Jerzy Górzański: Jazda podolska
W roku 1938 (w roku mojego urodzenia), tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, województwo tarnopolskie, czyli Podole, nie było specjalnie zmotoryzowane. Można powiedzieć: obok Polesia plasowało się na samym dole, jeżeli chodzi o ilość samochodów jeżdżących po drogach wojewódzkich ówczesnej Polski.
Mój ojciec urodził się w pobliżu Trembowli, w miejscowości Zaścianocze (w transkrypcji ukraińskiej: Zaścinocze), znanej chyba jedynie z dużych kamieniołomów.
Ale to nic pewnego, bo mógł przyjść na świat w niedalekich Podgórzanach. Prawdopodobieństwa i przypuszczenia towarzyszyły mu przez całe życie, a i ja coś z tego towarzyszenia przejąłem, nie w sensie partyjnym, ale osobowym.
Bardzo zatem prawdopodobne – tak to sobie wyobrażam, że mój ojciec Franciszek jeździł we wczesnych latach dwudziestych (lub trzydziestych) ubiegłego wieku na rowerze – niestety marki dwukołowego pojazdu znam, gdyż wtedy nie było mnie na świecie. Pierwszy rower, jaki pamiętam, to była damka – własność mojej matki. Podczas okupacji hitlerowskiej jeździła na tej damce ze Stawów do Żelechowa po mleko, w innym miejscu i czasie. Myślę o tym jej pedałowaniu z podziwem, bo Żelechów nie leżał blisko.
Widzę też oczami wyobraźni mojego ojca na motorze SHL (mógł w wersji powojennej, czyli słynnej peerelowskiej eshaelce, jeździć po ulicach warszawskiej Pragi). O tej przedwojennej eshaelce pisał – za niemieckim czasopismem „Das Motorrad” – zachwycony IKC (krakowski Ilustrowany Kurier Codzienny):
Polacy stworzyli bardzo praktyczną i miłą maszynę SHL. Silnik typu Villers wbudowany jest w silna ramę z korytek stalowych, zaopatrzoną w widełki z tłoczonej stali i posiada pojemność 98 centymetrów sześciennych. Ciekawym i wartościowym rozwiązaniem jest potężny filtr powietrzny, który staje się konieczny z powodu pyłu na wielu drogach w Polsce. Rama typu kołyskowego przypomina w swojej linii najlepsze konstrukcje zagraniczne.
Cytat ten pochodzi z książki 1939, ostatni rok pokoju, pierwszy rok wojny, autorstwa Janusza Osicy, Andrzeja Sowy i Pawła Wieczorkiewicza (Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2009).
Teraz następuje zmiana mojego wyobrażonego postrzegania. Widzę ojca jak pędzi w tumanach tarnopolskiego pyłu na swojej eshaelce. Nie ulega wątpliwości – rower to mrzonka. Rower do ojca nie pasuje. Rower go ogranicza. Przewraca się wraz z rowerem w pył drogi wiodącej do Trembowli. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w 1675 roku 200 ludzi pod dowództwem komendanta Jana Samuela Chrzanowskiego, także dzięki nieustępliwej postawie jego żony Anny Doroty, odpierało przez ponad dwa tygodnie ataki wojsk tureckiego wezyra Ibrahima Szyszmana, doczekawszy się odsieczy Trembowli ze strony wojsk Jana III Sobieskiego.
A może to nie była eshaelka, tylko równie popularny w międzywojniu Sokół. Niewykluczone, że mógł to być pierwszy polski motocykl Lech (1929).
Chyba jednak na eshaelce bardziej wiarygodnie wygląda mój ojciec pokryty pyłem podolskich dróg niż pedałujący na rowerze, pochylony nad kierownikiem typu baranek.
Ujmując kwestię obrazowo i skrótowo: przez Włodzimierz Wołyński (szkołę podchorążych) wjeżdża ojciec w noc hitlerowsko-sowieckiej okupacji. Dociera do Ryk i sprzedaje eshaelkę miejscowemu piekarzowi.
A potem, tuż po wyzwoleniu, już na warszawskiej Pradze, nabywa (nie wiadomo od kogo) fantastyczną maszynę marki Indian. Ten amerykański motor z Massachusetts, z alianckiego demobilu, być może trafił do Warszawy wraz z wyzwolicielską armią sowiecką. Amerykański „L.L.Act” (czyli lend-lease) upoważniał do sprzedaży (lub pożyczki) towarów i broni krajom walczącym z hitlerowcami. Tak więc, kupiony zapewne od czerwonoarmiejców „król dróg” INDIAN CHIEF z widlastym, dwucylindrowym silnikiem o pojemności 1200 cm³ i mechanicznymi hamulcami bębnowymi na obydwu kołach, a także z błyszczącym czarnym lakierem koszem, był nie prawdopodobny czy przypuszczalny, ale jak najbardziej rzeczywisty. Mnie, siedzącego w tym koszu, obwoził ojciec po ulicy Wileńskiej, ku zazdrości praskiej ludności.
Czy wówczas w powojennej Warszawie, za sprawą jakiejś niepojętej magii, można było się przenieść (albo pojechać) do miejsca urodzenia mojego ojca pod Trembowlę, do Zaścianocza, a może do Podgórzan? Oczywiście magia nie sięgała tak daleko, poza granicę, bo Podole znajdowało się po drugiej stronie, stracone na zawsze.
Chociaż mogę sobie wyświetlić na ekranie wyobraźni taką scenę: jadę, jeszcze nie istniejący we wczesnych latach trzydziestych XX wieku, na być może wtedy istniejącej eshaelce kierowanej przez ojca, uczepiony jego pleców, na tylnym siedzeniu, w pyle rzeczywistym podolskich dróg. Jedziemy, żeby zobaczyć „kalinę hordowinę (Viburnum lanata), która dziko rośnie na Podolu…” – jak pisze Kazimierz Zarzycki w Drzewa, krzewy i kwiaty w dziełach młodego Juliusza Słowackiego oraz w jego listach do matki.
Ojciec chce pokazać tę kalinę hordowinę mnie nieistniejącemu, który zaistniał jako poeta na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ktoś kiedyś powiedział: „Nie należy dyskutować z nieuniknionym. Jedyny argument, jaki jest nam dostępny w dyskusji ze wschodnim wiatrem, to włożyć na siebie płaszcz.”