Gór Domów blask przelatuje na wskroś. Błyszczenie kładzie się też prostokątami na podłodze, a doskonale zarysowane, czyste cienie odróżniają się od każdej rzeczy, na którą zwróciło uwagę oko światła.
Czy to Sylvia Plath przepisywała z taśm sny pacjentów psychoanalitycznych i czytała je nocą, i zostało to wykryte, a wtedy marny był jej los? Niepokoję się zbyt ufnym życiem snów. Jakie są, każdy widzi, a ten, kto ma uszy, może także słyszeć, a kto jest ciekaw dowiaduje się, że wiele jest rzeczy na niebie i ziemi, o których się śni.

Śnienie jest określeniem, które mnie zawsze cholernie wkurzało – mówił czarownik don Juan – ponieważ osłabia akt o potężnej mocy. Nazwa ta ma posmak fantazjowania, a jest to jedyna rzecz, która nie wchodzi tu w rachubę. Śnienie nie ma nic wspólnego z marzeniami ani fantazjami.
Gdy wyglądam przed dom, od strony cmentarza żołnierzy radzieckich idzie biała mgła, porusza się prędko jak szybkie, zwinięte, coraz bardziej wirujące śnienie, płynące górą i wlokące się po ziemi, aż dopiero tutaj, przy naszej ulicy, rozpuszcza je deszcz.

Nagle w samym środku snu ktoś strzela do mnie. Kula mija mnie o włos. Wyciągam małą, woskową laleczkę i widzę, że kula drasnęła ją w policzek, zostawiając ślad. Muszę ją dobrze ukryć. Muszę wyjechać daleko stąd. Wyjmuję ciepłe skarpety i swetry.

W dzień oglądamy w muzeum ikony, dużo ikon, a w nich, jak w drzewach, wiele aniołów skrzydlatych, obutych w odświętne czerwone trzewiczki. Widzimy Matki Boskie całe ze złota albo jedynie w świetlistych aureolach. Ludzi bardzo skupionych, wydłużonych, stojących nieruchomo, tak jak ich zastały objawienia albo dających stamtąd pradawne znaki dłońmi. Widzimy opłakiwanie i pocieszanie strapionych, i chwalenie Boga pieśniami spisanymi na rulonach. Są ptaszyska czarne z twarzami bardzo wyraźnymi i wielkie, białe gołębice, a kto nieumyślnie wchodzi w święty obręb misternej, boskiej obecności, znika, wolny od wszelkich trosk.

Tu, gdzie przybywam, korytarz wyszorowano białym, odkażającym środkiem. Nie zamknięto drzwi. W drugim skrzydle, na piętrze, mówiono, że będzie tu nasłany wielki ptak, papuga albo sokół, od którego ktoś poniesie szkodę albo zyska dobry los.
Miałam chwilę przestrachu, że za daleko odjeżdżam w stronę snów. Powtórzyłam krótki wiersz: Nad czarnym lasem lata kruk. Nad krukiem ręce trzyma Bóg. Dalej zapomniałam.

Tej nocy ciemny, stary autobus z najwyższym trudem wspina się pod stromą górę. Już tak kiedyś było na Dalekiej Północy, w życiu snów. Jechała cała syberyjska orkiestra i chór. Lecz teraz działo się to w dniu podniesienia ziemi, mówi pieśń – bo słyszę pieśń o tym, że ziemia podnosi się sama dla doskonałych dusz i nie trzeba się nigdzie wspinać.
W śpiewie tym są ludzie rozdzielający chleb i piwo. Śpiewają, że nasze imiona nie są wstrętne Bogom, że Bogowie są czcigodni, że strażnicy wrót stoją tam, gdzie kończą się melodie. Słychać nawet szept: coś się kończy.

I naraz dowiaduję się, że to sen postanowił utrzymywać muzykę: wziąć muzykę na utrzymanie, aby była we wszystkim i przez cały czas; dowożono ją więc niezliczonymi autobusami, furgonetkami, dalekobieżnymi pociągami, umieszczano muzykę dosłownie wszędzie, w rzeczach, w myślach i w uczynkach. A kto nie wierzył, że to konieczne dla zdrowia i życia, ten nie był zdrów ani nie żył: powiedziała w wielkiej zapalczywości stara przepowiednia.

I prowadziła ze mną dalej swoją grę, i szło się długo, daleko, aż do domu snów. Wchodziło się przez ganek. Cały dom grał. Między poszczególnymi koncertami zastawało się sny raz większe, raz mniejsze od człowieka. W środku domu snów był mniejszy dom snów, a w nim jeszcze mniejszy, z mnóstwem szufladek, szkatułek, coraz drobniejszych, bardziej płaskich schowków. Cienkie ścianki dzieliły kolejne sny i kolejne frazy, a przejście przez lustra miało taki skutek, że w ozdobnych, staroświeckich ramach, ukazywało się wcale nie to, co znajdowało się przed nimi, lecz zupełnie co innego. Wszelkie zdobienia, rzeźbienia i miniaturowe cyzelowania oglądało się w zaskakującym przybliżeniu; widziane z bliska otwierały otchłań, a z pewnego oddalenia wyglądało to jak toaletka jakiejś damy albo cały świat. Za szafą stała wiolonczela. Mijało się niezliczone fortepiany. Był tu też sen, strażnik tego świata.