Janusz Drzewucki: Podróż Przez Saksonię, Bawarię, Tyrol i Czechy
Przez Budziszyn do Drezna
Ruszamy z Warszawy wcześnie rano. Miasto dopiero się budzi. Błyskawicznie wydostajemy się ze Śródmieścia, wjeżdżamy na autostradę w stronę Poznania i Berlina. Pogoda dość marna, deszczowo i mglisto, ale nie wiadomo kiedy mijamy Łódź i Poznań, prujemy dalej na Berlin, ale do Berlina nie dojeżdżamy, tuż przed granicą zjeżdżamy z autostrady i odbijamy na południe, na Zieloną Górę, którą – podobnie jak wcześniej Poznań – zostawiamy z prawej. Kiedy przestało padać, nawet nie zauważyliśmy. W pewnym momencie Re, wpatrując się w horyzont, pyta: a to co takiego? Przed nami horrendalnej wielkości pomnik Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata w Świebodzinie. Zaprawdę powiadam wam: horrendum.
Wychodzi słońce. Robi się całkiem ładnie. Wyczekujemy kierunkowskazu na Zgorzelec, ale nadaremnie. Chyba pomyliłem drogę. Faktycznie, przed nami Bolesławiec. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, tankujemy. I w drogę. Przekraczamy granicę między Polską a Niemcami na Nysie Łużyckiej. Granica jest, a jakby jej nie było. Tyle tylko co przejazd przez most między Zgorzelcem a Görlitz. Naszym celem jest Drezno, tam mamy zarezerwowany hotel, jedziemy więc, nie oglądając się zbytnio ani na Zgorzelec, ani na Görlitz. Kiedy jednak po lewej wyrastają nagle wieże Budziszyna, podejmujemy decyzję: zatrzymamy się tutaj. Parkujemy na pustym parkingu, z mostu Pokoju – gdzieś w dole płynie Szprewa – podziwiamy panoramę starego miasta: zamek Ortenburg, katedra świętego Piotra, wieża ratusza. Spacer po pełnym uroku mieście nie zajmuje nam dużo czasu. Mijamy ruiny kościoła świętego Mikołaja, bramę Mikołajską, stajemy oko w oko z wieżą Karaska. Tak, tak, tego samego räubera Karaska, który od wielu lat jest bohaterem wierszy Krzysztofa Karaska. Räuber Karasek musi się cieszyć w Bautzen dobrą pamięcią, bo ma także gospodę swojego imienia. Siadamy w ogródku kawiarnianym na deptaku w centrum starego miasta. Pijemy kawę, jemy lody. Gdy przychodzi do płacenia, wyjmuję z tornistra portfel, który kupiłem sobie kilka lat temu na stadionie Sportingu w Lizbonie. Kelnerka, widząc na zielonym portfelu skrót SCP i herb lwa, wykrzykuje: Sporting Clube de Portugal! Okazuje się, że jest Portugalką. Błyskawicznie chwali się, że kibicuje jednak FC Porto, bo pochodzi z Porto. Uznajemy z Re, że to dobry omen, chyba poszczęści się nam podczas tej podróży. Wracamy do auta, jedziemy prosto do Drezna.
Do Drezna wjeżdżamy za dnia. Trochę krążymy po centrum, ale koniec końców odnajdujemy nasz hotel bez większego trudu. Wrzucamy walizkę do pokoju i ruszamy w miasto. Centralna Pragerstrasse to deptak, przy którym znajdują się ekskluzywne sklepy, ale nie robią na nas żadnego wrażenia, bo te same sklepy od lat mamy w Warszawie. Podczas dwugodzinnej wędrówki widzimy Residenzschloss, Fürstenzug, czyli Pochód Książęcy, fryz długości ponad stu metrów, na którym przedstawiono wszystkich monarchów Saksonii od XII do XX wieku. Odnajdujemy Augustów II i III i uznajemy z Re, że to musi nam wystarczyć. Potem rzut oka na katedrę Świętej Trójcy i Semperoper, to tutaj odbyła się światowa prapremiera Latającego Holendra Richarda Wagnera.
Powoli zaczyna się ściemniać, zapalają się latarnie, przez Stary Rynek dochodzimy do Nowego Rynku, gdybyśmy mieli więcej czasu weszlibyśmy do Frauenkirche, ale czasu zbytnio nie mamy, poza tym jesteśmy głodni. Siadamy w jednej z knajpek na to i owo. Jesteśmy w Niemczech, więc nie potrafię sobie odmówić piwa. Na dużym ekranie leci transmisja z Frankfurtu: Niemcy grają w piłkę z Polską, kiedy kończę drugie piwo jest już 2:0 dla mistrzów świata.
(…)
Cały tekst do przeczytania w numerze 1/2016 Kwartalnika Literackiego WYSPA