15 lip

Kazimierz Orłoś: Ojciec wraca na ziemię. Opowiadanie mazurskie

Maćkowi

Ojciec powiedział w piątek wieczorem, że musi wejść na dach. Chciał zatkać przed wyjazdem komin naszego mazurskiego domu. Chodziło o to, że w czasie śnieżnej zimy śnieg wpada do otworów kominowych, topnieje i powoduje zawilgocenie ściany pokoju przy kuchni.
Zacząłem odradzać ojcu tę eskapadę. Ma już siedemdziesiąt pięć lat, kłopoty z krążeniem, nadciśnienie, cierpi na bóle kręgosłupa – i tak dalej.
– Nie jesteś na tyle sprawny fizycznie. Spadniesz i co ja wtedy zrobię? Pamiętaj, że przyjechałem, żeby ci pomóc, a nie wozić do szpitala.
To prawda: przez cały piątek pracowaliśmy od rana. Spuszczaliśmy wodę z rur wodociągowych, tak samo – z kanalizacyjnych. Zamówiony przez ojca szambiarz wypompował szambo. Przyniosłem hydrofor z przybudówki do piwnicy. Ojciec grabił i palił liście, ja wyczyściłem rynny.
– Dlaczego masz mnie wozić do szpitala? – obruszył się.
– Możesz przecież spaść! Nie podejmuję się wchodzić na dach, zamiast ciebie. To na pewno!
Ale ojciec jest uparty – żadne argumenty nie przemawiały. Miał już przygotowaną deskę, którą zamierzał przywiązać do komina. Cały plan w głowie. Zadzwoniłem do matki. Wykrzyczała ojca przez komórkę – wysłuchał cierpliwie i powiedział:
– Nie denerwuj się. Nic mi się nie stanie.

Od rana w sobotę mżył deszcz. Dodatkowy argument. Przy śniadaniu powtórzyłem kilka razy:
– Posłuchaj, dachówki będą śliskie. Papa pod dachówkami również. Jak nic omsknie ci się noga. Spadniesz!
– Ale! – mówił ojciec. – Co ty opowiadasz? Wiele razy wchodziłem na ten dach i nie jest to dla mnie nic nowego. Przystawimy drabinę. Podasz mi deskę. Wejście i zejście z powrotem po łatach, to kwestia pół godziny. Byle dojść do kalenicy i gąsiorów.
– Jest w pół do dziesiątej – powiedziałem. – Wracać będziemy po ciemku. Ojciec nie odpowiedział. Wypiliśmy kawę, zjedli kanapki, które przygotował i wyszliśmy przed dom.
To był typowy, listopadowy dzień. Bure niebo, bezlistne jesiony wokół działki, szare rżyska za płotem. Dalej ciemny las. Poczułem na twarzy krople mżawki. Ojciec, w swojej czapce z daszkiem, w tenisówkach i starych spodniach, w waciaku z dziurami na łokciach, zaraz poszedł po drabinę. Podbiegłem do wiaty, żeby mu pomóc. Oparliśmy drabinę o rynnę przybudówki.
Nasz mazurski dom kryty jest czerwoną dachówką, niestety źle wypaloną. Czyszcząc rynny z liści, wygarniałem garście rdzawych okruchów. Teraz powiedziałem do ojca:
– Zamiast zatykać komin, lepiej wymienić niektóre dachówki. Kruszą się.
– Ale – obruszył się. – Co ty opowiadasz? Nasza dachówka jest bardzo dobra.
Machnąłem ręką. Ojciec przyniósł z komórki deskę pomalowaną na brązowo olejną farbą. Była obwiązana sznurem z pętlą, którą miał założyć na ramię, żeby wlec deskę na szczyt dachu. Chciał mieć wolne ręce. Zwinięte dwa kawałki linki schował do kieszeni waciaka.
– Przytrzymaj drabinę. Jak wejdę, podasz mi deskę.
Drabina chybotała się – ledwo powstrzymałem ojca przed pochopnym wchodzeniem, nim nie ustawimy pewniej. Szczeble były przybite pojedynczymi gwoździami. Patrzyłem z niepokojem, jak stawiał stopy na cienkich listwach. Trzymałem żerdzie drabiny i czułem, jak dygocą. Potem, gdy ojciec odsunął pierwsze dachówki i klęknął na krawędzi przybudówki, podałem mu deskę. Odszedłem kawałek i przyglądałem się eskapadzie ojca z oddalenia.
Wolno posuwał się coraz dalej – początkowo na kolanach, potem, po stromej części dachu – półleżąc. Trochę na ukos, w stronę komina. Wlókł brązową deskę. Cierpliwie, w milczeniu, w tej padającej mżawce. Od czasu do czasu słyszałem chrobot odsuwanych dachówek i postękiwania ojca. Na rękach i na twarzy czułem drobne krople.
Komin był coraz bliżej, ale ostatnie metry na pewno sprawiały mu największą trudność. Na dodatek deska, którą wlókł, omalże nie odczepiła się i nie poleciała w dół. Rozpłaszczony, półleżąc, musiał mocniej przywiązać sznur, którym była opleciona. Jego postękiwanie wzmogło się w tym momencie. Poza tym, jeden z kawałków linki, które schował do kieszeni, wysmyknął się na zewnątrz. Zadyndał przy nodze ojca. W ostatniej chwili zdołał linkę złapać i schować.
Po dwudziestu minutach doszedł do komina. Tu, z dołu, wyglądało to ciągle nie najlepiej. Dachówki było krzywo poodsuwane. Papa i łaty, jak mówił o listwach, na których zaczepione były dachówki, namokły. Deski, którą chciał zatkać komin, nie miał o co oprzeć – zdawało mi się, że ojciec przeżywa poważny kryzys.
– Lepiej zejdź! – powiedziałem głośno. – Słyszysz? Wracaj na ziemię!
Około pięciu minut leżał na szczycie dachu, obok komina – na tej kalenicy, jak powiedział, przytrzymując się lewą ręką gąsiorów. Prawą przyciskał do boku deskę. Chyba zastanawiał się, co dalej?
– No i co? – zawołałem znów. – Dasz radę?
Ojciec spojrzał w dół i w tym momencie stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Lewa stopa w tenisówce musiała ześlizgnąć się z łaty i ojciec zaczął powoli sunąć w dół. Obok zjeżdżała brązowa deska, a po chwili, z dwóch stron, zaczęły obsuwać się dachówki, o które ojciec z deską zaczepiali.
– Jezus, Maria! – krzyknąłem.
Patrzyłem bezradnie, jak cała ta lawina jedzie w dół, z głośnym łomotem deski i dachówek. Tylko ojciec milczał. Zatrzymał się w miejscu, gdzie stromy dach łączy się z łagodnie pochyłym, nad przybudówką. Przez chwilę leżał bez ruchu, potem zaczął wolno podnosić się – w końcu klęknął. Spojrzał na mnie. Zauważyłem, że ma czarne ręce – dachówki były wilgotne, niektóre z nalotem mchu. Brudny szlam oblepił dłonie ojca.
– Uważaj – powiedział. – Rzucam deskę.
Zamachnął się. Brązowy prostokąt spadł obok drabiny.
– Zejdź! – zawołałem. – Daj sobie spokój! Pójdę po kogoś ze wsi. Pomoże ułożyć dachówki.
Ale ojciec jest uparty. Nawet nie spojrzał na mnie. Ponownie zaczął wspinać się na szczyt dachu. Tym razem trochę szybciej, bo nie miał deski. Zbierał po drodze dachówki.
W sumie było tak, jak przewidywałem: pobyt ojca na dachu trwał około dwóch godzin. Przyniosłem z komórki trzy zapasowe dachówki, które ułożył na miejscu pękniętych. Powoli, cierpliwie – rozpłaszczony wyżej, a nad przybudówką na kolanach – poukładał wszystkie do końca. Komin pozostał na zimę otwarty.
Przytrzymałem ramiona drabiny, kiedy ojciec schodził z dachu. Przybladł trochę. Strzepnął krople mżawki z czapki. Jego siwe włosy były zlepione potem. Grzbietem czarnej dłoni potarł czoło. Spojrzał na mnie i powiedział:
– Miałeś rację – podniósł brązowa deskę. – Zanieś drabinę pod wiatę – powiedział jeszcze.
Miałem ochotę krzyknąć: „na upór nie ma lekarstwa!”, ale powstrzymałem się. Patrzyłem jak niesie deskę do komórki: schylony, z gołą głową (czapkę wetknął do kieszeni waciaka). W niebieskich tenisówkach.

Przed odjazdem wypiliśmy herbatę w kuchni. Podjechałem samochodem bliżej drzwi domu. Ułożyłem torby ojca w bagażniku. Dwie skrzynki z jabłkami postawiłem na siedzeniach z tyłu. Przykryłem kocami.
Zamknęliśmy bramę i furtkę na kłódki. Jak zawsze przed zimą. Odjechaliśmy – włączyłem światła, potem radio, które ojciec po chwili zgasił.
– Nie martw się – powiedziałem – zimy ostatnio bywają łagodne. Będzie mało śniegu.
Nie odpowiedział. Patrzył na drogę w światłach. Później chyba zamknął oczy.
Sosny i świerki, sosny i świerki. Jechaliśmy, jak przez ciemny tunel.

Po tamtej stronie okna

Czasem na parapecie kuchennego okna siadają synogarlice. Moja matka nazywa je turkawkami. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że te dwa ptaki, trochę mniejsze od gołębi, są istotami rozumnymi. Drepcząc po blaszanym parapecie patrzą, jak matka kruszy chleb. Nie uciekają, kiedy uchylam lufcik. Zaczynają dziobać okruchy jakby z namysłem, nieśmiało. Są dystyngowane i poruszają się z gracją.
Zwykle już po chwili przylatują gołębie – hałaśliwa gromada, przed którą nie ma ratunku. Turkawki ustępują – usuwają się w kąt parapetu, potem siadają na skrzynce do kwiatów. Czekają.
Próbuję płoszyć gołębie – macham ścierką (turkawki nie odlatują). Czasem rzucam na trawnik skórki chleba, żeby choć na chwilę odwrócić uwagę nieproszonych gości. Niewiele pomaga. W końcu synogarlice dają za wygraną – siadają na gałęzi klonu, blisko okna.
Na parapecie zostają gołębie. Przepychając się i gruchając głośno, wydziobują wszystko, co zostało. Do ostatniej kruszyny.
Bardzo rzadko udaje się nakarmić turkawki, nim przylecą gołębie. Patrzę wtedy na małe – kształtne głowy ptaków, na płowe pióra. W oczach, jak czarne koraliki, inteligencja i wrażliwość. Czasem zdaje mi się, że karmię okruchami istoty, które przez przypadek znalazły się po drugiej stronie okna.
Co widzą? Ręce matki, kiedy kruszy chleb? Mój stary sweter? Odbicie nieba w szybach?
Dlaczego są za oknem? Dlaczego po tamtej stronie? A my – dlaczego jesteśmy po tej?

1995/2008