Karol Maliszewski: Słowo, które kiedyś było ciałem
Jacek Podsiadło, Przez sen. Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2014
Nie wiem, z jakich przyczyn lepiej czytało mi się Przez sen niż Pod światło. Zresztą szybko okazało się, że te dwa tomiki więcej łączy niż dzieli. W zasadzie wiersze z nich można by pomieszać i wydać w jednej grubej książce. Łączy je ta sama powracająca energia języka, kolejna faza twórczości kiedyś najpłodniejszego poety pokolenia „bruLionu”, który po okresie wypalenia zdaje się wracać do formy, do wiary w formę poetycką jako wiarygodną i autentyczną. Ciekawa jest ta dojrzałość Jacka Podsiadły. Ciekawa, bo niejednoznaczna czy przewidywalna. Niegdysiejszy entuzjazm wyparował. Mam na myśli entuzjazm związany ze stwarzaniem słownych bytów, konkretnych, namacalnych, przekonanych o swej istotności i użyteczności. Słowa miały zmieniać świat, wpływać na ludzi. Poezja o tyle jest zrozumiała (ma sens), o ile rzeczywiście oddziałuje. Twórczy rozmach Jacka Podsiadły przygasał wraz z wyczuwanym w przestrzeni społecznej rosnącym brakiem zainteresowania dla poezji. Istotności zaczęto szukać gdzie indziej. A taki poeta jak on potrzebuje głębokiego, mocnego oddźwięku, rzeczywistej więzi z tymi, do których mówi. Przy tych emocjach i zamiarach mamrotanie do ściany jest nie na miejscu.
Pierwsze, co uderza w kontakcie z nowym Jackiem Podsiadłą, to poczucie słabnącej wagi słów. Ich moc staje się okazjonalna, relatywna, zaświadczająca raczej o udziale w pewnej komunikacyjnej grze niż w prymarnej kiedyś konfesji. Ten wątek pojawia się już we wcześniejszym o dwa lata zbiorze Pod światło: „Więc jesteśmy już po słowie./ Teraz wszystko ci opowiem./ Słowo jest snem, a nie ciałem./ Wędrowałem. Wędrowałem”. Ten, kto zawierzył mowie, a prawdę objawioną znalazł we wczesnej młodości w słownikach, mówi o zmęczeniu słowami. Słowa zawiodły, przeszły na druga stronę, odrealniły się. I tu nie chodzi tylko o zużycie, zbanalizowanie, ale także o ich rozpływanie się w porządku onirycznym i symulakrycznym. Jeszcze raz wracam do poprzedniego tomu: „Nie mamy języka./ Wszystkie słowa są oderwane./ Znaczenia zdrapywane do krwi”. I te sygnały zmęczenia ułudą słów – przebijanie się przez ich widmowość, coś, co oblepia człowieka jak sen, nieraz koszmar senny – są słyszalne w wielu tekstach nowego tomiku. Widać, że autora nie opuściła dawna energia raportowania, towarzyszenia rzeczywistości rodzinnej, społecznej, politycznej, lecz widać także, jak pogłębiła się o energię zacierania śladów, o gest symbolicznej uniwersalizacji na nowo zdobywanych, wydrapywanych znaczeń. Jesteśmy w przestrzeni coraz mniej dosłownej, a słów nie można już tak beztrosko traktować jak kluczy do drzwi bezpośrednio otwierających się na fakty. Za opis faktu bierze się, mający swoje narowy i nawyki („mówiący przez sen”) język, za opis faktu bierze się wspomnienie, które też bardzo szybko orzeka, że „coś było dawno jak we śnie”. Podwójne zatarcie.
To nie znaczy, że bohater tych wierszy wywiesił białą flagę, bo utracił wiarę w sens poezji. Chyba jest odwrotnie. Przekonany jest, że w pewnych sytuacjach komunikacyjnych, egzystencjalnych i ludzkich nie da się jej zastąpić niczym innym. Tak rozumiem rozpoczynający tomik dwuwiersz: „Mam gdzieś koniec poezji. Czniam wyczerpanie języka./ Jest dźwięk, który pieski preriowe wydają tylko na widok grzechotnika”. Jeśli są języki, które nie wyczerpały swojego potencjału w obliczu sytuacji ostatecznych, to pośród nich język poetycki wciąż ma najwięcej do powiedzenia; poezja nigdy się nie skończy, bowiem nigdy nie skończą się metafizyczne i eschatologiczne rozterki człowieka.
„Jest dźwięk, który” – warto zwrócić uwagę na te słowa, bo podkreślają nie tylko „znaczeniowość” języka, ale i jego „dźwięczność”. Bardzo to ważne w czytaniu dojrzałego Jacka Podsiadły. Mówić przez sen, to nie znaczy mówić byle jak. Przebijanie się przez zasieki słów-snów odbywa się karnym porządku, dźwięcznym ordynku. A przy tym robi się dużo, by nie przykleiło się do podniebienia tylko jedno, firmowe brzmienie, przeskakuje z tonacji na tonację, z akordu na akord. Czytelnik zmęczony katarynkowym rytmem wpada za chwilę po uszy w zimną otchłań wolnego wiersza. Walka z nudą i powtarzalnością, bo duch wiersza wciąż jest młody. Ale czego by się nie robiło, utrwala się w czytelniku poczucie obcowania z wirtuozerią godną Tuwima. Mamy do czynienia z darem (albo przekleństwem) przeświecania słów na wylot. Podsiadło każdą głoskę widzi tak, jak biolog komórkę. Najbardziej zostaje w pamięci to, co dźwięczy, gra, mnożące się kalambury, piętrzące aliteracje. Instrumentacja głoskowa na całego; chwilami chce się użyć słowa „orkiestracja”.
Nie chciałbym, żeby słowa o dojrzałości były źle zrozumiane, wskazując na myśl o opadnięciu z sił, o skapcanieniu. Ta wielka energia wciąż daje o sobie znać, może tylko nieco trudniej nam rozpoznać kształt baterii. Wydaje mi się, że teraz przyczyny mówienia są rzadziej niż kiedyś naładowane czy podminowane wściekłością, sarkazmem, gniewem. W wierszach ostatnich częściej słyszę pogodzenie, pokorę, tkliwość, czułość, refleksję powstrzymującą się od gwałtowności. Cień nadchodzącej starości i coraz częstsze myśli o śmierci (klepsydra na okładce, a potem przeświecająca przez kredowe kartki też robi swoje) to jedna strona medalu, raczej jego rewers, bo w tym tomie jest jednocześnie dużo światła i ruchu. Sporo utworów nie powstałoby, gdyby nie ożywienie związane z wyruszeniem w drogę. Musimy ruszyć z domu, żeby coś drgnęło; muzyka wiersza i melodia młodości wracają wraz ze zmianą, ruchem, podróżą, gdy znowu jesteśmy pod gołym niebem, pod gwiazdami. Tak jak bohater podróżujący do Estonii na rowerze. Gdyby nie ta wyprawa, nie padłyby słowa kierowane do syna Dawida, towarzysza podróży: „Ostatecznie, niech będzie. Nie zatrzymamy świata/ w jego biegu przygłupa, przynajmniej ja już nie./ Synu, czasu jest mało. Potok życia jest wartki./ Najciekawsze w zeszytach są te wyrwane kartki”.
Bohaterowi wierszy młodego Jacka Podsiadły świat wydawał się osiągalny, w jakiś sposób był do doścignięcia. Po pięćdziesiątce perspektywa się zmienia. Świat wymyka się opisowi, a jeśli kiedykolwiek dopadło się go celnymi zapiskami, to tych właśnie w zeszycie życia już nie ma. Gdzieś zniknęły. Jest jednak córka Marianka, jest Dawid i ukochana kobieta, której brzuch wyznacza kolejne fazy bycia („czułem ten ruch, tętno, ukryte w nas w życie”).
Następny ważny wątek – umieć spontanicznie odróżniać to, co jest, na czym można się w ostateczności oprzeć, od tego, czego nie ma, a jednak robi za byt, za rzekomą substancję i wartość („jest ogromna ilość rzeczy, których nie ma. Na nich oparliśmy świat”).
Mowa więc o jakichś pozorach istnienia, hipostazach i symulakrach, którymi wypełniliśmy świat do tego stopnia, że brakuje powietrza, kawałka materii, realnych uczuć, tego tutaj przysłowiowego „miejsca, w którym można postawić namiot, zacząć życie od nowa”, wsłuchać się w ciszę i zostać przez nią wysłuchanym. Z podróżą do Estonii związana jest jeszcze inna konstatacja dotycząca starości, która – jak czytamy w wierszu Krzyże – „jest dobra”, bowiem „gra wreszcie zaczyna iść o wszystko”. Znaleziony na śmietniku przy cmentarzu krzyż wędruje przytroczony do roweru, razem z poetą. Widniejące na nim nazwisko („Ferdynand August Konsik”) tym samym przechodzi do historii literatury.
Nieraz takie znalezisko staje się fetyszem. Bohater napomyka, że może zacznie się modlić. Starość sprzyja modłom. One towarzyszą rozliczeniom z życia i przygotowaniom do odejścia: „Przegrałem trzy czwarte życia. Lecz to w czwartej ćwierci/ każdy z nas zapisuje brulion własnej śmierci”.
Można czytać tę książkę jak opowieść o wędrówce od światła do ciemności, od przebudzenia do zaśnięcia. W jednym z otwierających tomik utworów obok światła („jasności bez powodu”), blasku i powietrza pojawia się „chwiejny pług ojczystej mowy” oraz „glina słów”. Praca poety ma coś z fizycznej harówki skojarzonej z trudem rolnika, robociarza, rzemieślnika. W innym tekście „koromysło słów jarzmo z którym chodzimy i śpimy” unaocznia skalę podjętego na nowo wysiłku. Motyw ten został celnie dopowiedziany w jednym z wierszy, jakimi zaowocowała podróż na Ukrainę. Ta medytacja przed synagogą w Drohobyczu wraca do obrazowania wiążącego się z ziemią. Już nie mówi się o jej obróbce, ale o podleganiu ruchom tektonicznym, o „ścieraniu się płyt światów”, o „wypiętrzaniu grobów”, o permanentnej utracie znaczeń przez tracące grunt bezdomne sny i słowa. Ruchy górotworu wynoszą coś na powierzchnię, ujawniają ukryte „pokłady snów”, przeformułowują świat z każdym uskokiem. Bywają chwile, gdy milknie nawet on, „język, nasz ostatni wierny”. W ciekawy sposób w niektórych utworach praca w ziemi, glinie, słowie wiąże się jednocześnie z grzebaniem w grobach, „w przodkach”, w przeszłości. To wszystko staje się aż nadto wyraźne, gdy patrząc na synagogę w Drohobyczu, wspomina się Brunona Schulza.
Tom zamyka Piosenka o spaniu. O spaniu, lecz nie o śnieniu. Co ze śnieniem robić, jakie wyciągać z niego poetyckie konsekwencje (jak mimo wszystko mówić przez sen i z powodu snów, bo one są „jak ludzie, którzy wyszli z lasu”), opowiada się w wielu miejscach książki. Na koniec śpiewa się piosenkę brzmiącą jak dziecięcy wiersz. O wszystkim, co zasypia i, w pewnym sensie, odchodzi. Co ginie z oczu, ale nie z wyobraźni.
„Śpią ich rzeczy, śpią ich sny”. Szerokie panoramiczne ujęcie ma swój początek w pokoju Marianki. Od niego teraz zaczyna się opisywanie świata. I w tym mocnym akordzie na zakończenie jest wszystko. Wirtuozeria rytmu, czujność języka, satyryczna skłonność, dobitność rymów, śpiewna liryczność.