Karol Maliszewski: Internet i poeta
Dość długo obejmował mnie chłód biorący się z niechęci, wręcz nienawiści, pewnego studenta. Z większością nie mam problemów. Dobrze i mądrze nam się żyje. A tu jeden ubzdurał sobie, że napisze pracę licencjacką pt. „Współczesny teatr – sztuka homoseksualistów dla homoseksualistów”. Nie przypadło mi to do gustu, choć zdolności, pasję i znajomość rzeczy tego młodzieńca podziwiałem od dawna. Wolałbym, żeby te świetne cechy, i energię intelektualną, ulokował w innym projekcie. W czymś, co jest do skonkretyzowania i uszczegółowienia. Z faktu, że kilku polskich inscenizatorów i aktorów „wyszło z szafy” i afiszuje się swoją odzyskaną tożsamością płciową, nie wynika nic takiego, co przekładałoby się na wartość kreowanej przezeń sztuki. Nie boję się takich tematów. Boję się intelektualnej hucpy. Biedny student, ile by się musiał napocić, by sprostać tak naciągniętej tezie. I do czego by to doprowadziło? Do następnej ściany, za którą pustka.
Ale zapomnijmy już o tym chłodzie, skoro za oknem coraz cieplej. Młodzieniec znalazł sobie innego promotora, z którym szybko się dogadał, a ja już mogę dla niego zostać „zatraconym bucem”, mówi się trudno. Te międzyludzkie chłody są koniecznym smaczkiem życia. Nie każdy musi nas kochać. O czym najlepiej można się przekonać w internecie, gdzie hasa uwolniona od konwenansów, oraz prawdziwego imienia i nazwiska, ludzka dusza. Jak widać, duszy ludzkiej niewiele trzeba. Nieraz wystarczy zgrabna maseczka, czyli dowcipny, nośny pseudonim, i ona już jest sobą. Żadnych barier, zahamowań i tym podobnych dziewiętnastowiecznych pierdół. Zauważyłem ze smutkiem, kojarząc niektóre pseudonimy, że najwięcej żalu i jadu mają ci, których nie zdążyłem bądź nie umiałem publicznie pochwalić. Recenzji z tomiku nie napisałem, nie wspomniałem w omówieniu najciekawszych zjawisk roku, pominąłem jako juror przy wręczaniu nagród. Potem z internetu dowiedzieć się można, że jest się poetyckim wypierdkiem, grafomanem promującym innych grafomanów, miernym krytykiem, intelektualnym zerem, nieudanym belfrem („że też tacy maliszewscy nasze dzieci uczą”), a określenia te należą do najłagodniejszych. Nie dziwię się, że przyjacielowi psychoterapeuta zakazał tego obsesyjnego (kilkanaście razy na dzień) zaglądania do internetu, a nawet zalecił na jakiś czas całkowite oddalenie się od mediów, skoro każdorazowy z nimi kontakt kończył się dlań stanem bliskim apopleksji lub depresji.
Pisze mi młody poeta, że osiedlenie się na wsi skończyło się tragicznie. Nawet neostrady nie są tam w stanie zapewnić i mija już rok, odkąd stracił kontakt ze środowiskiem – wydany tomik przepadł bez słowa, jakby kto kamień w studnię wrzucił. Odpowiedziałem, że nieraz dobrze posiedzieć w studni, choćby i przez rok. Zapytałem, co przez ten czas wydarzyło się w nim samym, a nie w środowisku, w przestrzeni kapryśnych, neurotycznych gestów i odgłosów. Czekam na odpowiedź.
A potem córka opowiedziała mi o internetowej stronie z okazjami. Kliknąłem w latający rysunek Dunaju i Mostu Elżbiety, stając się posiadaczem kuponu na tani wyjazd do Budapesztu. Wyruszyliśmy z żoną w czwartek, martwiąc się po drodze o winiety w Czechach, na Słowacji i Węgrzech. Jak się okazało, niepotrzebnie. Były wszystkie w sklepiku po drodze, gdzie mydło, powidło i jeszcze winiety. Wyruszyliśmy w południe – w naszych górach było około osiemnastu stopni – a dotarliśmy na miejsce o siódmej wieczorem, nie mogąc się nadziwić, że stopni jest aż 35. Pal licho upał i zaduch, najgorsze było to, że nie dało się w tym czterogwiazdkowym hotelu oka na dłużej zmrużyć. Jakby wszystkie silniki świata zgromadziły się w tym miejscu. Na recepcji powinni wręczać obowiązkowe opakowanie zatyczek do uszu… Cuda Budapesztu mimo siódmych potów i bólu głowy odsłoniły nam się w całej okazałości. Potencjalnym gościom hotelu „Hungaria” polecałbym jednak chwilę refleksji przed dokonaniem ostatecznego wyboru.
Co mi się śniło w tym miłym, budapesztańskim hotelu, nie całkiem pamiętam. Chyba jakieś gonitwy i strzały. Podobno byłem Bondem w nienakręconym jeszcze odcinku. Miałem skrzydełka pozwalające się przemieszczać na dachami ogromnego miasta. Dałbym głowę, że bardziej przypominałem Hermesa niż Batmana. I coś jest na rzeczy, bo z całej greckiej mitologii najbardziej imponuje mi Hermes. Taki niepozorny, drugoplanowy, ale jak dla mnie – mówiąc językiem internetu – całkowicie zajebisty. I nie tylko w tej scenie, kiedy wysyłają go na poszukiwanie Tanatosa uwięzionego przez Syzyfa; domyślam się, że to szukanie śmierci idzie mu opornie. We wszystkich scenach jest w nim tajemnica, finezja, ponadczasowa godność kogoś, kto zna się na swojej robocie doręczania i komunikowania, scalanie wielkiej sieci mitologicznych powiązań.