Janusz Drzewucki: Utwór na cztery ręce
W ostatnich latach Tadeusz Różewicz niemal nie kończył swoich wierszy. Zatrzymywał je w rękopisie, w stanie „fragmentu” – zgodnie ze swoją poetyką wypowiedzianą w tytule zbioru z roku 1996 Zawsze fragment. Te, które uznał jednak za skończone, drukował w czasopismach, do jakich miał zaufanie, w „Odrze”, „Toposie” i „Twórczości”.
Bywało, że podczas spotkań wyjmował nagle z szuflady nowy wiersz, dawał mi go do przeczytania, po czym niemal natychmiast chował rękopis w tej samej szufladzie. Wiele z tych utworów nie ukazało się drukiem do dzisiaj, między innymi przejmujący wiersz powstały natychmiast po śmierci ks. Jana Twardowskiego, poety. Pan Tadeusz pokazał mi go w swoim pokoju w domu pracy twórczej w Konstancinie, dokąd od lat zjeżdżał z Wrocławia mniej więcej dwa razy do roku, wiosną i jesienią. Gdy go potem przepytywałem, kiedy wreszcie da ten wiersz do publikacji, kiedy go ogłosi, nieodmiennie odpowiadał, że jeszcze nie teraz, bo wiersz ciągle nie tyle nieskończony, co niegotowy do druku.
Dwa lata temu, dokładnie 27 kwietnia 2012 roku, podczas cotygodniowej rozmowy telefonicznej, znów zagadnąłem Mistrza Tadeusza o nowe wiersze. I znów się żachnął, że wszystko, co pisze, raczej nie do druku, poza tym: to, co miał do napisania, już napisał, można znaleźć w jego książkach, nie ma obowiązku pisania nowych utworów, zresztą pisanie wcale nie jest ważniejsze od niepisania, niewykluczone nawet, że niepisanie to stan dla poety uprzywilejowany. A że byłem jednak dość natrętny i dopytywałem dalej, że nie mogę uwierzyć, że nie pisze, że przecież dawał mi do lektury utwory, których ciągle nie opublikował ani w prasie, ani w książkach i jestem ciekawy losu tych utworów, odparł z lekka zniecierpliwiony, że chyba przesadzam z tą ciekawością i nie bez przekory skonstatował, że pisanie wierszy to żadna sztuka, chce pan wiersz, proszę bardzo… I w tym momencie pan Tadeusz zaimprowizował.
Natychmiast po skończonej rozmowie zanotowałem na kartce tę improwizację, dzielącją na charakterystyczne dla autora Ocalonego wąskie wersy, pamiętając, że jest on twórcą IV systemu wersyfikacyjnego w poezji polskiej, co już w roku mojego urodzenia, przekonująco, bo na wieki wieków, opisał profesor Zbigniew Siatkowski w rozprawie Wersyfikacja Tadeusza Różewicza wśród współczesnych metod kształtowania wiersza i ogłosił na łamach „Pamiętnika Literackiego” (1958, nr 3).
Krótko potem pojechałem na kilka dni do Pragi, po której wędrowałem szlakiem Franza Kafki, bohatera sztuki Różewicza Pułapka. Po powrocie z Pragi przepisałem ów wiersz w komputerze, pozwoliłem go sobie zatytułować Wiersz przez telefon, przygotowałem jego wydruk i postanowiłem ów tekst wysłać Mistrzowi Tadeuszowi. Z jednej strony byłem ciekawy jego reakcji, z drugiej – miałem duszę na ramieniu, nie miałem bowiem zielonego pojęcia, jak na moją prowokację zareaguje. Znałem go od lat i zdawałem sobie sprawę z tego, że tego rodzaju eksperyment nie musi być wcale mu w smak. Aby złagodzić jego ewentualnie krytyczną reakcję, skreśliłem do niego kilka słów na przywiezionej z Pragi pocztówce. Pocztówka ta przedstawiała pomnik Kafki opisany przez Różewicza w wierszu Tego się Kafce nie robi, zamieszczony w czwartym tomie Poezji (2006), ściślej: w wieńczącym ten tom cyklu Cóż z tego, że we śnie. Wiersz Różewicza został zainspirowany kuriozalnym pomnikiem Kafki dłuta Jaroslava Rony, jaki został odsłonięty w Pradze obok Synagogi Hiszpańskiej. Wiersz ów najpierw pod tytułem Nie odsłaniajcie mnie ogłosił poeta na łamach miesięcznika „Odra” w roku 2005 (nr 11). Wierszowi towarzyszyło zdjęcie pomnika. Niestety, zdjęcie wykonane z profilu, więc nieukazujące w pełni rzeźbiarskiej ekstrawagancji. Niemal rok wcześniej, w grudniu 2004 roku, dostałem od poety pocztówkę z reprodukcją tego pomnika sfotografowanego en face i to dopiero robiło wrażenie. „Niech Pan sobie »wyobrazi«, że to jest »pomnik« Kafki w Pradze. Ten dziwny otwór, to pewnie po głowie biednego Ojca Franza…” – napisał na odwrocie widokówki autor Pułapki i jeszcze: „prócz pomnika w Pradze jest sklep z »pamiątkami«, a także towarzystwo Kafki, itd.”, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że niebawem powstanie wiersz na ten temat, wiersz o niezrozumieniu ducha Franza Kafki, ducha pisarza. Po latach nową pocztówką pomnika Kafki w Pradze rewanżowałem się Różewiczowi za starą pocztówkę tego samego pomnika. To się chyba nazywa metafora.
Kilka dni później dostałem od Mistrza Tadeusza przesyłkę: pocztówkę z miejscowości Lututów z informacją, że zaraz po otrzymaniu pocztówki z Pragi napisał ze mną wiersz, który odsyła po trzech godzinach (18 lipca 2012, o godz. 11) i wydruk komputerowy tego wiersza z jego odręcznymi dopiskami oraz przewrotnym komentarzem.
Wiersza tego – wiersza na cztery ręce: Tadeusza Różewicza i moje – nie należy traktować zbyt poważnie. A już na pewno nie jako wiersz Tadeusza Różewicza. Raczej jako żart. Najlepiej świadczy o tym data, jaką pod tym wierszem Mistrz Tadeusz postawił:
1 kwietnia, a więc Prima Aprilis! Jeśli za namową redaktora Piotra Dobrołęckiego, decyduję się teraz ów wiersz upublicznić to tylko dlatego, aby dać świadectwo wielkiego poczucia humoru, jakim wyróżniał się autor Niepokoju, Kartoteki i Śmierci w starych dekoracjach, czyli ktoś, kto przez całe życie starał się rozwikłać zadanie postawione przez sobą samym expressis verbis w wierszu Widziałem cudowne monstrum, mianowicie: „Stworzyć poezję po Oświęcimiu”.
I jeszcze dwa, trzy słowa komentarza: Kraków pojawia się w tym tekście nieprzypadkowo. Różewicz studiował zaraz po wojnie na Uniwersytecie Jagiellońskim historię sztuki, ja zaś trzydzieści lat po nim studiowałem na UJ filologię polską, nie raz i nie dwa wspominaliśmy – każdy swoje – dobre czasy krakowskie. Podczas jednej z rozmów Mistrz Tadeusz zapytał mnie, czy byłem w wojsku – odparłem, że tak i nie bez dumy dodałem, że od września do grudnia 1983 roku służyłem w Szkole Podchorążych Rezerwy przy Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu, czyli w jego mieście, a potem od stycznia do sierpnia w jednostce w Olsztynie. Dodałem też, że kiedy zameldowałem się we Wrocławiu, tzw. Zmech był pogrążony w żałobie, bowiem latem tego roku zmarł uwielbiany przez podchorążych komendant szkoły generał Leszek Kozłowski. Pan Tadeusz zaskoczył mnie wówczas wyznaniem, że generał Kozłowski to był brat jego żony, a zaraz potem zapytał jakiego stopnia w wojsku się dochrapałem. Gdy powiedziałem, że plutonowego podchorążego rezerwy, odparł z błyskiem ironii w oku, że w takim razie powinien stanąć przede mną na baczność i oddać mi honory, gdyż on – żołnierz Armii Krajowej – jest tylko starszym szeregowym rezerwy. Moja natychmiastowa riposta brzmiała: Panie Tadeuszu, przed panem na baczność winni się prężyć generałowie, a nie tylko plutonowy podchorąży rezerwy.
Tu dygresja: nigdy nie zapomnę świetnej riposty Michała Jagiełły, który prowadził spotkanie w Sali im. Stefana Dembego Biblioteki Narodowej z Tadeuszem Różewiczem w roku 1999, gdy poeta po lekturze poematu Gawęda o spóźnionej miłości, poświęconego Wandzie Rutkiewicz, zdobywczyni Mount Everestu, wyznał, że bardzo się ucieszył, gdy dowiedział, że mieszka ona w tym samym mieście co on, we Wrocławiu, tym bardziej, że nawet nie śmie marzyć o wyprawie w Himalaje. Ależ panie Tadeuszu – powiedział wtedy Michał Jagiełło – pan w poezji nieustannie kroczy po szczytach Himalajów (cytuję z pamięci).
Od czasu rozmowy pół żartem, pół serio na temat służby wojskowej, każdą następną rozmowę z Mistrzem Tadeuszem kończyłem niemal sakramentalnym: panie Tadeuszu, życzę zdrowia, mówię do widzenia i trzaskam obcasami. Mistrz Tadeusz na zakończenie jednej z rozmów dwa, trzy lata temu, dodał nie bez śmiechu: nie musi pan tak cały czas przede mną trzaskać obcasami. Dopisek: „nie trzaskam obcasami bo jestem w ciap-ciach” jest więc sympatyczną złośliwością pod moim adresem. Tak myślę.
Gdy w poniedziałek rano, 28 kwietnia po uroczystościach żałobnych w domu pogrzebowym na cmentarzu przy ulicy Kiełczowskiej we Wrocławiu wyprowadzano trumnę ze zwłokami Mistrza Tadeusza (dzień później urna z jego prochami została złożona na cmentarzu ewangelicko-augsburgskim przy kościele Wang w Karpaczu), wyprostowałem się, odruchowo stanąłem na baczność i trzasnąłem obcasami.