Jacek Gutorow: Zimne, wykalkulowane wiersze
Są jak kryształ, cichy wodospad wśród rzeczy: biurka,
książek na półce, zielonej lampki. Drewniane serce pełne drzazg
też w nich jest, i sad za murem, którego się nie przeszło.
Martwy piec osłania dni, gdy ktoś stoi w drzwiach
i milczy, a prószący śnieg ma śmiałość snucia wielu intryg naraz.
Mają w sobie coś z nizania koralików. Tu czerwony, tam zielony;
plotą się i burzą; zamarznięta nitka krwi, szkielet mrozu, półcień.
Słońce lśni odbite. Kiedyś były ciepłe sny z ciepłymi ludźmi.
Teraz tylko kwit poranka i wolne popołudnia.
Nic nie pęka. A już najmniej słowa, którymi udeptano tyle ścieżek.
Zalegają w głębi nieba, którego się boisz. Przykładasz ucho do ziemi, suchej i ubitej.
Chcesz wymówić czyjeś imię i wymawiasz swoje. Patrz: tyka
jak szwajcarski zegarek. Obudzisz się pełen geometrii w świecie
zmniejszonym do kilku refleksów. Staniesz nad wodą, ani wielką, ani czystą,
sunącą bez słowa w zatarasowanym pejzażu.