Jerzy Górzański: Debiut nad atramentową rzeką
Kasper Bajon, Koń Alechina, Wydawnictwo MG
Kasper Bajon wydał wcześniej dwie książki poetyckie: „Pomarańczowy pokój” (2005) i „Miłość do poranków” (2008). Wspominam o tym dlatego, że poeta próbujący swoich sił w prozie zawsze jest narażony na pewną dwuznaczność. Z jednej strony – są dwa środki wyrazu różniące się od siebie. Z drugiej strony – przyciągają się nawzajem na zasadzie: czego nie można w poezji, można w prozie. Czy też na odwrót. Może jednak być tak, że poeta w prozie może więcej niż prozaik w poezji. Poeta bowiem posiada zmysł dramaturgiczny i dar skrótowości, które przeniesione na teren prozy sprawiają, że nie toniemy w potopie słów. Otóż Kasper Bajon opanował dramaturgię słowną (zapewne metodą prób, błędów i cięć materiałowych) w sposób zaskakujący jak na debiutanta.
Ale być może nie ma nic zaskakującego w tym, że ktoś podąża do celu nie krokiem defiladowym po grząskim podłożu (jak pisano w socjalistycznych podręcznikach wojskowej musztry i co przypomniał mi Adam Pomorski), tylko znajduje swój własny rytm, tak jak to czyni Kasper, za pomocą refleksji kulturowej.
Nie uniknę w tym miejscu dygresji osobistej. Za moich debiutanckich czasów – a było to bardzo dawno, pół wieku temu, debiutant miał swoje „prawa”: do błędów formalnych, do przaśnego języka (bywało nawet, że analfabeta miał „prawo” napisać powieść, pod warunkiem, że będzie ona słuszna ideologicznie). Ważniejsze były, powiedzmy, tematyka psychologiczna czy obyczajowa, socjalistyczna w treści i ludowa w formie (lub na odwrót) i takie tam pierduły. Ponadto żyliśmy i tworzyliśmy w świecie literackiego zabobonu (a może raczej na jego marginesie): na przykład – nie wypadało pisać o dzieciństwie, chociaż pisano, albo o tym i owym nie wypadało pisać, chociaż czasami wypadało. Wypada natomiast powiedzieć, że przez dwadzieścia lat odzyskanej niepodległości świat nie tylko się zmienił (w innej wersji: przeobraził), ale też świata przybyło. A jeżeli czegoś jest więcej, to piszący powinien narzucić sobie dyscyplinę, żeby to „więcej” wyrazić skrótowo i dynamicznie.
Zdaje się, że „Koniowi Alechina” przyświeca dewiza: pisać o tym, o czym się wie. Albo o tym, o czym się słyszało. I do tego dodać siebie. Francuski poeta Paul Valéry twierdził, że „należy dodać do siebie, co się zastaje”.
Znajdujemy wszak w prozie Kaspra Bajona zdania naprowadzające na istotę jego pisania: „czas powieściowy i czas realny”, „szachownica tej opowieści”, dodajmy: o ludzkim szaleństwie. Albo takie zdanie: „potrzeba opowiadania fikcji, która może być prawdą i prawdy, która może być fikcją”. Stąd pojawia się „Kitwacy”, chodzi prawdopodobnie o Witkacego. „Rimbaudelaire” czyli połączenie Rimbauda z Baudelaire’em.
Tę powieść (a może opowieść) świetnie się czyta, ale nie jest to książka przygodowa, choć pewne elementy przygodowe w niej występują. Można zgadywać. A może socjologizująca? Powieść obrazkowa, komiksowa? Epizodyczna? Powieść w odcinkach? Filmowa? Parabiograficzna czy paraautobiograficzna? A może to są wariacje na temat sagi rodzinnej? Jakieś kolejne wersje przemieszczające się w czasie i przestrzeni, zatracające się w paradoksach epoki? Może katalog salonowy czy plan sytuacyjny posiadłości ziemskich? Historie warszawskie dzisiejsze i wczorajsze historie kresowe – które są prawdziwe, a które zmyślone?
Ogarnięcie tej całej struktury powieściowej (czuwają nad nią tacy pisarze, jak Sebald, Perec czy Cortazar) jest zadaniem frapującym. Śledzenie losów bohaterów. Nakładające się na siebie światy, zabawną i tragiczną warstwowość, z której wypływa „atramentowa rzeka, pchając po dnie białe, wyglądające jak obłoki kamienie”.
Przebywszy labirynt osób, pokrewieństw, nazwisk, charakterów, miejsc, docieramy do końca opowieści – przy czym, co ważne, osoby występujące w „Koniu Alechina” nie zderzają się ze sobą w kulisach, gdy wchodzą na scenę życia, żeby zagrać swoje mniejsze i większe role.
To jest opowieść o osobności, autonomiczności istot ludzkich, należących do swojej warstwy, swojego pochodzenia. A jednak podlegających prawu osobności – bo nie było, nazwijmy, z historyczno-klasowego punktu widzenia, tak mocno osadzonej kulturowo i spójnej warstwy zwanej arystokracją, o której Kasper Bajon pisze z poetyckim wdziękiem (i niekiedy sarkastycznie) oraz precyzją analityka szachowego. Tej warstwy doświadczonej boleśnie, historycznie i osobniczo, mającej, jak już nadmieniłem, poczucie osobności, ale też obcości.
Te osobne opowieści o ludziach i relacjach między nimi łączą się ze sobą, tworząc następne opowieści, a może tylko ich zapowiedź. Bo to nie jest powieść jak Bóg przykazał, raczej jak Diabeł narysował – czyli zygzakowate i zapętlone linie szatańskie prowadzą do zła. Choć z drugiej strony dobro bywa powściągliwe. Kasper Bajon nie opowiada się po żadnej stronie. Interesuje go, czy prawda i sens, tak jak podróżowanie i dociekliwość, spotkają się kiedyś w szczęśliwszych czasach. W czasach, w których wolność wyrażania siebie nie będzie mieć nic wspólnego z wolnością wyrażania pustki.