Jerzy Górzański: Bardzo krótki zarys historii literatury dla nieczytających. Zdarzenia i dopowiedzenia
To wszystko miało miejsce kilka wieków przed naszą erą.
Właściwie to wszystko, prawdopodobnie, zaczęło się i skończyło na pasterzu Christodanisie — jako pierwszy (i niewątpliwie ostatni) stworzył coś w rodzaju literatury mówionej, czy raczej mówionej do samego siebie.
Jego debiutancka (i zarazem, niestety, jedyna) powieść, a ściślej mówiąc: książka wspomnieniowa, nosiła tytuł „Z kozami na ty”.
Całkowicie wymyślona (czy raczej wyobrażona) — prawdę powiedziawszy: niechlujna, jak gdyby pozbawiona korekty, bez reszty umiejscowiona w rzeczywistości pasterskiej, wzruszała jedynie autora, bo nikt inny nie miał do niej dostępu.
Christodanis pewnego razu miał powiedzieć:
— Nie muszę czytać mojej powieści, gdyż sam jestem powieścią. Wy, którzy patrzycie na mnie, nie możecie mnie przeczytać, ale zawsze możecie mnie wysłuchać, za niewielką opłatą.
Okoliczni mieszkańcy tej górzystej krainy, z jednej strony byli zadowoleni, że nie muszą czytać Christodanisa, który bohaterkami swojej prozy uczynił kozy.
— Co ten pastuch może nam powiedzieć? — ironizowali.
Z drugiej jednak strony, korciło ich, żeby poznać choćby fragment prozy pastuszej, ukrytej w sercu (albo też zamkniętej w mózgu, jak w sejfie) Christodanisa.
Płacić za taką wątpliwą i ewentualną przyjemność nie zamierzali.
No i w końcu się zdenerwowali i donieśli na pasterza do PPP (czyli ówczesnej Policji Poprawności Politycznej).
Stanął Christodanis przed Trybunałem w pobliskim miasteczku (był to Trybunał Kompetencyjny — coś w rodzaju Trybunału Inkwizycji, ale na bardziej demokratycznych zasadach) i większością głosów został skazany na utopienie w górskim potoku.
W sentencji wyroku Trybunał podkreślił, że oskarżony rzekomo sprokurował jakąś książkę, której w istocie nikt nie widział i nie czytał, czyli w zasadzie ukrywał coś, co mogło zagrozić porządkowi społecznemu.
Gdy zapytano Christodanisa, gdzie ukrył niewidzialną książkę (której zresztą nie chciał opowiedzieć), w sercu czy w mózgu, ten odparł hardo:
— W dupie.
Następnego dnia zawleczono pasterza na brzeg rwącego górskiego potoku, spętano mu ręce i nogi i wrzucono do wody. Całe to widowisko trwało krótko, bez udziału okolicznych mieszkańców nie przyszli dlatego, że Trybunał w ramach działalności gospodarczej podniósł cenę biletów wstępu.
Tylko kozy pasterza stały na brzegu zbite w gromadę.
Aby po chwili skoczyć w spieniony nurt.
Po raz pierwszy w bardzo krótkiej historii literatury dla nieczytających (zapewne również śpiewanej, czy też pisanej) tworzywo popłynęło ku zatracie za swoim bohaterskim twórcą.
*
Tam gdzie kończy się literatura mówiona utopionego Christodanisa, zaczyna się literatura utopijna.
Trzeba tylko przenieść się do czasów nam bliższych, powiedzmy: we wczesne lata XX wieku.
Zamiast napić się bimbru, żeby zagłuszyć w sobie szum rwącego potoku ideologii, nawadniali pustynie.
Zamiast walczyć ze złem, które nosili w sobie, walczyli ze złem, które ustanowili — nadali mu moc wykonawczą. Zwalczali wyimaginowane zło wśród innych, szykując im zbiorowe groby.
Ich potomkowie piją bimber — dla nich zawracanie rzek to romantyczna mrzonka. Dziś trzeba zawracać idealistów na egorynkowe zagony.
Oni wszyscy, ci koneserzy i eksperci w dziedzinie księżycowego zajzajeru, na drugi dzień czują w ustach smak marketingowego kurnika — trochę niewyspanych kur i trochę napalonych kogutów. Trochę wrzasku ultrasów i trochę pisku gazetowych ćwierćidiotek.
Nic sobie nie robią ze słów filozofa Ericha Fromma, że „Technicznie żyjemy w epoce atomowej, uczuciowo ciągle w epoce kamiennej.”
Nagle odkrywają: płyniemy bokiem w rozkroku, a nad nami gwiazdy Utopii, wciąż rozżarzone do czerwoności.
Ławice gwiazd, jak kiedyś pisali poeci. Gwizd chuligańskich obłoków, tych Jesieninowskich.
Jutro wschód słońca przeniesiemy na zachód. Słońce odtąd będzie wstawać na zachodzie.
Żałują, że człowiek ma tylko jeden umysł, a tak wiele pomysłów. Wiecie, z dwoma mózgami można by zbudować supermarket w lesie — my chcemy żyć w sklepie. Ekspedienci, wynocha, na grzyby!
Piszą wszechświatowy elaborat: wszystko, co użyteczne, musi być wieczne. Jeżeli wieczność nie ma ceny, jest śmieciem wieczystym. I my wieczność wymieciemy, ujmując rzecz masakrycznie.
*
Na obrazie Arnolda Böcklina nadzy chłopcy kąpią się w strumieniu, którego nie zawrócą inżynierowie dusz.
Tam gdzieś, tam gdzie strumień staje się rzeką, szaleją potężne obszary wodne. Gdzieś za drzewami spiętrzone kaskady spadają na rozległe pola — chłop pogania konia, żeby zdążyć do chałupy przed potopem. Ten odwieczny lęk miłosierdzia, że pies przy budzie udusi się od łańcucha, zanim się utopi.
*
Utopiony, utopia, utopi, utopijny — to odmiany w tym samym gnieździe zagłady. Ale nieczytający mają swoją logikę — zdrowie jest ważniejsze niż złe książki. A ponieważ dla nieczytających wszystkie książki są złe, trzeba przede wszystkim ratować zdrowie.
Dziś czasy są postępowe — dlatego przeważająca część ludności nie czyta książek.
Zamiast czytać, wolą liczyć.
Dwa domy.
Trzy samochody.
Cztery telewizory.
Pięć mieszkań (pod wynajem).
Sześć złotych łańcuchów (grubych).
I co tam jeszcze?
Dziadka policzymy, bo to klon — hurtowo chować, zawsze taniej.
Książek nie liczymy — są niepoliczalne.
Tylko „Przeminęło z wiatrem” prosi o uwzględnienie (ewentualne) w rachunku nieprawdopodobieństwa.
Nic z tego.
Płonie Atlanta.
W dymach pożaru Margaret Mitchell (luźne skojarzenie z Joanną D’Arc) niesie swój stos w ustronne miejsce, żeby spalić się ze wstydu.
A i tak „Przeminęło” nie chce się zapalić, bo zamiast iść „z wiatrem”, zawraca i dyma we własne gniazdo, które jest pełne jaj nie do wytrzymania.