Karol Maliszewski: Bułka z pontonem
Chaotyczne przedwiośnie; szpaki tradycyjnie bijące się o budkę nagle odpuściły, przykro teraz patrzeć w pustkę po nich, nasz orzech zawsze tętnił życiem. Ten cholerny kot sąsiadów musiał je wystraszyć, sam już nie wiem. Chcą likwidować szkołę w naszej dzielnicy, rodzice walczą, a ja pisuję w ich imieniu zapalczywe artykuliki. Przykro słuchać, co na lokalnych forach internetowych wygadują pod moim adresem, zasłaniając się fantazyjnymi nickami, ludzie Układu. W pierwszej chwili chciałem zwrócić tytuł zasłużonego (czy honorowego?) obywatela tego piekiełka, ale potem mi przeszło. Urodziłem się tu i mam tu zamiar umrzeć, mniejsza o tych, którzy przyjdą pluć na grób. Po lekcji zawiści i nienawiści zacząłem pisać opowiadanie Jak przestałem być lokalnym patriotą, jednak przerwałem, myśląc sobie, że parę zakompleksionych, prowincjonalnych gnid nie jest w stanie pozbawić mnie miłości do ziemi i ludzi, do tej najmniejszej ojczyzny.
Bezpośrednią inspiracją do pisania stało się zebranie na sali gimnastycznej. Rodzice zaprosili burmistrza i radnych, prosząc o wyjaśnienia. Radni milczeli, nikt się nie wysuwał przed szereg, gdzie rej wodził złotousty burmistrz. Rodzice wyczuli, że za sprawną retoryką ukrywają się prawdziwe zamiary i zakulisowe decyzje związane z łataniem dziury budżetowej. Wstrząsnął mną szept z prawej strony. Młoda kobieta wycierając łzy, mówiła: „Boże, jak mi wstyd, jaka ja jestem głupia, przecież sama głosowałam na tych ludzi”. Wstyd to jedno, a bezradność to drugie. Tak się buduje poczucie zbędności. Człowieku, jesteś tu zbędny, my sami to za ciebie załatwimy, bo nasz układ działa całkiem dobrze. Taką lekcję owego wieczoru wyniosło wielu. Prawdopodobnie na następne wybory już nie pójdą.
Ludzie oddają władzę w ręce innych, hołubiąc w sobie ideał demokracji. A sprawne rządzenie niewiele ma wspólnego z jakimikolwiek ideałami. Nie można zadowolić wszystkich, to sztuka wyboru i kompromisu. Nie można całego świata pozamiatać dokładnie, myślę sobie, czytając właśnie Miasto i psy Llosy w tłumaczeniu Kazimierza Piekarca. Zawsze jest coś, co wpycha się pod dywan. I tak to się kręci, zaś wartości, ideały, wzorce ładu i porządku stoją na półce, wiszą na ścianie. Lśnią. Niektórzy uczą się tego bardzo szybko i żyją jak pączki w maśle, dopieszczając zbawienny (zazwyczaj bardzo męski) układ. Inni „szukają dziury w całym”. Są jak ten porucznik Gamboa, który apeluje o trzymanie się wzorców, o dyscyplinę: „bez niej wszystko psuje się, rozkłada. Nasz kraj jest w takim stanie, bo nie ma dyscypliny ani porządku”. Riposta kapitana Garrido sprowadza te ideały na ziemię. Zamiast fanatycznym księdzem, trzeba być znającym życie, rzutkim, przebojowym samcem: „Ci, co się nie dają złapać, to cwaniacy. Żeby wyrosnąć na mężczyznę, trzeba ryzykować, trzeba być śmiałym (…) nie tylko dyscyplina. Również śmiałość, bystrość umysłu”. Bystrość i śmiałość nie wahające się przed zabójstwem niezbyt męskiego, niezbyt „naszego” kolegi, dodajmy. I tak się toczy odwieczny spór ideowców z układowcami. Raz po raz wybuchają lokalne ogniska tego pradawnego konfliktu. A to przedwiośnie wyjątkowo często obfitowało w preteksty. Lenistwo władzy polega na tym, że oszczędności znajduje nie w realnym bycie, lecz na papierze, gdzie wystarczy skreślić kolejny słupek wydatków na szkołę, dom kultury czy bibliotekę. Lament zawiedzionych wyborców i społeczno-kulturowa szkoda nie mają dla niej większego znaczenia, byle cyferki się zgadzały.
Czy w związku z tym pisarz ma rezygnować, nie reagować na opinie otaczających go ludzi (ponieważ zamknął się w swej ozdobnej altanie i sadzi róże), ma nie dopuszczać do głosu tego wspólnego bólu ulicy, środowiska, dzielnicy? Skoro już dawno przejrzał, skoro już wie, co będzie dalej… Owszem, kręci się wokół niego przewidywalny świat, ale on nie powinien być jego martwym elementem. Być sobą to w pewnych sytuacjach być ze swoimi ludźmi. A co do władzy, jak wiadomo, ta boi się śmieszności, najstarszej z form delegalizacji. Cóż nam więc pozostaje?
Radny Kociełło poprawił się na krześle i nie zwracając uwagi na toczącą się dyskusję, wyjął z kieszeni rozpaczliwie wijącą się komórkę. To już trzeci raz podczas tej narady sięgał po nią. Ktoś krzyczał po drugiej stronie, uporczywie pytając, kiedy będzie, bo on stoi na ulicy z bagażami. Radny Kociełło cały czas był w pracy. Nawet na posiedzeniu rady załatwiał przez telefon swoje interesy. Podczas głosowania rękę podnosił machinalnie, nie namyślając się nad wyborem. Burmistrz doskonale to rozumiał, korygując wybory Kociełły wymownym zmarszczeniem brwi.
Wolałbym jednak zapisywać co innego. Nie wiem, czy będzie równie śmieszne. Jeden z wymowniejszych snów tego przedwiośnia. Może wyrasta z tęsknoty za narciarskimi wyprawami, których przez zapracowanie nie odbyło się wiele? Zapamiętałem lśniący, jak na amerykańskich filmach, śnieg. A było to tak.
Jazda pociągiem z dzieckiem na ręku zmienia się w jazdę samochodem. Dziecko zasypia. To dziewczynka podobna do moich córek. Chwilami wydaje się, że to mój wnuk Antek. Nie wiem, gdzie z nim jadę. Góry coraz wyższe. Jakiś ludny kurort. Z trudem przebijam się przez tłum. Zostawiam samochód i niosę dziecko. Kłopoczę się o nocleg. Nagle osuwa się ziemia, zjeżdżamy na tyłkach po śniegu. Naokoło białe szczyty. Dostrzegam zabudowania. Jest nadzieja na odpoczynek. W dolinie kręcą się narciarze i saneczkarze. Najwięcej łyżwiarzy, lecz nie widać lodowisk. Są głęboko w ziemi, trzeba do nich zjeżdżać windą. Wyglądają jak zamarznięte baseny. Znów boję się o dziecko. Zaczyna doskwierać chłód. Wchodzimy do schroniska przypominającego czeską gospodę. Wrażenie, że jestem w nieznanej mi części Sudetów. Błądzenie w labiryncie pomieszczeń. Wreszcie ciepło i jasno. Okazuje się, że to kuchnia. Wchodzi kobieta i pozwala nam zostać. Proponuje bułkę z pontonem, czyli dużą, grubą parówką. Zaczynam to rozdrabniać, żeby nakarmić dziecko. Martwię się, czy znajdzie się dla nas wolny pokój i czy będzie w nim dostatecznie ciepło.