10 lip

J.M.G. Le Clézio: Mondo (fragment)

Rozdział I

Nikt nie potrafił powiedzieć, skąd przybył Mondo. Zjawił się pewnego dnia przez przypadek w naszym mieście, zanim ktokolwiek to zauważył, a potem przyzwyczailiśmy się do niego. Był to chłopiec około dziesięcioletni, o okrągłej i spokojnej twarzy, z pięknymi czarnymi oczami, które były nieco skośne. Ale przede wszystkim zauważało się jego włosy, brązowo-popielate, które z nadejściem nocy wydawały się prawie szare.
Nie wiedziano nic o jego rodzinie ani domu. Być może ich nie miał. Zawsze, gdy się tego nie spodziewano, gdy nie myślano o nim, pojawiał się na rogu ulicy, blisko plaży albo na placu targowym. Szedł sam, zdecydowanym krokiem, patrząc wokół siebie. Każdego dnia ubrany był tak samo, w błękitne spodnie z denimu, tenisówki, trochę za dużą podkoszulkę.
Gdy zbliżał się do ciebie, patrzył prosto w twarz, a jego wąskie oczy zamieniały się w dwie połyskujące szparki. To był jego sposób powitania. Gdy spotkał kogoś, kogo lubił, zatrzymywał się i po prostu pytał:
– Czy chcesz mnie adoptować?
I zanim ktokolwiek otrząsnął się z zaskoczenia, był już daleko.
W jakim celu przybył do tego miasta?
Być może przybył tutaj, podróżując w ładowni statku handlowego albo w ostatnim wagonie towarowego pociągu, który wolno przemierzał kraj, dzień po dniu, noc po nocy. Być może zdecydował się tutaj zatrzymać, gdy zobaczył słońce, morze, białe wille i ogrody z palmami. Pewne jest, że przybył z bardzo daleka, z drugiej strony gór, z drugiej strony morza. Patrząc na niego, czuło się, że nie był stąd i widział wiele krajów. Miał czarne, błyszczące spojrzenie, skórę w kolorze miedzi, poruszał się lekko, cicho, trochę na ukos, jak psy. Miał w sobie elegancję i pewność siebie, jakiej dzieci normalnie w tym wieku nie posiadają i lubił zadawać dziwne pytania, które przypominały zagadki. Mimo to nie potrafił czytać ani pisać.
Gdy zjawił się w naszym mieście, właśnie nadchodziło lato. Było już gorąco i każdego wieczoru na wzgórzach wybuchały liczne pożary. Rano niebo było niezmiennie błękitne, napięte, gładkie, bezchmurne. Wiatr wiał od morza, wiatr suchy i gorący, który wysuszał ziemię i rozniecał pożary. Był dzień targowy, gdy Mondo, przybywszy na miejsce, zaczął krążyć między niebieskimi furgonetkami sprzedawców warzyw. Szybko znalazł pracę, ponieważ sprzedawcy warzyw ciągle potrzebują kogoś do wyładowania towarów.
Mondo pracował przy jednej z furgonetek, a gdy skończył, dano mu trochę drobnych i szedł do następnej. Ludzie z targu znali go dobrze. Przychodził na miejsce wcześnie, aby mieć pewność, że dostanie pracę i gdy niebieskie furgonetki zaczynały przyjeżdżać, ludzie widzieli go i wołali:
– Mondo! O, Mondo!
Gdy targ się skończył, Mondo lubił zbierać resztki. Wślizgiwał się między stragany i zbierał to, co spadło na ziemię, jabłka, pomarańcze, daktyle. Były też inne dzieci, poszukujące resztek, a także ludzie starzy, którzy napełniali torby liśćmi sałaty i ziemniakami. Sprzedawcy bardzo lubili Mondo, nigdy nie robili mu żadnych uwag. Niekiedy gruba sprzedawczyni owoców, która nazywała się Rosa, dawała mu ze swojego straganu jabłka albo banany. Plac targowy był pełen odgłosów i osy fruwały nad stosami daktyli i rodzynków.
Mondo pozostawał tam tak długo, aż odjeżdżały niebieskie furgonetki. Czekał na polewacza, który był jego przyjacielem. Był to duży, chudy mężczyzna w granatowej podkoszulce. Mondo bardzo lubił patrzeć, jak tamten operuje strumieniem wody, ale nigdy z nim nie rozmawiał. Polewacz kierował strumień wody na śmieci i wydawało się, że biegną przed nim, jak zwierzęta, a w powietrzu unosiła się chmura kropel. Słyszało się odgłosy burzy i grzmotów, woda rozpryskiwała się na jezdni i widać było ponad samochodami, które się zatrzymały, delikatną tęczę. Właśnie dlatego Mondo był przyjacielem polewacza. Lubił delikatne krople, które wyfruwały, a następnie opadały jak deszcz na karoserię i wycieraczki. Polewacz także bardzo lubił Mondo, ale on też nic do niego nie mówił. Zresztą i tak nie mogliby wiele sobie powiedzieć z powodu odgłosów strumienia wody. Mondo patrzył na długą czarną rurę, która podskakiwała, jak wąż. On także miał wielką ochotę spróbować polewania, ale nie śmiał poprosić polewacza o pożyczenie urządzenia. Poza tym nie mógłby się pewnie wtedy utrzymać na nogach, bo strumień był bardzo silny.
Mondo pozostawał na swoim miejscu, aż polewacz skończył. Drobne krople padały na jego twarz i moczyły włosy, i było to jak przyjemna, chłodna mgła. Gdy polewacz skończył, rozmontowywał urządzenie i szedł gdzie indziej. Wtedy zawsze zjawiali się ludzie, którzy patrzyli na jezdnię, mówiąc:
– No, proszę, więc padało?
Potem Mondo szedł zobaczyć morze, wzgórza, które się paliły lub też szukać swoich innych przyjaciół.
W tym czasie tak naprawdę nigdzie nie mieszkał. Spał w kryjówkach w pobliżu plaży lub wśród białych skał, bliżej miasta. Były to dobre kryjówki, w których nikt nie mógłby go znaleźć. Policjanci i pracownicy socjalni nie lubią, gdy dzieci żyją w ten sposób, na wolności, jedząc co popadnie i śpiąc gdzie popadnie. Ale Mondo był przebiegły, wiedział, kiedy go szukają i się nie pokazywał.
Gdy nie było niebezpieczeństwa, przez cały dzień przechadzał się po mieście, patrząc, co się dzieje. Lubił bardzo spacerować bez celu, kręcić się na jednym rogu ulicy, potem na następnym, iść na skróty, zatrzymać się trochę w parku, odejść. Jeśli spotkał kogoś, kto mu się podobał, szedł w jego kierunku i mówił spokojnie:
– Dzień dobry. Czy nie chcesz mnie adoptować?
I byli ludzie, którzy by tego chcieli, bo Mondo ze swoją okrągłą twarzą i błyszczącymi oczami miał miły wygląd. Ale to było trudne. Ludzie nie mogli go adoptować tak po prostu, od razu. Zaczynali stawiać pytania o jego wiek, nazwisko, adres i gdzie są jego rodzice. Mondo niezbyt lubił te pytania i odpowiadał:
– Nie wiem, nie wiem.
I uciekał biegiem.
Mondo znalazł wielu przyjaciół, chodząc po ulicach. Ale nie ze wszystkimi rozmawiał. To nie byli przyjaciele do rozmowy, ale dla zabawy. To byli przyjaciele, których witał w przelocie, puszczając oko albo pozdrawiając ruchem ręki z daleka, z drugiej strony ulicy. To byli przyjaciele, którzy dawali mu jeść, jak pani piekarzowa, która codziennie dawała mu kawałek chleba. Miała starą, różową twarz, bardzo regularną i gładką, jak włoski posąg. Była ciągle ubrana na czarno, a białe włosy miała ściągnięte w kok. Zresztą jej nazwisko było włoskie, na imię miała Ida, a Mondo bardzo lubił wstępować do jej sklepu. Czasami pracował dla niej, zanosząc chleb okolicznym kupcom. Gdy wracał, kroiła grubą kromkę białego chleba i podawała mu ją, owiniętą w biały, przeźroczysty papier. Mondo nigdy jej nie poprosił, by go adoptowała, być może dlatego, że naprawdę bardzo ją lubił i to go onieśmielało.
Mondo szedł powoli w stronę morza, jedząc kawałek chleba. Urywał po małym kawałku, by trwało to jak najdłużej i tak szedł, i jadł bez pośpiechu. Wydaje się, że w tym czasie żył głównie chlebem. Mimo to zachowywał trochę okruszyn, żeby je dać swoim przyjaciółkom mewom.
Nim poczuł zapach morza, mijał wiele ulic, placów, park miejski. Nagle zapach przybywał razem z wiatrem i monotonnym szumem fal.
Na końcu parku znajdował się kiosk z gazetami. Mondo zatrzymywał się i wybierał rysunkową opowiastkę. Wahał się pomiędzy różnymi historiami o Akimie i ostatecznie kupił historię o Kicie Carsonie. Mondo wybrał Kita Carsona z powodu rysunku, który przedstawiał bohatera w jego słynnej kurtce z rzemiennymi frędzlami. Potem poszukał ławki, żeby czytać historyjkę. To nie było proste, bo na ławce powinien się znajdować ktoś, kto mógłby przeczytać słowa z historii Kita Carsona. Tuż przed południem był najlepszy moment, ponieważ o tej porze zawsze znajdowało się tutaj więcej lub mniej emerytowanych pracowników poczty, którzy palili papierosy i wyraźnie się nudzili. Mondo znalazł jednego z nich, usiadł obok niego na ławce i patrzył na obrazki, słuchając historii. Indianin ze skrzyżowanymi ramionami stał przed Kitem Carsonem i mówił:
– Dziesięć księżyców przeminęło i mój lud traci cierpliwość. Niech będzie wykopany tomahawk naszych przodków!
Kit Carson podniósł rękę.
– Nie słuchaj swojego gniewu, Szalony Koniu. Wkrótce oddana ci zostanie sprawiedliwość.
– Już za późno – pokazał Szalony Koń na wojowników, zebranych u stóp góry. – Popatrz! Mój lud zbyt długo czekał. Walka się rozpocznie i umrzecie, i ty także umrzesz, Kicie Carson!
Wojownicy posłuchali rozkazu Szalonego Konia, ale Kit Carson powalił ich uderzeniem pięści i wskoczył na konia. Obrócił się jeszcze i krzyknął do Szalonego Konia:
– Wrócę, oddana ci zostanie sprawiedliwość!
Gdy Mondo wysłuchał opowieści o Kicie Carsonie, brał z powrotem historyjkę i dziękował emerytowi.
– Do widzenia! – mówił emeryt.
– Do widzenia! – rewanżował się Mondo.
Mondo szedł szybko w stronę grobli, która wchodziła w morze. Patrzył przez chwilę na morze, zwierając powieki, by nie oślepiły go słoneczne refleksy. Niebo było bardzo błękitne, bez chmur i rozbłyskiwały krótkie fale.
Mondo schodził po małych schodkach, które prowadziły do podwodnych skał. Bardzo lubił to miejsce. Kamienny falochron był bardzo długi, obudowany kwadratowymi, cementowymi blokami. Na końcu falochronu znajdowała się latarnia morska. Morskie ptaki ślizgały się na wietrze, szybowały, powracały wolno, wydając dziecięce piski. Fruwały nad Mondo, dotykały jego głowy i przywoływały go. Mondo rzucał im okruchy chleba najwyżej, jak tylko mógł, a ptaki morskie chwytały je w locie.
Mondo lubił chodzić po falochronach. Skakał z bloku na blok, patrząc na morze. Czuł wiatr, napierający na jego prawy policzek i rozwiewający włosy z lewej strony. Mimo wiatru, słońce było palące. Fale uderzały w cementowe bloki, tworząc w słońcu bryzgi.
Od czasu do czasu Mondo zatrzymywał się, by popatrzeć na brzeg. Był już daleko, wyglądał jak brązowa wstążka, usiana małymi, białymi sześcianami. Ponad domami wzgórza były szare i zielone.
Dym pożarów unosił się miejscami, tworząc na niebie dziwaczną plamę. Ale nie widać było płomieni. „Powinienem tam iść” mówił Mondo. Myślał o wielkich, czerwonych płomieniach, które pożerały zarośla i lasy dębów korkowych. Myślał także o samochodach strażackich, stojących na drogach, ponieważ bardzo lubił czerwone samochody.
Na zachodzie płonęło morze, ale był to tylko słoneczny refleks. Mondo stał bez ruchu i czuł małe płomienie refleksów, które tańczyły na jego powiekach, potem szedł dalej, skacząc po grobli.
Mondo znał dobrze wszystkie bloki cementu, przypominały ogromne, uśpione zwierzęta, zanurzone częściowo w wodzie, wystawiające do słońca swoje szerokie plecy. Miały na plecach zabawne znaki, brązowe i czerwone plamy, muszle wtopione w cement. U podstawy grobli, tam, gdzie uderzało morze, zielona trawa morska tworzyła dywan i było pełno mięczaków o białych muszlach. Mondo znał najlepiej blok cementu, znajdujący się niemal na końcu grobli. Najbardziej go lubił i tam też najczęściej siadał. Był to blok nieco pochylony, ale nie za bardzo, jego cement był zniszczony i bardzo przyjemny. Mondo instalował się na nim, siadał z rozstawionymi nogami i mówił do niego chwilę cichym głosem na powitanie. Czasami opowiadał mu historie, żeby go zabawić, ponieważ z pewnością blok musiał się trochę nudzić, pozostając ciągle w miejscu, bez możliwości odejścia. Opowiadał mu więc o podróżach, oczywiście o statkach morskich i wreszcie o tych ogromnych wielorybach, które pływają wolno od bieguna do bieguna. Grobla nie mówiła nic, nie poruszała się, ale bardzo lubiła historie, które opowiadał Mondo. Pewnie dlatego była tak przyjemna.
Mondo siedział długo na grobli, patrząc na rozbłyskujące na morzu iskry i słuchając szumu fal. Gdy słońce prażyło najbardziej, pod koniec popołudnia, wyciągał się jak pies z policzkiem na ciepłym cemencie i trochę spał.
Któregoś z tych popołudni poznał Giordana Rybaka. Usłyszał przenoszony przez cementowe płyty hałas, kogoś, kto idzie groblą. Podniósł się, gotów gdzieś się schować, ale zobaczył tego człowieka około pięćdziesiątki, który niósł na ramieniu długą wędkę i nie poczuł do niego lęku. Mężczyzna podszedł aż do sąsiedniej płyty i uczynił ręką przyjacielski znak.
– Co tu robisz?
Usiadł na grobli i z worka, który był zrobiony z wywoskowanego materiału, wyciągnął wszystkie rodzaje żyłek i haczyków. Gdy zaczął łowić, Mondo przyszedł do niego na groblę i patrzył, jak rybak przygotowuje haczyki. Rybak pokazał mu, jak się zakłada przynętę i jak się rzuca, powoli najpierw, a potem mocniej, gdy żyłka się przewija. Pożyczył Mondo swoją wędkę, żeby ten nauczył się kręcić kołowrotkiem nieprzerwanym ruchem, kiwając nieco wędką z lewa do prawa.
Mondo bardzo lubił Giordana Rybaka, ponieważ nigdy go o nic nie pytał. Miał zaczerwienioną od słońca twarz, pokrytą głębokimi zmarszczkami i małe oczy o zaskakująco intensywnej zieleni.
Łowił na grobli niespiesznie, aż słońce zniżało się nad horyzont. Giordan nie mówił wiele, z pewnością dlatego, by nie straszyć ryb, ale śmiał się za każdym razem, gdy udało mu się coś złapać. Zdejmował rybę z haczyka sprawnym, precyzyjnym ruchem i chował swoją zdobycz do wywoskowanego worka. Od czasu do czasu Mondo szedł szukać dla niego szarych krabów jako przynęty. Schodził do podstawy grobli i wypatrywał ich między kępkami alg. Gdy odpływała fala, małe szare kraby wychodziły i Mondo łapał je ręką. Giordan Rybak miażdżył je na płycie i ciął małym zardzewiałym scyzorykiem.
Któregoś dnia, gdy był niedaleko morza, zobaczył wielki czarny statek towarowy, który ślizgał się bezszelestnie.
– Jak on się nazywa? – zapytał Mondo.
Giordan Rybak mrużąc oczy, przyłożył do nich ręce.
– Erythrea – powiedział, a potem się trochę zdziwił. – Nie masz dobrego wzroku?
– Akurat – powiedział Mondo. – Nie potrafię czytać.
– Ach, tak? – westchnął Giordan.
Patrzył długo na płynący statek.
– Co znaczy nazwa tego statku? – zapytał Mondo.
– Erythrea? To nazwa kraju na wybrzeżu Afryki nad Morzem Czerwonym.
– To ładna nazwa – powiedział Mondo. – To powinien być piękny kraj. – Zastanowił się chwilę i dodał: – I to morze, tam, nazywa się czerwone?
Giordan Rybak zaśmiał się.
– Sądzisz, że tamto morze jest naprawdę czerwone?
– Nie wiem – powiedział Mondo.
– To prawda, że gdy zachodzi słońce, morze staje się czerwone. Ale ono nazywa się tak z powodu ludzi, którzy tam kiedyś żyli.
Mondo patrzył na oddalający się statek.
– Na pewno płynie w stronę Afryki.
– To daleko – mówił Giordan le Pecheur. – Jest tam bardzo gorąco i słonecznie, a wybrzeże jest jak pustynia.
– Są tam palmy?
– Tak, i długie piaszczyste plaże. Za dnia morze jest bardzo niebieskie i pływa na nim dużo małych rybackich statków z żaglami w formie skrzydła, płyną wzdłuż wybrzeża od miasteczka do miasteczka.
– Można więc siedzieć na plaży i patrzeć na przepływające statki? Siedzi się w cieniu i opowiada historie, patrząc na płynące morzem statki?
– Ludzie pracują, naprawiają sieci i przytwierdzają cynkowe plakietki na dziobach, osiadłych na mieliźnie statków. Dzieci szukają suchych gałązek i rozpalają ogniska na plaży, by rozgrzać smołę, która służy do smarowania lin okrętowych.
Giordan le Pecheur nie patrzył teraz na żyłkę. Patrzył daleko w stronę horyzontu, jakby chciał to wszystko zobaczyć.
– Są rekiny w Morzu Czerwonym?
– Ciągle jeden albo dwa podążają za statkami, ale ludzie są przyzwyczajeni, nie zwracają na nie uwagi.
– Czy nie są groźne?
– Wiesz, rekiny są, jak lisy. Ciągle szukają odpadków, które spadają do wody, czegoś, co da się ukraść. Ale nie są groźne.
– Morze Czerwone musi być wielkie – mówił Mondo.
– Tak, jest bardzo duże… Na brzegach jest dużo miast, portów, które mają dziwaczne nazwy: Ballul, Barasali, Debba… Massawa, to wielkie białe miasto. Statki płyną wzdłuż brzegu, płyną dnie i noce, płyną na północ aż do Ras Kasar lub też w stronę wysp, do Dahlak Kebir, na archipelag Nora, a czasami nawet do wysp Farasan z drugiej strony Morza Czerwonego.
Mondo bardzo lubił wyspy.
– Och tak, jest bardzo dużo wysp, wysp z czerwonymi skałami i piaszczystymi plażami, a na wyspach rosną palmy! Podczas pory deszczowej są burze, wiatr uderza tak mocno, że wyrywa palmy z korzeniami i zrywa dachy z domów.
– Statki się topią? – pytał Mondo.
– Nie, ludzie bezpiecznie pozostają w domach, nikt nie wypływa na morze.
– Ale to nie trwa długo.
– Na małej wyspie mieszka rybak z całą swoją rodziną. Żyją w domu z liści palmy nad brzegiem morza. Najstarszy syn rybaka jest już duży, powinien być w twoim wieku. Wypływa statkiem ze swoim ojcem i zarzuca sieci. Gdy je wyciąga, są wypełnione rybami. Bardzo lubi wypływać z ojcem, jest silny i potrafi manewrować żaglem, by złapać wiatr. Gdy świeci słońce, a morze jest spokojne, rybak zabiera całą rodzinę, odwiedzają krewnych i przyjaciół na sąsiednich wyspach i wracają wieczorem. Statek porusza się sam, bez żadnego dźwięku, a Morze Czerwone jest w kolorze czerwonym, bo zachodzi słońce.
Gdy rozmawiali, statek handlowy Erythrea wykonał na morzu wielki wiraż. Pilotujący go statek powrócił, kołysząc się na utworzonej przez fale bruździe, a statek handlowy dał krótki sygnał syreną na pożegnanie.
– Kiedy pan tam pojedzie?
– Do Afryki, nad Morze Czerwone? – Giordan Rybak śmiał się. – Nie mogę tam pojechać, muszę zostać tutaj, na grobli.
– Dlaczego?
– Ponieważ… – zastanawiał się nad odpowiedzią – jestem marynarzem, który nie ma statku. – Potem zaczął patrzeć na wędkę.
Gdy słońce było nisko nad horyzontem, Giordan Rybak położył wędkę na cementowej płycie i wyciągnął z kieszeni kurtki kanapkę. Połowę dał Mondo i jedli razem, patrząc na refleksy słońca na morzu.
Mondo odszedł przed nocą, aby poszukać kryjówki do spania.
– Do widzenia – powiedział Mondo.
– Do widzenia. – Gdy Mondo sie trochę oddalił, Giordan krzyknął: – Przyjdź jeszcze! Nauczę cię czytać. To nie jest trudne.
Łowił, aż zrobiło się całkiem ciemno, i latarnia morska zaczęła wysyłać co cztery sekundy regularne sygnały.

Rozdział II

Wszystko było w porządku, ale trzeba było uważać na Ciapacan. Każdego poranka, gdy wstawał dzień, szara furgonetka o zakratowanych oknach krążyła powoli po ulicach miasta, bezgłośnie, tuż przy chodnikach. Krążyła po uśpionych jeszcze i mglistych ulicach w poszukiwaniu zagubionych psów i dzieci.
Mondo zauważył ją pewnego dnia, gdy opuścił swoją kryjówkę nad brzegiem morza i przemierzał park. Furgonetka zatrzymała się kilka metrów przed nim i miał zaledwie moment, by skryć się za zaroślami. Zobaczył, jak otwierają się tylne drzwi i wychodzi dwóch mężczyzn w szarych dresach. Nieśli ogromne worki z materiału i liny. Zaczęli szukać w alejach parku i Mondo usłyszał ich rozmowę, gdy przechodzili obok zarośli.
– Poszedł tamtędy.
– Widziałeś go?
– Tak, nie powinien być daleko.
Dwaj mężczyźni ubrani na szaro, oddalili się, każdy w innym kierunku i Mondo stał bez ruchu przy zaroślach, prawie nie oddychając. Chwilę potem usłyszał dziwaczny zachrypnięty krzyk, który został stłumiony, a potem znów nastąpiła cisza. Gdy dwóch mężczyzn powróciło, Mondo zobaczył, że niosą coś w jednym z worków. Załadowali worek na tył furgonetki i Mondo znów usłyszał przenikliwy głos, który ranił uszy. W worku uwięziono psa. Szara furgonetka odjechała bez pośpiechu i znikła za drzewami parku. Ktoś, kto tędy przechodził, powiedział Mondo, że to był Ciapacan, który zabiera bezdomne psy; popatrzył uważnie na Mondo i dorzucił, żeby go przestraszyć, że furgonetka zabiera także niekiedy dzieci, które się włóczą, zamiast iść do szkoły. Od tego dnia Mondo patrzył uważnie na boki i nawet do tyłu, żeby być pewnym, że nie nadjeżdża szara furgonetka.
W godzinach, gdy dzieci wychodziły ze szkoły i także podczas dni świątecznych Mondo wiedział, że nie ma się czego bać. Tylko wtedy, gdy było niewielu ludzi na ulicach, wcześnie rano albo z nadejściem nocy, trzeba było uważać. Z tego powodu Mondo biegał trochę na ukos, jak to robią psy.
W tym czasie poznał Cygana, Kozaka i ich starego przyjaciela Dadi. Były to imiona, które nadano im w naszym mieście, ponieważ nikt nie znał ich prawdziwych imion. Cygan nie był cyganem, ale nazywano go tak z powodu ciemnej skóry, bardzo czarnych włosów i orlego profilu; ale z pewnością zawdzięczał swoje przezwisko temu, że mieszkał w starym, czarnym Hotchkiss, zaparkowanym na placu, i zarabiał na życie jako prestidigitator. Natomiast Kozak był dziwnym człowiekiem o typie mongolskim, zawsze nosił ogromną futrzaną czapkę, dzięki której przypominał niedźwiedzia. Grał na akordeonie przed kawiarnianymi tarasami, głównie nocą, ponieważ w dzień był kompletnie pijany.
Ale tym, którego Mondo najbardziej lubił, był stary Dadi. Pewnego dnia, gdy szedł wzdłuż plaży, zobaczył go siedzącego na ziemi na kawałku gazety. Stary człowiek grzał się na słońcu, nie zważając na przechodzących obok ludzi. Mondo zaintrygowała mała walizka z żółtego kartonu, cała podziurawiona, którą stary Dadi położył obok siebie na ziemi, na innym kawałku gazety. Dadi wyglądał na miłego i spokojnego człowieka, Mondo ani trochę się go nie bał. Zbliżył się, aby popatrzeć na żółtą walizkę i zapytał Dadiego:
– Co się znajduje w walizce?
Człowiek podniósł trochę powieki. Nic nie mówiąc, wziął walizkę na kolana i odchylił zamknięcie. Uśmiechał się tajemniczo, wsadzając rękę pod przykrycie i wyciągnął parę gołębi.
– Są piękne – powiedział Mondo. – Jak się nazywają?
Dadi wygładził pióra ptaków, a następnie zbliżył je do twarzy.
– On jest Pilou, a ona Zoe.
Trzymał gołębie w rękach i delikatnie gładził je twarzą. Patrzył daleko jasnymi i wilgotnymi oczami, które nie widziały za dobrze.
Mondo delikatnie pogładził głowy ptaków. Słoneczne światło je oślepiało i wolały wrócić do swojej walizki. Dadi mówił do nich cichym głosem, żeby je uspokoić, potem znów zamknął przykrycie.
– Są bardzo piękne – powtórzył Mondo. I odszedł, podczas gdy człowiek zamknął oczy i spał nadal, siedząc na gazecie.
Gdy zapadała noc, Mondo szedł na plac zobaczyć Dadiego. Pracował razem z Cyganem i Kozakiem w czasie publicznego pokazu, to znaczy siedział trochę z boku ze swoją żółtą walizką, podczas gdy Cygan grał na bandżo, a Kozak mówił grubym głosem, żeby przyciągnąć gapiów. Cygan grał szybko, patrząc na ruchy swoich palców i nucąc. Jego ciemna twarz połyskiwała w świetle latarni.
Mondo umieszczał się w pierwszym rzędzie widzów i pozdrawiał Dadiego. Teraz Cygan rozpoczynał pokaz. Stojąc przed widzami, wyciągał z niewiarygodną szybkością z zaciśniętej pięści różnokolorowe chustki. Lekkie chusty upadały na ziemię i Mondo miał je po kolei zbierać. To była jego praca. Następnie Cygan wyciągał z ręki mnóstwo dziwacznych obiektów, kluczy, pierścionków, ołówków, obrazków, piłek pingpongowych, nawet zapalonych papierosów i rozdawał je ludziom. Robił to tak szybko, że nie było widać ruchów jego rąk. Ludzie śmiali się, bili brawo, a monety zaczynały się sypać na ziemię.
– Mały, pomóż nam zbierać pieniądze – mówił Kozak.
Ręce Cygana brały jajko, owijały go w czerwoną chustkę i zatrzymywały się na sekundę.
– Uuuuuuuwaga!
Ręce uderzały jedna o drugą. Gdy rozwinęły chustkę, jajko znikło. Ludzie jeszcze głośniej bili brawo i Mondo zbierał kolejne monety, które umieszczał w metalowym pudełku.
Gdy nie było już pieniędzy, Mondo kucał i od nowa patrzył na ręce Cygana. Poruszały się szybko, jakby żyły własnym życiem. Cygan wyciągał inne jajka z zaciśniętej ręki, po czym jednym ruchem powodował, że znikały. Za każdym razem, gdy jajko znikało, puszczał do Mondo oko.
– Hop! Hop!
Ale najpiękniejsze, co umiał robić Cygan, było wówczas, gdy brał dwa bardzo białe jajka, które pojawiały się w jego rękach, nie wiadomo jakim sposobem; zawijał je w dwie duże chustki, żółtą i czerwoną, następnie podnosił ramiona i pozostawał przez moment bez ruchu. Wszyscy patrzyli na niego, wstrzymując oddech.
– Uuuuuuuwaga!
Cygan opuszczał ramiona, rozwijając chustki i dwa białe gołębie wydobywały się z chustek i fruwały nad jego głową, by potem usiąść na ramionach starego Dadi.
Ludzie krzyczeli:
– Och!
I bili mocno brawo i rzucali wielki deszcz monet.
Gdy przedstawienie zostało skończone, Cygan szedł kupić kanapki i piwo i wszyscy siadali na schodkach starego, czarnego Hotchkiss.
– Pomogłeś mi mały – mówił Cygan do Mondo. Kozak pił piwo i mówił bardzo głośno:
– To twój syn, Cyganie?
– Nie, to jest mój przyjaciel Mondo.
– A więc, mój przyjacielu, za twoje zdrowie Mondo!
Był już trochę pijany.
– Potrafisz grać muzykę?
– Nie, proszę pana – odpowiadał Mondo.
Kozak wybuchał śmiechem.
– Nie, proszę pana! Nie, proszę pana! – powtarzał, śmiejąc się, ale Mondo nie rozumiał, co go tak śmieszy.
Potem Kozak brał swój mały akordeon i zaczynał grać. Tak naprawdę nie była to muzyka, ale ciąg dziwacznych i monotonnych dźwięków, które unosiły się i opadały, raz szybko, raz powoli. Kozak grał, uderzając nogą o ziemię i śpiewał niskim głosem, powtarzając przez cały czas te same sylaby. Śpiewał i grał na akordeonie, kiwając się i Mondo myślał, że naprawdę wygląda, jak wielki niedźwiedź.
Ludzie, którzy przechodzili, zatrzymywali się na chwilę, by na niego popatrzeć, śmiali się trochę i szli dalej.
Później, gdy noc robiła się ciemna, Kozak przestawał grać i siadał na schodkach Hodchkissa obok Cygana. Zapalali papierosy z ciemnego tytoniu o mocnym zapachu i rozmawiali, pijąc kolejne puszki piwa. Opowiadali o sprawach odległych, których Mondo nie bardzo rozumiał, o wspomnieniach z wojny i podróżach. Niekiedy stary Dadi odzywał się także i Mondo słuchał go, bo mówił głównie o ptakach, zwykłych gołębiach i gołębiach pocztowych. Dadi opowiadał cichym, trochę zadyszanym głosem historie o ptakach, które latały długo nad polami, a ziemia przesuwała się pod nimi z krętymi rzekami, małymi drzewami, posadzonymi wzdłuż dróg, podobnych do czarnych wstążek, domami o dachach czerwonych i szarych, gospodarstwami, otoczonymi polami o wszystkich barwach, łąkami, wzgórzami, górami, przypominającymi stosy kamieni. Mały człowiek opowiadał także, jak ptaki powracały ciągle do swoich domów, czytając z krajobrazu, jak z mapy albo kierując się gwiazdami, jak marynarze albo piloci. Domy ptaków były podobne do wież, ale nie miały drzwi, tylko wąskie okna, umieszczone pod dachem. Gdy było gorąco, słychać było z wież gruchania i wiedziano, że ptaki powróciły.
Mondo słuchał głosu Dadiego, widział świecący w ciemności węgielek papierosa. Wokół placu jeździły samochody, ich głos był cichy, jak woda, i światła domów gasły, jedno po drugim. Było późno, Mondo czuł, że wzrok mu sie mąci, bo zaraz uśnie. Wtedy Cygan kazał mu iść spać na ławce z tyłu Hotchkissa i tutaj właśnie spędzał noc. Stary Dadi wracał do siebie, Cygan i Kozak nie spali. Siedzieli na schodkach samochodu aż do rana, pijąc, paląc i rozmawiając.

Rozdział III

Mondo to lubił najbardziej: siadał na plaży z rękami splecionymi wokół kolan i patrzył na wschód słońca. O godzinie czwartej pięćdziesiąt niebo było czyste i szare z kilkoma obłokami pary, unoszącymi się nad morzem. Słońce nie pokazywało się od razu, ale Mondo czuł jego nadejście z drugiej strony horyzontu, gdy pojawiało się powoli, jak zapalający się płomień. Widać było najpierw jasną aureolę, która stawała się coraz większa i czuło się wewnątrz tę dziwną wibrację, która powodowała drżenie horyzontu, jakby wymagało to wysiłku. Następnie słoneczny dysk ukazywał się ponad wodą, rzucał snop światła prosto w oczy, a morze i ziemia wydawały się takiego samego koloru. W chwilę potem pojawiały się pierwsze kolory, pierwsze cienie. Ale latarnie w mieście pozostawały zapalone bladym, zmęczonym światłem, ponieważ nie było jeszcze pewne, że dzień się rozpoczął.
Mondo patrzył na słońce, które wznosiło się ponad morzem. Nucił, kołysząc głowę i tułów, powtarzał śpiew Kozaka:
– Ajaja, jaja, jajaja, jaja…
Nie było nikogo na plaży, tylko kilka mew, które unosiły się na morzu. Woda była bardzo przejrzysta, szara, niebieska i różowa, a kamienie bardzo białe.
Mondo myślał, że dzień wstaje także w morzu dla ryb i dla krabów. Być może w głębi wody wszystko stawało się różowe i jasne, jak na powierzchni ziemi? Ryby budziły się i poruszały powoli pod ich niebem, podobnym do lustra, były szczęśliwe wśród tysięcy tańczących słońc i koniki morskie wspinały się po łodygach alg, żeby lepiej widzieć pojawiające się światło. Nawet muszle otwierały się, by wpuścić nowy dzień. Mondo dużo o nich myślał i patrzył na leniwe fale, które obmywały kamienie na plaży, zapalając iskry.
Gdy słońce było trochę wyżej, Mondo wstawał, ponieważ robiło mu się zimno. Zdejmował ubranie. Woda morska była przyjemniejsza i cieplejsza, niż powietrze i Mondo zanurzał się po szyję. Zanurzał twarz i otwierał w wodzie oczy, żeby zobaczyć dno. Słyszał delikatny szum rozlewających się fal i była to muzyka nieznana na ziemi.
Mondo pozostawał przez dłuższy czas w wodzie, aż jego palce robiły się białe, a nogi zaczynały drżeć. Wtedy wracał i siadał na plaży, opierając się o murek, oddzielający plażę od drogi i z zamkniętymi oczami czekał, aż słoneczne ciepło ogarnie jego ciało. Wzgórza ponad miastem wydawały się bliższe. Wspaniałe światło oświetlało drzewa i białe fasady willi i Mondo mówił jeszcze:
– Powinienem iść to zobaczyć.
Potem ubierał się i opuszczał plażę.
Był to świąteczny dzień i nie miał co się bać Ciapacan. W czasie świątecznych dni psy i dzieci mogły włóczyć się swobodnie po ulicach.
Problem w tym, że wszystko było zamknięte. Kupcy nie przyjeżdżali sprzedawać warzyw, piekarnie miały opuszczone żaluzje. Mondo był głodny. Przechodząc obok sklepiku z lodami, który nazywał się „Śnieżka”, kupił rożek lodów waniliowych i jadł go, idąc ulicami.
Słońce oświetlało teraz chodniki. Ale ludzie się nie pokazali. Pewnie byli zmęczeni. Od czasu do czasu ktoś się pojawiał i Mondo go pozdrawiał, ale patrzono na niego ze zdziwieniem, ponieważ miał włosy i rzęsy białe od soli i twarz spaloną słońcem. Być może ludzie brali go za żebraka.
Liżąc loda, Mondo patrzył na witryny sklepów. W głębi oświetlonej witryny znajdowało się ogromne łóżko z czerwonego drzewa z pościelą i poduszkami w kwiaty, jakby ktoś przychodził tutaj spać. Trochę dalej znajdowała się witryna wypełniona bardzo białymi kuchenkami i stał rożen, na którym powoli obracał się kurczak z kartonu. Wszystko to było dziwne. Pod drzwiami jednego ze sklepów Mondo znalazł kolorowe czasopismo i usiadł na ławce, żeby je czytać.
Czasopismo opowiadało historię za pomocą kolorowych zdjęć, pokazujących piękną kobietę blond, która gotowała i bawiła się ze swoimi dziećmi. Była to długa historia i Mondo czytał na głos, zbliżając fotografie do oczu, żeby kolory się zmieszały.
„Chłopiec nazywa się Jacques, a dziewczynka nazywa się Camille. Ich mama jest w kuchni i robi mnóstwo dobrych rzeczy do jedzenia, chleb, pieczonego kurczaka, ciasto. Ona ich pyta: Co dobrego chcielibyście dzisiaj zjeść? Zrób nam ogromną tartę z truskawkami, proszę, powiedział Jacques. Ale ich mama nie miała truskawek, tylko jabłka. Więc Camille i Jacques obrali jabłka i pokroili je na małe kawałki, żeby mama mogła zrobić tartę. Upiekła tartę w piekarniku. Gdy tarta jest upieczona, mama kładzie ją na stole i dzieli na kawałki. Jacques i Camille jedzą dobrą tartę, pijąc gorącą czekoladę. Potem mówią: nigdy nie jedliśmy tak dobrej tarty!”.
Gdy Mondo skończył czytać historię, ukrył kolorowe czasopismo w zaroślach parku, żeby jeszcze raz przeczytać ją później. Bardzo chciałby kupić jeszcze inną kolorową historyjkę, o Akimie w dżungli na przykład, ale kiosk z gazetami był zamknięty.
W centrum parku jeden z emerytowanych pocztowców spał na ławce. Obok emeryta leżała na ławce złożona gazeta i kapelusz.
Gdy słońce wspięło się na niebie, światło stało się delikatniejsze. Samochody trąbiąc, zaczęły jeździć po ulicach. Na drugim końcu parku, blisko wyjścia mały chłopiec jeździł na trycyklu. Mondo zatrzymał się obok niego.
– Jest twój? – zapytał.
– Tak – odpowiedział mały chłopiec.
– Pożyczysz mi go?
– Mały chłopiec ściskał kierownicę z całej siły.
– Nie! Nie! Idź sobie!
– Jak nazywa się twój rower?
Mały chłopiec opuścił głowę bez słowa, a potem odpowiedział bardzo szybko:
– Mini.
– Jest bardzo piękny – powiedział Mondo.
Patrzył jeszcze chwilę na trycykl, ramę pomalowaną na czerwono, czarne siodełko, kierownicę i chromowane błotniki. Raz czy dwa nacisnął dzwonek, ale mały chłopiec odsunął go i oddalił się pedałując.
Na placu targowym było niewiele osób. Ludzie szli małymi grupami na mszę albo na spacer nad morze. W taki, świąteczny, dzień Mondo chętnie spotkałby kogoś, kogo mógłby zapytać:
– Czy chciałbyś mnie adoptować?
Ale może w takie dni nikt by go nie usłyszał.
Mondo na chybił trafił wchodził do klatek schodowych domów. Zatrzymywał się, żeby patrzeć na puste skrzynki na listy i tablice alarmów przeciwpożarowych. Naciskał na kontakt i słuchał przez chwilę tik-tak, aż światło gasło. W głębi hallu znajdowały się pierwsze stopnie schodów, wywoskowana drewniana poręcz i ogromne, matowe lustro, otoczone posągami z gipsu. Mondo miał ochotę przejechać się windą, ale nie próbował, bo dzieciom nie wolno bawić się windą.
Młoda kobieta weszła do budynku. Była piękna, miała kręcone kasztanowe włosy i jasną, szeleszczącą suknię. Ładnie pachniała.
Gdy zobaczyła Mondo, drgnęła.
– Czego chcesz?
– Czy mogę pojechać z panią windą?
Młoda kobieta uśmiechnęła się miło.
– Ależ oczywiście! Chodź!
Winda trochę się trzęsła pod nogami, jak statek.
– Jak wysoko jedziesz?
– Do samego końca.
– Na szóste piętro? Ja także.
Winda wspinała się powoli. Mondo patrzył przez szyby na uciekające sufity. Drzwi drżały, a na każdym piętrze słychać było dziwaczne trzaski. Słychać było także świst lin w szybie windy.
– Mieszkasz tutaj?
Młoda kobieta patrzyła na Mondo z ciekawością.
– Nie, proszę pani.
– Idziesz zobaczyć przyjaciół?
– Nie, proszę pani, ja się przechadzam.
– Ach?
Młoda kobieta nadal patrzyła na Mondo. Miała duże oczy, spokojne i łagodne, trochę wilgotne. Otworzyła torebkę i dała Mondo cukierka, owiniętego w przeźroczysty papierek.
Mondo patrzył na mijane powoli piętra.
– Czy to tak wysoko, jak lata samolot?
– Leciałeś już samolotem?
– Och nie, proszę pani, jeszcze nie. To powinno być świetne.
Kobieta zaśmiała się.
– Samolot porusza się o wiele szybciej, niż winda.
– I także lata o wiele wyżej!
– Tak, o wiele wyżej!
Winda zatrzymała się z jękiem i zatrzęsła się. Młoda kobieta wyszła.
– Wychodzisz?
– Nie – powiedział Mondo. – Od razu wracam na dół.
– Ach tak? Jak chcesz. Żeby zjechać, naciśnij przedostatni przycisk, o tutaj. Uważaj, żeby nie dotknąć czerwonego przycisku, bo to jest dzwonek alarmowy.
Nim zamknęły się drzwi, uśmiechnęła się jeszcze raz.
– Miłej podróży!
– Do widzenia! – powiedział Mondo.
Po wyjściu z budynku Mondo zobaczył, że słońce jest już wysoko na niebie, niemal w zenicie. Dni upływały szybko od poranka do wieczora. Gdyby człowiek się nie pilnował, biegłyby jeszcze szybciej. To dlatego ludzie ciągle się spieszyli. Spieszyli się, aby zrobić wszystko, zanim słońce zajdzie.
W południe ludzie chodzili dużymi krokami po ulicach. Wychodzili z domów, wsiadali do samochodów, trzaskali drzwiami. Mondo chciałby im powiedzieć: „Poczekajcie! Poczekajcie na mnie!”, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Gdy jego serce biło zbyt szybko i zbyt mocno, Mondo także zatrzymywał się na rogach ulic. Stał nieruchomo ze skrzyżowanymi ramionami i patrzył na idący ulicą tłum. Ludzie nie mieli już tak zmęczonego wyglądu, jak rankiem. Szli szybko, uderzając stopami o chodnik, rozmawiając i śmiejąc się bardzo głośno.
Pośród nich stara kobieta poruszała się powoli po chodniku, z pochylonymi plecami, nie widząc nikogo. Jej torba na zakupy była wypełniona żywnością i tak ciężka, że przy każdym kroku dotykała ziemi. Mondo podszedł i pomógł jej nieść torbę. Słyszał oddech kobiety tuż za nim.
Stara kobieta zatrzymała się przed drzwiami szarego budynku i Mondo wszedł z nią po schodach. Myślał, że stara kobieta być może jest jego babcią lub ciocią, ale nic nie mówił, bo była głucha. Stara kobieta otworzyła drzwi na czwartym piętrze i poszła do kuchni, żeby odkroić kromkę czerstwego chleba o korzennym smaku. Podała go Mondo, a on zobaczył, że jej ręka mocno drży. Jej głos również drżał, gdy powiedziała:
– Niech Bóg cię błogosławi.
Nieco dalej na ulicy Mondo poczuł, że jest bardzo mały. Szedł wzdłuż murów, a ludzie wokół niego stali się wysocy, jak drzewa, z odległymi twarzami, jak balkony na budynkach. Mondo wślizgiwał się między tych wszystkich olbrzymów, którzy sadzili ogromne kroki. Unikał kobiet wysokich, jak wieże kościoła, ubranych w ogromne sukienki w groszki i mężczyzn szerokich, jak falochrony, ubranych w niebieskie garnitury i białe koszule. Być może to światło dnia było tego powodem, światło, które powiększa rzeczy i skraca cienie. Mondo przemykał się pomiędzy ludźmi i tylko ci, którzy patrzyli w dół, mogli go widzieć. Nie bał się, poza momentami, gdy musiał przejść przez ulicę. Szukał kogoś w całym mieście, w parkach, na plaży. Nie bardzo wiedział, kogo szuka ani dlaczego, ale kogoś, komu mógłby po prostu bardzo szybko powiedzieć i natychmiast przeczytać odpowiedź w jego oczach:
– Czy chcesz mnie adoptować?

Rozdział IV

Mniej więcej w tym czasie, gdy dnie były piękne, noce długie i gorące, Mondo spotkał Thi Chin. Mondo wyszedł ze swojej wieczornej kryjówki u stóp falochronu. Ciepły wiatr wiał od lądu, suchy wiatr, który powoduje, że włosy stają się naelektryzowane i który wznieca pożary lasów dębów korkowych. Na wzgórzach powyżej miasta Mondo widział biały słup dymu, który rozpływał się na niebie.
Mondo popatrzył chwilę na wzgórza, oświetlone słońcem i poszedł, prowadzącą w ich stronę ścieżką. Była to kręta ścieżka, która w oddali przekształcała się w schody o szerokich stopniach z kratkowanego cementu. Z każdej strony ścieżki znajdowały się pojemniki, wypełnione suchymi liśćmi i kawałkami papieru.
Mondo bardzo lubił wspinać się po schodach. Przecinały zygzakiem wzgórze, niespiesznie, jakby podążały donikąd. Wzdłuż całej ścieżki ciągnął się wysoki mur z kamieni, zwieńczony kawałkami potłuczonego szkła z butelek i nie wiadomo było, gdzie się jest. Mondo wspinał się powoli po stopniach, patrząc, czy nie ma nic ciekawego w pojemnikach. Niekiedy znajdował monetę, zardzewiały gwóźdź, obrazek albo dziwny owoc.
Im bardziej się wspinał, tym bardziej miasto stawało się płaskie z prostokątami budynków i prostymi liniami ulic, po których poruszały się czerwone i niebieskie samochody. Morze u stóp góry także stało się płaskie, błyszczało, jak biała płyta. Mondo odwracał się od czasu do czasu, żeby patrzeć na to wszystko pomiędzy gałęziami drzew i ponad murami willi.
Nie było nikogo na schodach, z wyjątkiem ogromnego, pręgowanego kota, który przyczaił się w pojemniku i jadł resztki mięsa z zardzewiałej puszki. Kot leżał płasko, z uszami położonymi po sobie i popatrzył na Mondo okrągłymi źrenicami swoich żółtych oczu.
Mondo przeszedł obok niego, nic nie mówiąc. Czuł na sobie spojrzenie czarnych źrenic aż do następnego zakrętu.
Mondo wspinał się bezszelestnie. Stawiał stopy delikatnie, omijając gałązki i ziarna, przesuwał się cicho, jak cień.
Te schody nie były zbudowane racjonalnie. Raz były strome i wąskie, z małymi, wysokimi stopniami, od których dostawało się zadyszki. Innym razem rozciągały się pomiędzy posiadłościami i rozległymi terenami. Niekiedy nawet sprawiały wrażenie, że będą schodzić w dół.
Mondo się nie spieszył. On też szedł zygzakiem, od muru do muru. Zatrzymywał się, by zaglądać do pojemników, zrywać liście z drzew. Brał liść pieprzowca, rozgniatał go między palcami, żeby wdychać ostry zapach, który szczypie nos i oczy. Zrywał kwiaty kapryfolium i wysysał małą słodką kropelkę, która perli się u podstawy kielicha. Lub grał na przyciśniętym do ust źdźble trawy.
Mondo bardzo lubił tędy chodzić, całkiem sam, w poprzek wzgórza. Im wyżej wchodził, słoneczne światło stawało się coraz bardziej żółte, delikatne, jakby wydobywało się z liści roślin i kamieni starego muru. Światło nasyciło ziemię podczas dnia, a teraz opuszczało ją, roznosząc swoje ciepło, nadymając swoje chmury.
Nie było nikogo na wzgórzu. Z pewnością dlatego, że kończyło się popołudnie i również dlatego, że to miejsce było trochę wyludnione. Wille schowane były między drzewami i nie były smutne, ale sprawiały wrażenie, że drzemią ze swoimi zardzewiałymi ogrodzeniami i odrapanymi okiennicami, które się nie domykały.
Mondo słuchał ptasich szelestów na drzewach, lekkiego skrzypienia gałęzi na wietrze. Słychać było przede wszystkim głos świerszcza, przenikliwy gwizd, który bez przerwy się przemieszczał i sprawiał wrażenie, że porusza się razem z Mondo. Chwilami oddalał się na chwilę, a potem wracał i był tak blisko, że Mondo odwracał się, by zobaczyć owada. Ale dźwięk znów się oddalał i pojawiał się przed nim lub ponad murem. Mondo wołał go, wydając dźwięk na źdźble trawy. Ale świerszcz się nie pokazywał. Wolał pozostać w ukryciu.
Na samym szczycie wzgórza, skutkiem gorąca pojawiły się chmury. Płynęły powoli na północ i gdy zasłaniały słońce, Mondo czuł cień na twarzy. Kolory zmieniały się, poruszały, żółte światło zapalało się i gasło.
Mondo od dawna miał ochotę wejść na sam szczyt wzgórza. Często na niego patrzył ze swoich kryjówek nad brzegiem morza, na porastające go drzewa i wspaniałe światło, które rozlewało się na fasadach willi i promieniowało na niebie, jak aureola. Chciał wejść na wzgórze, bo schody zdawały się prowadzić w stronę nieba i światła. Było to naprawdę piękne wzgórze, wznoszące się tuż ponad morzem, blisko chmur – Mondo patrzył na nie długo rankiem, gdy było jeszcze szare i odległe, a także nocą, gdy błyszczało od elektrycznych świateł.
W stosy suchych liści, umieszczonych wzdłuż murów, chowały się salamandry. Mondo próbował je zaskoczyć, podchodząc bezszelestnie: ale one i tak go słyszały i biegły skryć się w szczelinach.
Mondo nawoływał salamandry gwizdem. Bardzo chciał mieć salamandrę. Myślał, że mógłby ją oswoić i chować w czasie spaceru do kieszeni spodni. Łapałby muchy i dawał jej do jedzenia, a gdyby usiadł w słońcu na plaży albo wśród kamieni falochronu, wychodziłaby z jego kieszeni i wspinała mu się na ramię. Pozostawałaby bez ruchu, tylko wprawiała w drganie swoje gardło, bo tak właśnie salamandry mruczą.
Następnie Mondo dotarł przed drzwi Domu Złotego Światła. Mondo nazwał go w ten sposób, gdy po raz pierwszy tam wszedł i tak zostało. Był to piękny, stary dom w stylu włoskim, pokryty żółto-pomarańczowym tynkiem, z wysokimi oknami o zniszczonych przez wilgoć okiennicach i tarasem, który opanowało dzikie wino. Wokół domu znajdował się niewielki ogród, ale tak bardzo zarośnięty przez ciernie i chwasty, że nie widać było, gdzie się kończy. Mondo popchnął żelazną bramę i szedł cicho żwirową aleją, która prowadziła do domu. Żółty dom był zwyczajny, nie miał stiukowych ozdób ani maszkaronów, ale Mondo sądził, że nie widział piękniejszej budowli.
W zarośniętym ogrodzie, tuż przed domem rosły dwie piękne palmy, które wznosiły się ponad dach i kiedy wiał wiatr, ich liście ocierały się o rynny i dachówki. Wokół palm zarośla były gęste, cieniste, oplecione przez fioletowe ciernie, które wiły się po ziemi, jak węże. Światło słoneczne z końcem popołudnia miało delikatną, spokojną barwę, ciepłą, jak jesienne liście albo piasek. Gdy Mondo szedł powoli żwirową aleją, czuł, jak światło pieści jego twarz. Miał ochotę usnąć, a jego serce biło wolniej. Ledwo oddychał.
Śpiew świerszcza znów nabrał siły, jakby wydobywał się z ogrodowych zarośli. Mondo zatrzymywał się, żeby go posłuchać, a potem szedł powoli w stronę domu, gotów w każdej chwili do ucieczki na wypadek, gdyby pojawił się pies. Ale nie było nikogo. Rośliny wokół niego były nieruchome, a ich liście ciężkie od gorąca.
Mondo wszedł w zarośla. Na czworakach poruszał się wśród gałęzi, odchylał ciernie. Skrył się w krzewach i stąd kontemplował żółty dom.
Światło niemal niepostrzeżenie opuszczało fasadę domu. Było cicho, z wyjątkiem głosu świerszcza i bzyczenia komarów, które tańczyły wokół głowy Mondo. Siedząc na ziemi pod liśćmi drzewa laurowego, Mondo ze skupieniem patrzył na drzwi i półokrągłe schody, które prowadziły na taras. W łączeniach schodów rosła trawa. Po chwili Mondo wyciągnął się na ziemi z głową opartą na łokciu.
Przyjemnie było tak spać pod silnie pachnącym drzewem, niedaleko Domu Złotego Światła, w cieple i spokoju, z przenikliwym głosem świerszcza, który bez przerwy oddalał się i przybliżał. Gdy tak śpisz, Mondo, nie ma cię tutaj. Odszedłeś gdzie indziej, opuszczając swoje ciało. Opuściłeś swoje uśpione ciało na ziemi, kilka metrów od żwirowej ścieżki i przechadzasz się gdzie indziej. To właśnie jest dziwne. Twoje ciało pozostało na ziemi, oddychało spokojnie, wiatr przesuwał cienie chmur na twojej twarzy o zamkniętych oczach. Komary tańczyły wokół twoich policzków, czarne mrówki wędrowały po twoim ubraniu i rękach. Wieczorny wiatr poruszał twoimi włosami. Ale ciebie tutaj nie było. Odszedłeś w ciepłe światło domu, zapach liści laurowych, w wilgotne wyziewy ziemi. Stare salamandry, czarne i żółte, ślizgały się z dala od swoich szczelin, po ścianach domu i zatrzymywały się, żeby popatrzeć, przyczepione łapami o rozstawionych palcach. Cały świat na ciebie patrzył, ponieważ miałeś zamknięte oczy. I gdzieś po drugiej stronie ogrodu, między gąszczem cierni a kępą ostrokrzewu, blisko starego usychającego cedru, insekt-pilot, może skorek, wydawał bez przerwy piłujący głos, by cię przywołać. Ale ty go nie słyszałeś, bo odszedłeś daleko.
– Kim jesteś? – zapytał przenikliwy głos.
Przed Mondo stała kobieta, ale była tak mała, że Mondo sądził przez chwilę, że jest to dziecko. Jej ciemne włosy były obcięte na okrągło wokół twarzy i ubrana była w długi, szaroniebieski fartuch.
Uśmiechała się.
– Kim jesteś? – Mondo stał, niewiele większy od niej. Ziewał. – Spałeś?
– Proszę mi wybaczyć – powiedział Mondo. – Wszedłem do pani ogrodu, byłem trochę zmęczony, więc usnąłem. Zaraz pójdę.
– Dlaczego? Nie podoba ci się ogród?
– Tak, jest bardzo piękny – powiedział Mondo. Szukał na twarzy kobiety oznak gniewu. Ale ona nadal się uśmiechała. Jej zwężone oczy miały wyraz ciekawości, jak u kotów. Wokół oczu i ust widać było głębokie zmarszczki i Mondo pomyślał, że kobieta jest stara.
– Chodź zobaczyć także dom – powiedziała, weszła na małe półokrągłe schody i otworzyła drzwi. – Ależ chodź!
Mondo wszedł za nią. Była tu ogromna sala, niemal pusta, oświetlona z czterech stron przez wysokie okna. W centrum sali znajdował się drewniany stół i krzesła, na stole stała taca z laki, a na niej czarny imbryk i czarki. Mondo stał nieruchomo na progu, patrząc na salę i okna. Okna były wykonane z małych, matowych szybek i wchodzące przez nie światło było jeszcze bardziej ciepłe i złociste. Mondo nigdy nie widział tak pięknego światła.
Mała kobieta stała przy stole i wlewała herbatę do miseczek.
– Lubisz herbatę?
– Tak – powiedział Mondo.
– Więc usiądź tutaj.
Mondo usiadł powoli na brzegu krzesła i pił. Napój miał także złoty kolor, parzył wargi i gardło.
– To gorące – powiedział.
Mała kobieta napiła się bezdźwięcznie.
– Nie powiedziałeś mi, kim jesteś.
– Jestem Mondo.
Mała kobieta patrzyła na niego, uśmiechając się. Na krześle wydawała się jeszcze mniejsza.
– Ja jestem Thi Cin.
– Jest pani Chinką? – spytał Mondo. Mała kobieta potrząsnęła głową.
– Jestem Wietnamką, nie Chinką.
– Daleko jest pani kraj?
– Tak, bardzo daleko.
Mondo pił herbatę i opuszczało go zmęczenie.
– A ty, skąd jesteś? Prawda, że nie jesteś stąd?
Mondo nie bardzo wiedział, co należy powiedzieć.
– Nie jestem stąd – powiedział. Odsunął kosmyki włosów, spuszczając głowę. Mała kobieta nie przestawała się uśmiechać, ale jej wąskie oczy stały się nagle zmartwione.
– Zostań jeszcze chwilę – powiedziała. – Chyba nie chcesz już iść?
– Nie powinienem wejść do pani ogrodu – powiedział Mondo. – Ale brama była otwarta i byłem trochę zmęczony.
– Dobrze zrobiłeś.
– Więc pani wiedziała, że przyjdę – powiedział Mondo. Ta myśl go uspokajała.
Thi Chin potwierdziła skinięciem głowy i wyciągnęła w stronę Mondo puszkę z białego metalu, wypełnioną makaronami.
– Jesteś głodny?
– Tak – powiedział Mondo. Chrupał makaron, patrząc na duże okna, przez które wpadało światło.
– To jest piękne – powiedział. – Co wywołuje to całe złoto?
– Słoneczne światło – powiedziała Thi Chin.
– A więc jest pani bogata?
Thi Chin śmiała się.
– To złoto nie należy do nikogo.
Patrzyli na piękne światło, jak we śnie.
– Tak jest w moim kraju – mówiła cichym głosem Thi Chin. – Gdy słońce zachodzi, niebo staje się takie, jak tutaj, żółte, z małymi, czarnymi, bardzo lekkimi chmurkami, powiedziałabym, że to pióra ptaka.
Złote światło wypełniało całe pomieszczenie i Mondo czuł się spokojniejszy i silniejszy, jak wtedy, gdy napił się gorącej herbaty.
– Podoba ci się moje mieszkanie?
– Tak, proszę pani – powiedział Mondo. Jego oczy odbijały barwę światła.
– Więc jeśli chcesz, to także twój dom.
W ten sposób Mondo poznał Thi Chin i Dom Złotego Światła. Pozostał długo w wielkiej sali, żeby patrzeć na okna. Światło pozostało aż do momentu, gdy słońce całkiem znikło za wzgórzami. Nawet wtedy ściany były nim tak nasycone, jakby nie mogło zagasnąć. Potem przyszedł cień i wszystko stało się szare, ściany, okna, włosy Mondo. Stało się chłodno. Mała kobieta podniosła się, żeby zapalić lampę, a potem zabrała Mondo do ogrodu, żeby popatrzeć na noc. Ponad drzewami błyszczały gwiazdy i pojawił się wąski rogalik księżyca.
Tej nocy Mondo spał na poduszkach w głębi dużej sali. Spał tutaj również podczas innych nocy, ponieważ bardzo lubił ten dom. Niekiedy, gdy noc była gorąca, spał w ogrodzie pod drzewem laurowym albo na schodach tarasu obok drzwi. Thi Chin mówiła niewiele, może dlatego bardzo ją lubił. Od czasu, gdy po raz pierwszy zapytała go o jego imię i skąd pochodzi, nie zadawała więcej pytań. Po prostu brała go za rękę i pokazywała zabawne rzeczy w ogrodzie albo w domu. Pokazywała mu kamyki o dziwnych kształtach i wzorach, liście drzew z delikatnymi nerwami, czerwone ziarna palm, małe kwiatki, białe i żółte, które wyrastały między kamieniami. Przynosiła w ręce czarne skarabeusze, stonogi, a Mondo dawał jej za to muszle i pióra mewy, które znalazł nad brzegiem morza.
Thi Chin dawała mu do jedzenia ryż i miskę czerwonych i zielonych jarzyn, w połowie ugotowanych i zawsze gorącą herbatę w małych, białych czarkach. Niekiedy, gdy noc była bardzo ciemna, Thi Chin brała książkę z obrazkami i opowiadała mu dawną historię. Była to długa historia, rozgrywająca się w nieznanym kraju, w którym są budowle o spiczastych dachach, smoki i zwierzęta, które potrafią mówić, jak ludzie. Opowiadanie było tak piękne, że Mondo nie mógł go wysłuchać do końca. Usypiał i mała kobieta odchodziła po cichu, gasząc lampę. Spała na pierwszym piętrze, w ciasnym pokoju. Rano, gdy się budziła, Mondo już nie było.

Tłumaczenie Ewa Ziółkowska

Od redakcji: Fragment prozy pochodzi z tomu „Mondo i inne historie”, który laureat literackiego Nobla ogłosił w 1978 roku, potem natomiast posłużył do napisania scenariusza do filmu pod tym samym tytułem, który w 1996 roku wyreżyserował Tony Gatlif. Dalszą część historii wydrukujemy w następnym zeszycie kwartalnika „Wyspa”, jedenastym z kolei, doprowadzając historię Mondo do końca.