Ignacy Strączek: Wyszli poza koło
Jest styczeń 2010 roku, jadę czarnym fokusem w stronę ronda Waszyngtona. Z nasypu przy Zielenieckiej widać horyzontalny plan blaszanych stoisk Stadionu. Wracam z Litwy. W hotelu, w którym mieszkałem, była tylko polonia i telewizja silezia. Nic tam nie mówili o Euro 2012, ani o wywożeniu gruzu z placu budowy nocą, żeby nikogo w mieście nie obudzić. Zastanawiam się, czy to już koniec.
Był mróz, w przejrzystym powietrzu wyjątkowo wyraźnie rysowały się szare połyskujące metalicznym blaskiem formy. I żadnych dekoracji, i żadnych wózków dziecięcych ani świetlnych ozdób.
Był początek stycznia 2010 roku. I Stadionu, zgodnie z rozstrzygnięciami administracji, miało już nie być. Że nie ma już baru Łomża, wiedziałem wcześniej. Mijając go, zarejestrowałem tylko zabezpieczony czarną folią komin, który jakiś czas temu był osią, wokół której orientowała się lada, kran z piwem, herbata w fiksach i rzędy drewnianych stołów. Nie było tam zresztą żadnej symetrii. Minąłem przystanek tramwajowy i pojechałem dalej.
Stadion jednak był i ustępował. Był i ustępował powoli, jak wielkie górskie psy, które posłuszeństwo dopuszczają, ale realizują je wyjątkowo ospale. Był i ustępował. Zmieniała się jego geometria – jak kartka papieru, jak kartonowy model, jak blaszana zabawka. Plastyczność tego modelu była zadziwiająca – od upadku korony, poprzez kolejne sekwencje występowała przeciwko czasowi i materii. Jak korowód z bałkańską orkiestrą dętą – przeciw wszystkiemu. W tle świnia mangalica powinna jeść trabanta – byłaby to wtedy synekdocha fenomenu, który trwał ponad 20 lat i ciągle jest. Jak handlarz, który już wraca do domu, już jedzie do siebie i proponuje żyletki, rozwiesza na odrapanych stelażach bluzki i działa przeciw materii, jednocześnie ją oferując.
20 stycznia 2010 roku. Pod halą PKS trwa jeszcze handel. Ale stoisk jest coraz mniej. Dominującym doświadczeniem jest pustka. Kolejne bryły z blachy i tworzyw sztucznych zastępują płaszczyzny. W tle przejeżdżają biało-żółto-zielone pociągi. Jadą ze wschodu, jadą, żeby przekroczyć Wisłę, zobaczyć inny świat, i dalej przez Dworzec Śródmieście potoczyć się gdzieś do Żyrardowa. Pomiędzy zardzewiałymi prętami prezentuje swój towar jakaś kobieta, której młodość miesza się ze zmęczeniem, tak jakby wrzucić krem Vichy w piach. Jakby francuska receptura została przeżarta żywą ziemią. To jest chyba Romka. Ma przed sobą ręczniki w jaskrawych, modnych w latach dziewięćdziesiątych kolorach. Jej stoisko oblegają kobiety koło sześćdziesiątki w płaszczach i beretach. Wszystkie te tkaniny są tandetne i stawką w tych rozmowach też jest tandeta. Tworzywa sztuczne, robione nie wiadomo z czego, cuda. Romka ma w sobie zaciekłość: „Tyle za dychę pani chce – wyrzuca z siebie słowa, z których każde jest ostre i osobne. – Co ja na tym zarobię? Złotówkę?! To jest tylko na przeżycie”. Starsza kobieta w berecie jak kula dmuchawca jest spokojna. Patrzy na błyskawicznie ruszającą ustami agresywną handlarkę. Szybkie ruchy jej szczęk uwydatniają wybity, przedni ząb. Od jej postaci biła nie znosząca sprzeciwu pewność, która pozwalała przypuszczać, że handlarka była przy tym, kiedy postanowiono, że organizacja świata nie będzie sprawiedliwa. Że widziała ten podział ról już wcześniej, a teraz tylko go ogłasza. Napastliwy żal odbijał się od zaokrąglonej, lekko pogardliwej twarzy kupującej, która mogła w każdej chwili odejść.
Odchodzę – ten komunikat niemal zawsze sprawiał, że Wietnamczycy krzyczeli „Czekaj!”. Wymiana miała się odbyć i obie strony miały na niej zyskać. Jednocześnie ten, który kupował, zastanawiał się, ile sprzedający zarabia w stosunku do ceny w hurcie, a ten, który sprzedawał, tracił w stosunku do pierwotnie zaproponowanej ceny. Stadion jest miejscem, którego miało już nie być. Ale przede wszystkim jest miejscem, gdzie przez dwadzieścia lat przekraczano granice. Gdzie tak jak w baśniach czy podaniach ludowych nieznane siły ukrywały w liściach, w śmieciach – złoto.
I złoto nie jest tutaj żadną metaforą ani nadinterpretacją – może być ewentualnie symbolem. Bo przez Stadion przejeżdżają eleganckie limuzyny właścicieli dziesiątek blaszanych stoisk, ludzi, którzy przestawali myśleć o Heglu i jechali do Turcji po niebieskie spodnie, i do Indii i Chin po wszystko inne. Ci ludzie byli nawet portretowani w kinematografii lat dziewięćdziesiątych, kiedy na szczytach żenująco niskich wieżowców lewobrzeżnej Warszawy w swych ściągniętych z Zachodu gabinetach prezentowali łóżka polowe, na których zaczynali biznes życia. Mało kto to pamięta, ale po 1989 roku rzędy takich łóżek ciągnęły się wzdłuż Nowego Światu.
Ten handel trwał, trwał, przekraczając kolejne daty jego ostatecznej likwidacji . Zmieniała się tylko bryła Stadionu. Najpierw upadła korona. Potem przesunięto ludzi z okolic ronda Waszyngtona na wschód, w stronę Zamoyskiego i Targowej, naprzeciwko Teatru Powszechnego. Następnie zlikwidowano handel na piaszczystym placu przed teatrem. W końcu od strony Zamoyskiego wszystko zniknęło. Odsłonięty został widok na rząd naiwnych albo infantylnych dziobów pekaesów i dworzec. Nic więcej – tylko pusta, pokryta śniegiem przestrzeń, segregowana blacha i dopalające się odpady.
Strażników miejskich otacza pusta przestrzeń. Nie są postawni, nie są sprawni, mają odblaskowo-żółte kamizelki i Państwo Polskie. Za nimi Polacy i emigranci protestują, nie podchodząc za blisko. Pogardliwe pytania tną dzielącą ich pustą przestrzeń. Wszystko dzieje się za pekaesami, patrząc od strony Targowej i Zamoyskiego, nie ma tam już dawnych stoisk, ale powstają nowe. Są wysokie, nierówne zaspy. Czarno-białe pryzmy odgarniętego śniegu. Obwieszony sznurówkami mężczyzna radzi strażnikowi, żeby sobie przeczytał w gazecie, że tu można handlować: „No jak nie?”. Ale niski, krępy strażnik wyrzuca spod siwych wąsów rozkazy, które mu wydali.
A Grzegorz Lisicki w „Gazecie Wyborczej” pisze: „To będzie rok wielkiej zmiany w jednym z najbardziej zapyziałych rejonów miasta: kończy się handel na prymitywnych targowiskach wokół Dworca PKS Stadion. Koparki niszczą już pordzewiałe budy. Latem Jarmark Europa będzie przeszłością” .
Mijam zamieszanie. Pusta przestrzeń. Kolejne, zlikwidowane płaszczyzny. To jest widok oszałamiający. Szczególnie dla tych, którzy codziennie poruszali się wytyczonymi traktami. Te same – przez lata – blachy, te same załomy. Tu cukierki, skarpetki, czapki najka – bardzo ciepłe. Z jednej strony wszechobecne kłamstwo, z drugiej stałość traktów, powtarzalność dni.
Przed stanowiskiem numer dwa stoi masywny holownik volvo, a za nim niewielki popsuty autobus – wszystko PKS Łomża. W tle inne autobusy szczelnie wypełniające przestrzeń wokół objazdu, którym pekaesy przyjeżdżają na stanowiska, zataczają koło i ruszają dalej. Ostrołęka, Węgrów, Sokołów, Hajnówka. Do Poznania chyba stąd nie jeżdżą. Mniej więcej stąd rusza się też do Varny, Starej Zagory, w kierunku Zadaru czy do Skopje. Wypakowane kombi i vany. Jakieś passaty, E-klasy, A-szóstki czy mniej poetyckie Zafiry ciągną na południe. Wszystkie z opuszczonym do ziemi tyłem.
Kiedyś mijały dwupiętrowy bar wietnamski, który stał na rogu. Teraz nie ma ani baru, ani ścian stoisk z butami. Nie ma tam już Wietnamczyków. Nie ma stojących na rogu taksówek E-klas, audi albo lanosa, który był syntezą przyjaźni polsko-azjatyckiej. Jest tylko perspektywa od strony Zamoyskiego – już prawie czysta. 18 stycznia było tam jeszcze trochę ułożonej na sobie blachy, jakieś nierówności i dopalające się na mrozie śmieci. Z jednej strony autobusy, z drugiej w oddali majaczące kamienice. W środku spokojny dym i czarne zarysy drzew. Kiedyś, ale było to jeszcze wcześniej, jadący Zieleniecką na południe mijali bar Łomża. Zaraz potem było rondo Waszyngtona i przejście podziemne, gdzie można dostać papierosy ze śmietnika.
Wzdłuż Zielenieckiej stoją rzędy starych stoisk – są zamknięte. Zadaszenia z tworzyw sztucznych i plandeki uginają się pod ciężarem śniegu. Na białych kartkach A4 można przeczytać:
Odzież zachodnia
stoisko przeniesione
do alei BC-116
albo
OSTRZA DO GOLENIA,
PUDEŁKA, ZAPALNICZKI
PRZENIESIONE NA WPROST
PO DRUGIEJ STRONIE ULICY
BD BUDKA 4
ZAPRASZAM!
Ogłoszenia są przyklejone dokładnie, kartki pokrywa duża ilość przezroczystej taśmy klejącej, ale jest to staranność użytkowa – nastawiona na cel – w której można znaleźć echa popularnej na wschodnim Mazowszu metody pracy – najebał pies. Tego typu forma lub też szerzej podejście do materii jest charakterystyczne – dla Stadionu jako całości, a także, a może nawet przede wszystkim – dla Stadionu jako fenomenu. Ta forma, której istotą jest niedbałość, dystans do materii, jej swoiste lekceważenie, unieważnia cały wysiłek modernizacyjny, który ją otacza. Ten pęd do modernizacji, do symetrii i czystości, zaraz potem do ekologii i dobrego wychowania, całkowicie pomija właściwy dla Pragi i szerzej dla wschodniej Polski kontekst kulturowy i jest sam w sobie niewystarczający, jako zapożyczenie, jako wątła kopia zachodniego ideału. Czasami powstają w wyniku takich działań ciekawe hybrydy, takie jak zinterpretowane formy kolei mazowieckich, ale najczęściej są to śmiertelnie nudne realizacje – dobry przykład stanowi tu szybka kolej miejska w Warszawie.
Pomiędzy stoiskami, na które patrzyłem jadąc Zieleniecką, nic się nie dzieje, tylko te kartki niby równo wiszące odsyłają na drugą stronę, do równoległego pasażu. Zastanawiam się, czy zapalniczki jeszcze są za dychę i jaka to odzież zachodnia jest tam teraz oferowana. Jakieś przylegające do ciała dżinsy, czy wręcz przeciwnie – takie, w których można z powodzeniem ścigać się z galeonem Krzysztofa Kolumba, na pewno jakieś cekiny, na pewno jakieś kolory układające się na stringach wystających dziewczynom z prowincji, które jeżdżą do Węgrowa, Siemiatycz albo bliżej do Stanisławowa, do Strachówki. W zimnych przymierzalniach na przemokniętym kawałku tektury zrzucają swoje cekiny – za kawałkiem blachy – żeby przymierzyć nowe. Może to dopłaty bezpośrednie, może to pensja fryzjerki. A może przyzwyczajenie bogaczy z masarni albo z elewatorów, którzy nie chcą się pozbyć jarmarcznej elegancji, nie chcą być jak szybka kolej miejska nowocześni.
Ale czy zmarznięci poszliby do baru Łomża, czy minęliby tę zbitą z desek konstrukcję. Spadzisty dach, komin. Może gdyby byli zmęczeni, może na herbatę lipton. Ale ile można odszukiwać w mieście własne wzory, reinterpretacje własnej wsi. Może zjedliby coś w promenadzie albo w McDonald’sie przy skręcie na szosę węgrowską albo jakąś inną. Tam już w lasach sosnowych mieliby jeszcze sześćdziesiąt albo sto kilometrów do otwartej bramy, z której w dziewięciu przypadkach na dziesięć wybiega pies.
A baru Łomża i tak nie ma. Rozebrali go. Był koniec października 2009 roku. Więc nie ma co snuć tych łzawych rozważań, czy by się zatrzymali. I czy by jej smakowała herbata. Można od razu powiedzieć, że są bogaci, że na dwudziestu hektarach orzą i zbierają. Że ona ma tipsy i jest tlenioną blondynką. Że ma krótki top i widać jej piersi, że kiedy jest zimno, nosi kurtkę z futrem i białe kozaczki. A on zawsze czarna skóra i białe adidasy. I że robią takie interesy, że nam się nie śniło. I że ona wcale nie jest ładna.
Był październik. Świeciło słońce. Nie było już ścian ani belek poprzecznych. Jeszcze tylko krokwie. Dwa czy trzy samochody firmowe browaru Łomża przysłali. To były dostawcze corsy w firmowych kolorach. Obok stały dwa namioty plażowe handlarzy. Chromowane krzesła ustawili poza podestem. Jakiś siwy starzec – podobny trochę do Różewicza – przyglądał się, przechodząc. Gdzieś daleko pod drzewami widać było skajową kanapę może z zaplecza, może z dołu. Za dużym renault stała przyczepa z zieloną plandeką. Pakowano tam wyposażenie baru.
Dwa czy trzy miesiące później następowały po sobie kolejne sekwencje: nocne koszuli zapraszamy panią takie nam państwo warunki stworzyło kolega czapka buty najki papierosy papierosy nie kłóćcie się trzeba płacić i smakować. Jakiś emeryt pouczał skaczących sobie do oczu handlarzy podrabianych fajek. Kiedyś przy rondzie Waszyngtona sprzedawali wychudzone szczeniaki. Pamiętam pętające się między straganami, między stołami z jakąś tandetą szczenię amstaffa. Było biało-morelowe. To było tuż przy Zielenieckiej, tam, gdzie skręcają tramwaje. Ten pisk metalu, ten krótki zgrzyt szyn i kół, który eliminują specjalne pojazdy szlifujące tory. Amstaff błąkał się pomiędzy narodami południa. Pomiędzy Romkami oferującymi Gilette i wróżenie z kart. Właściwie te dychotomie się zużyły i nie ma już nic szokującego w jednoczesnym handlu duchowością i materią. Odnotowywanie tego powoli traci nie tylko wartość poznawczą, ale także mocno się już zużyło jako figura retoryczna. Amstaff błąkał się pomiędzy stoiskami, ruchy miał miękkie. Nie pasował do rdzy i ostrych krawędzi bazaru. Mogli go kupić za stówę, za dwie butelki wódki. Pamiętam takie oferty. Pamiętam też tych handlarzy, szukających skrawków wędlin dla swoich psów na bazarze przy placu Szembeka.
Latem 2009 roku piaszczysty plac naprzeciwko Teatru Powszechnego był pełen podrabianych perfum, pełen tekstylnej oferty z Bałkanów i Afryki. Dobro utro, Dober den, mnogu zdrawe! Bardzo lubiłem spotykać Bułgarów, których oferta nie była nigdy pociągająca, ale wynagradzał to ich spokój. Kiedy wychodziłem ze Stadionu pod koniec stycznia tego roku, z przyjemnością patrzyłem na bułgarskie rejestracje na dostawczych ducato, vito, transporterach i innych samochodach, w których z powodzeniem mieszczą się stosy kartonowych pudeł. Stare Bułgarki stały w kręgu i dosyć żywo dyskutowały. Nie było w nich jednak romskiego ognia czy serbskiej zapalczywości. Ich południe jest zapośredniczone, jest pokryte pewnego rodzaju patyną, dzięki czemu nie funkcjonuje jak straż pożarna albo dzwonek alarmowy. Takie konstatacje są oczywiście ryzykowne, ale jakby zapytał mój znajomy ze wschodniego Mazowsza: „Jak ryzykowne? Przecież jak raz nic nie miały z dzwonka alarmowego”. I ja się do tego sposobu myślenia przychylam.
Za Bułgarkami stał polonez. Na końcu Stadionu stał polonez z biało-czerwoną rejestracją. A przy nim Polak. Niski, krepy, blond wąsy. Równe przystrzyżone, jak szczecina. I można by z miejsca na niego napaść. Powiedzieć, że gówno, że Mazowsze, że glonka – brak polotu. Można by przypuszczać, że nie przeprosiłby za Jedwabne, że jest katolikiem i nie przestrzega przykazań. Ale jedyne, co jest pewne w jego przypadku, to chłopskie pochodzenie.
Ważną częścią badań nad Stadionem jest refleksja o polskości. Widać też, że kiedy Stadion stał się modny, czyli nie wcześniej niż dwa lata temu, ściągnęło na niego mnóstwo wylansowanych przedstawicieli nowoczesnej myśli, którzy są jak dzieci we mgle, kiedy inność wykracza poza problemy mniejszości seksualnych. Więcej, często ta bohema nie ma pojęcia ani aparatu krytycznego pozwalającego myśleć o kulturze tradycyjnej czy o codzienności, ponieważ się na gwałt od niej odcina, bo wujek z Radomia, taki jak ten stojący przy polonezie Polak, jest dla nich jak dla Tuska dziadek z Wehrmachtu. Ale z nimi jest gorzej, bo Tusk problem swojego dziadka rozumie, oni raczej nie. I nawet kiedy ktoś nie chowa swojego wujka, swoich świąt i swoich dalekich grobów – nawet jeżeli to jest inna tradycja – to mnóstwo jest błędów i niezborności w codziennym dyskursie poświęconym tak zwanym niskim formom czy niskiej kulturze. Jest to część tych samych problemów, którym przeciwstawia się manifa i inne akcje wspierające lepiej już przez Polaków zdefiniowaną inność.
Wracając do stojącego przy polonezie Polaka, jest duża szansa, że w rozmowie z nim nie znalazłoby się nic interesującego ani dla literatury, ani dla dyskursu.
Najtrudniej handluje się z Afrykanami, ponieważ proponowany przez nich kontekst kulturowy staje się dla Europejczyka odpychający, więcej, może powodować rosnącą w czasie transakcji niechęć. Dla dużej części handlarzy afrykańskich naturalne jest natarczywe zaczepianie przechodniów, handel naręczny, szarpanie potencjalnych klientów, zastępowanie drogi, wciskanie towarów w ręce rozmówcy i tak dalej . Afrykanie są w ciągłym ruchu, pojawiają się i znikają. Jedynym pocieszeniem staje się fakt, że z powodzeniem można ich umieścić w refleksji poświęconej tricksterom.
Teraz czarny komin baru Łomża od ulicy oddziela ogrodzenie. Sterylna, biała blacha. W listopadzie było inaczej, samotny, pozbawiony czarnej folii czy plandeki komin stał za przystankiem tramwajowym. Trzy samochody browaru Łomża już dawno odjechały. Starzec przypominający Różewicza zniknął. Chromowane krzesła z przyczepy ciągniętej przez wysokie dostawcze renault jacyś mężczyźni wyładowali nad Narwią albo gdzie indziej. To był koniec listopada i nad zielonym prostokątem rysowały się czarne linie drzew. Przy granicy betonu wyznaczającego kiedyś przestrzeń baru stał stary opel. Siedział w nim mężczyzna. Był stary. Albo w tę starość powoli się wdrażał. Miał nie więcej niż 70 lat, pewnie co dopiero przekroczył sześćdziesiątkę. Powoli odmierzał czas: 63, 64. Dodawał lata, palił papierosy i patrzył w przestrzeń. Patrzył przed siebie. Nie oglądał się na stojący za nim komin. Wzrok miał utkwiony gdzieś daleko w Parku Skaryszewskim. Potem wysiadł. Opel stał pusty. Jakiś inny mężczyzna oddawał mocz w pewnej odległości od sterylnego ogrodzenia, które zapowiadało nowy świat.
Tego samego dnia na peronach dworca PKP Stadion świeciło ostre słońce. Niebo było niemal granatowe, poprzerywane białymi liniami chmur, które wnikały w jego ciemną strukturę. Na torach stał elektryczny do Dęblina. Nie było ruchu. Cienie powoli przechylały się na wschód, jak wyrywane ursusami sosny w mazowieckich lasach. W pewnym momencie drzewo ustępuje i powoli zaczyna opadać, dopiero potem jest przyspieszony epilog. I po robocie.
Na Stadionie ruch słabł, ale stragany od Sokolej i Zamoyskiego ciągle jeszcze należały do rzeczywistości. Różne kolory ubrań, wózki z kartonowymi pudłami i zardzewiałe stelaże były częścią pustej już teraz przestrzeni.
Autobusy kołują, zatrzymując się na stanowiskach przed dworcem, ale i to ma minąć. Cały Stadion, cała jego tkanka ma zostać zdjęta z tej przestrzeni, gdzie ma królować biało-czerwona bryła Stadionu Narodowego. Gdzieś tu zamiast Romki z wybitym zębem i jej odblaskowo zielonych ręczników mają stanąć baseny. W których będą pływały zadbane kobiety w markowych strojach kąpielowych albo mężczyźni, którzy rzeźbę swoich mięśni wypracowywali w laboratoryjnych warunkach zamiast przy łopacie albo przy noszeniu palet w supermarkecie. A jeżeli nie kompleks rekreacyjno-rozrywkowy, to przynajmniej dobrze utrzymane trawniki, płaszczyzny zieleni albo park tematyczny.
Nie ma wśród naszych władz tego luzu i fantazji, tego, za co może by komuś z radnych zaproponowano Literacką Nagrodę Nobla albo Oscara w Cannes. Gdyby tak, owszem, Stadion Narodowy zbudować, ale resztę zostawić tak jak jest. Te krążące wokół siebie pekaesy. Te podrabiane fajki, tekstylia, kolory, pociągi elektryczne, wietnamską zieloną herbatę w plastikowych kubkach, błąkające się amstaffy, a tu nic, ma być porządek – najlepszy na jaki nas stać…
Ale rzeczywistość sama pisze swój scenariusz. Stadion-bazar-dworzec-wietnam-nieskończoność w końcu ustąpi. Ale co z tego, jeżeli ustępuje już od 2007 roku czy nawet wcześniej, już miało go nie być z wybiciem zegara o dwunastej 31 grudnia 2009 roku. A jest rok 2010, a my nadal gramy i dzisiaj w gazetach piszą, że tak będzie do lata…