Grzegorz Gortat: Niekompletność. Ucięta noga
Kiedy ojcu ucięli nogę, czyli już po wszystkim, zaczął o sobie przypominać. Ważne: gdy dowiedziałem się o historii z nogą, ojciec już nie żył. Noga poszła do piachu trzy lata przed nim. Miał czas przywyknąć. Nie każdy ma to szczęście. Lewa czy prawa? Dla ojca, myślę, nie bez znaczenia. Chociaż, jakby nie patrzeć, rachunek jest ten sam: noga plus dwie kule to nie to samo co para nóg.
A ci mają obie nogi – i dokąd one ich niosą? Idę za nimi. Chociaż nie żywię wielkiej nadziei. Mają swoje zegarki i więcej im nie trzeba. Całą chmarą ciągną na rynek, gromadzą się pod ratuszowym zegarem, by pod niebem rozświetlonym noworocznymi fajerwerkami oczekiwać północy. Tańczą, piją szampana i nie wiedzą.
Tamten jeden wie? Odłączył od reszty i idzie pustymi ulicami. Skoro jest nas dwóch, pomyślałem, nie wszystko jeszcze stracone. Usłyszał moje kroki. Obejrzał się, ale nie przyśpieszył. Cel miał już na wyciągnięcie ręki. Ze zręcznością cyrkowca wdrapał się na balustradę mostu i skoczył. Z tysiąca odpowiedzi znalazł tę właściwą – i nie zawahał się.
Pomyśleć, że mogłem być na jego miejscu. Jakże go znienawidziłem!
***
W sobotę wybrałem się pociągiem do K. Od tygodnia śnieg nie padał i pogoda była znośna. K. to niebezpieczne miasto. Pełne ślepych uliczek i Historii. Ja poruszam się pewnie, bo widzę więcej. Właściwie przyjechałem tu dla jednego poety. Obszedłem wszystkie miejsca, które miał zwyczaj odwiedzać, potem nawiedziłem cmentarz. Nic się nie zmieniło. Pamiętają. Nawet w zimowy powszedni dzień na grobie poety kładą cięte kwiaty i zapalają znicze.
Podniosłem kołnierz płaszcza i do wieczora błąkałem się po wąskich zadbanych uliczkach, wreszcie, zgłodniały, zaszedłem do pierwszej napotkanej restauracji. Usiadłem przy pojedynczym stoliku, z dala od okna, rozejrzałem się po ciemnych, pachnących stodołą kątach. Zjawił się kelner i jego widok upewnił mnie w moich podejrzeniach. Przypadkiem trafiłem do jednego z owych drogich lokali, gdzie bogaci i dobrze urodzeni zamawiają pierogi okraszane słoniną. W prawie pustej sali jadłem wiejskie pierogi i zerkałem na jedynych poza mną dwoje gości. On nie krępując się moją obecnością przykrywał ręką dłoń kobiety i zaglądał jej w oczy. Grzane wino rozpalało jej policzki. Jadła mu z ręki wiejski chleb i pozwalała rozchylać sobie kolana. Miał byczy kark, więc choćbym się odważył, nie dałbym mu rady. A więc stanie się. Zaprowadzi ją do swojego pokoju, zerwie z niej sukienkę i już nic im nie przeszkodzi. Kto jeśli nie ja powinien na odchodnym krzyknąć, że winni zapytać o zgodę tego, który z takiej nocy może się narodzić? Zapłaciłem, zbeształem kelnera i ruszyłem przez ospały rynek do hoteliku przy pałacowej bramie, w którym wynająłem na jedną noc niedrogi pokój z widokiem na dachy domów.
***
D. jest naczelnym redaktorem w dużym wydawnictwie. Powierzyłem mu moją książkę, bo bywa też poetą. Poprosił mnie do siebie po dwóch miesiącach, widać uznał, że zbyt natrętnie kłaniam mu się na ulicy. Zanim zwrócił mi książkę, pochwalił lekką zimę, po czym długo i uprzejmie wypytywał o zdrowie. Dobrze ich wychowują. Ale mylił się sądząc, że mu wybaczę. D. ma miękkie dziewczęce dłonie i oddając rękopis tłumaczył, że książki coraz gorzej się sprzedają. A ja dorastałem wśród dużych, nieforemnych dłoni. Przez lata kaleczyłem nazwiska zagranicznych pisarzy, którymi D. żongluje jak losem mojej książki.
Na korytarzu minąłem dyrektora wydawnictwa. Skrzywił rybią twarz, jakby zwęszył padlinę.
***
W kawiarni, w której z przyjaciółmi piję czasem wino i oglądam nagie kobiety, potykamy się o trupy wierszy. Doktor S. wyrecytował swój wiersz i zebrał skromne oklaski. Zapadła cisza. Powiało grobem Rimbauda. Teraz J.T., nie żałując nam wina, odczytał świeże wersy elegijnego poematu, nad którym mozoli się od zeszłej zimy. Nadeszła moja kolej.
– Nie napisałem nic nowego – skłamałem.
– Wciąż te same kurwy – zdenerwował się doktor S., rozglądając się po stolikach. – Starzeją się – oskarżył. Wszyscy troje przytaknęliśmy.
Zagrała muzyka. Striptizerka wysunęła się zza kurtyny, a M., w swoim czasie znany reżyser filmowy, spóźniony i po drodze zdejmując płaszcz, kuśtykał przez środek sali, by zająć stolik pod sceną. Stolik zawsze pozostaje pusty, odkąd M. znalazł się po tamtej stronie. Kto by się do takiego przyznawał. Prawda, tworzył zajmujące filmy o życiu i miłości, ale z tym już koniec. Pewnego dnia przed kamerą zdjął buty i demonstrując okrutnie zdeformowane stopy, wodząc wskazującym palcem po krajobrazie zniszczeń, jakie poczyniły artretyzm i starość, objaśniał i tłumaczył. Domagał się uwagi. Odkąd przestał kręcić filmy, czeka go zapomnienie – tego się lęka, więc szantażując nas starością i kalectwem, podtykając nam pod nos poskręcane paluchy, zmuszał do patrzenia, swą starością omotywał wszystkich jak pająk siecią. Szukał widowni do ostatniego spektaklu, którego zaraźliwą brzydotę umyślił awansować do rangi sztuki.
Przez wiele lat rok w rok spędzałem letnie wakacje w W. Autobus wiózł mnie przez wsie i miasteczka, aż – mniej więcej w połowie drogi – zatrzymywał się na dłuższy postój w Ł. Stali pasażerowie wiedzieli, co teraz nastąpi. Balansując na rękach, gramolił się do autobusu kadłub Cygana. Kikuty nóg miał jak przyspawane do drewnianego postumentu i nie mogłem nie pomyśleć, że takim się urodził. Kiedy, pomagając sobie rękami, przeciskał się środkiem pojazdu, przypominał osobliwego robaka na dwóch kończynach. Mówiono, że z tego co uzbierał, wystawił sobie pałac. Ludzie patrzyli na te żałosne kikuty, dyskretnie macali się po zdrowych nogach i płacili.
Cygan żebrał o pieniądze, M. domagał się od nas współuczestnictwa. Odkąd dowiedziałem się o ojcu, nie raz zachodziłem w głowę, po której stronie jego by umieścić z tą uciętą nogą.
***
Nigdy się z tym przed matką nie zdradziłem, ale pierwsze związane z ojcem wspomnienie zapisało się w mej pamięci przyjemnie. Miałem trzy lata, kiedy zabrał mnie do teatru. Pierwszy raz zobaczyłem rzeczy nie z tego świata. Mogłem jej o tym powiedzieć?
Teraz pewnie już wie.
Myślę o Goethem i Ulryce von Levetzow. Widzę Wolfganga, jak w bezzębnych ustach memła marienbadzkiego herbatnika i wpatrzony w portret Ulryki pisze do niej sztubacki list. Zwierza się Ulryce z błogosławionych nocy, kiedy to, marząc o niej bez ustanku, widuje ją w snach. Goethe skończył siedemdziesiąt trzy lata, Ulryka siedemnaście. Wiem, że tego listu Goethe nigdy nie wyśle. Blask sławy nie przykryje żałosnych dekoracji: jego siedemdziesięciu trzech lat i dziąseł jak u niemowlęcia. Elegia marienbadzka – to z niej Goethe uczyni pomnik swej ostatniej miłości. Szczęśliwie pójdzie za głosem rozsądku, zaufa instynktowi starego poety. Tylko przez moment zapomniał, że zdążył się zestarzeć.
***
Ledwo nieznany mi ksiądz odmówił modlitwy, nad świeżo wykopany grób przepchał się burmistrz F. i z kartki wyrecytował plugawe przemówienie, na koniec okraszając je zawołaniem, ileż to E.M. mógłby jeszcze stworzyć, gdyby dane mu było żyć dłużej. Zamarłem. Patrzyłem ze zgrozą na odświętne twarze. Ale poza mną nikt się głupotą F. nie przejął. Splunąłem F. pod nogi i odszedłem. Co taki wie o artyście? Skoro się zabił, to znak, że doszedł do kresu. Od teraz mógłby już tylko żyć.
Wróciłem do domu, otworzyłem szafę, by odwiesić czarny garnitur – a w szafie E.M. Łypie na mnie ponuro.
– Widziałeś? – pytam.
– Widziałem.
– Pluj na takiego.
– Gówno wie. Kłania się Bogu na reprodukcjach, a obrazy pozamykał w piwnicy.
Wzdragam się przyglądać E.M. zbyt nachalnie. Nie patrzę na szyję, gdzie sinoczerwonym znamieniem odcisnęła się pręga.
– Egon?
Obrzucił mnie spłoszonym spojrzeniem. Ale ja nie potrafiłem już się powstrzymać.
– Dlaczego, Egon? – zapytałem.
Splunął mi pod nogi i wyszedł, unosząc ze sobą trzy obrazy, które przez lata znajomości mi podarował.
***
Gazety doniosły, że wiosenne roztopy odsłoniły łuki kamiennego mostu. Poszedłem zobaczyć. Rzeczywiście. Rzeka wdarła się po zmurszałych stopniach dawnej promenady i niosąc ze sobą lawinę kamieni, wymyła spod ceglanych podmurówek mostu ziemię, która jeszcze mnie pamięta. Przed ponad trzydziestu laty, schowany za mostowym przęsłem, przetrwałem chłodną wiosenną noc i ja jeden widziałem, jak panna Gertruda skrada się nadrzeczną ścieżką, co krok spoglądając za siebie, pod szerokim rondem kapelusza daremnie skrywając twarz, bo o romansie młodej nauczycielki huczało od tygodni i każdą jej wyprawę śledziły cienie. Gorączka uderzyła mi do głowy. Szła sama. Najwidoczniej zmyliła pogoń. Owionął mnie zapach perfum i w szeleście sukni przemknęła tuż obok, zostawiając mnie za przęsłem, sama zapuszczając się w ciemną jamę tunelu. Ruszyłem za nią i przywarłszy policzkiem do zimnego kamienia, czekałem u wylotu. Krzyknęła straszliwie. Gotów już byłem biec na pomoc, lecz jej słowa osadziły mnie w miejscu. Witała kogoś i ponaglała. Dziwnymi słowami; nie słyszałem wcześniej podobnych w ustach kobiety. Trzaskała rozrywana suknia. Słyszałem szuranie butów i męski głos wypowiadający przekleństwa, potem dobiegły mnie zwielokrotnione echem jęki, których bałem się i wyczekiwałem jednocześnie. Aż dotarło do mnie, że i ja jęczę, waląc czołem o wilgotną ścianę. Uciekłem.
Patrzę, jak mężczyźni w więziennych drelichach, brnąc po kostki w wodzie, łopatami wygarniają ziemię. Najwyższy czas, myślę, by ktoś znalazł małą Annę. Rodzili się jak kocięta, Anna i rodzeństwo, same siostry, jakby los się na nie uwziął. Rodzice – chude, kaszlące stwory – parzyli się nieprzytomnie. Raz do roku matka wypluwała nowego bachora, a bieda zacierała ręce. W dzień zaginięcia małej, jak tylko wieść się rozniosła, my, chłopcy, obiegliśmy całą dzielnicę. Przepadła bez śladu. Policja aresztowała ojca. Miał jakoby z biedy dziecko przehandlować. Nie przyznał się, po trzech miesiącach wypuścili go z więzienia. Różnie plotkowano. Że dziewczynkę porwał z ulicy synalek burmistrza, zabawił się i odsprzedał do burdelu za granicę. Albo wrzucił do którejś z nieczynnych studni na obrzeżach miasta. Albo zakopał pod mostem.
Wracam znad rzeki ku domowi, a ramię w ramię ze mną idzie koszmarne wspomnienie: dwa nagie wychudłe ciała, sczepione, tarzają się po podłodze pośród gromady zagłodzonych nagusków. Widzę scenę przez uchylone drzwi, widzę, jak naguski daremnie przetrząsają kuchenny kredens – zanim zamknę wreszcie drzwi i wróciwszy do domu skłamię, że nikogo nie zastałem. Podwójna zmora. Bo i matka moja, wiedziałem, przyłożyła rękę do zbrodni. W roli matki chrzestnej poszła na lep święconej wody i kadzideł, zawierzyła Annę dobremu Chrystusowi – a należało, widać, potężniejszego szukać mentora.
Wychodzę zza rogu i oto co widzę? Przed bramą mojej kamienicy miota się doktor S. Czeka.
– Chodź ze mną!
Chwyta mnie za rękę i nie pytając o zgodę, ciągnie.
– Dokąd? – pytam.
– Zobaczysz.
Spojrzenie ma uduchowione, a w rękach siłę wariata. Próżno bym chciał ratować się pretekstem o terminowym obrazie czy gościach czekających na górze mojego powrotu.
Poznaję okolicę: prowadzi mnie do szpitala miejskiego. Tego samego szpitala, w którym od lat pracuje, a mnie pod nieobecność kolegów pozwala zamykać się w podziemiach i zapełniać szkicowniki. Przemykam za nim tylnym wejściem, czekam, aż służbowym kluczem otworzy drzwi klatki schodowej. Wchodzimy. Formalina i fiołki. Skradając się jak złodziej, schodzę za S. po schodkach, z zamkniętym oczami przekraczam znajomy próg. I już jestem, oddycham tym powietrzem.
S. zapala światło i rusza pierwszy. Mijamy długie kamienne stoły, jednakie pod osłoną prześcieradeł. Na dany znak, przystaję. S. nabożnym ruchem unosi prześcieradło. Przywołuje mnie ruchem ręki, sam przyklęka i wpatruje się w odsłoniętą twarz, mnie tym samym zmuszając do patrzenia.
– Widziałeś kiedyś piękniejszą? – pyta.
Znam ten rodzaj wzruszenia, jakie mnie teraz ogarnia. Tak bywa, gdy w gmatwaninie nieporadnych kresek wypatrzę zapowiedź rysunku, któremu, wiem, nie będzie dane się narodzić.
– Nie mogłeś widzieć – S. odpowiada za mnie.
Banalna kobieca twarz, jedna z tych, którym nawet śmierć niewiele może zaoferować. Prześlizgiwałem się wzrokiem po tej przeciętności, S. tymczasem wziął moje milczenie za aprobatę. Wyjął kartkę i zaczął czytać wiersz. Tak marny, że nawet po nim lepszego bym się spodziewał. Lecz gdy tak patrzyłem na te dwie najwyraźniej bliskie sobie twarze i słuchałem wierszowanej miernoty, naszły mnie wątpliwości.
***
Poszedłem na wieczór autorski sławnego pisarza. Słowo wstępne wygłosił uniwersytecki profesor, którego znam z widzenia, choć nie potrafię powiedzieć, jaka wiedza za nim stoi i ile życia gotów jest poświęcić. W dobrze oświetlonej teatralnej sali siedziałem w wyściełanym fotelu, pośród dwustu obcych mi osób, czekałem, wiosenny wieczór zapadł niepostrzeżenie i trwał, więc czas już był najwyższy, wraz z nastaniem mroku wypadało zacząć wreszcie mówić o literaturze. Profesor przedstawił X. z imienia i nazwiska. Zbyłem to uśmiechem; mowa wszak o nazwisku, którego nie pomijają redaktorzy najbardziej zwięzłych encyklopedii. W chwilę potem jednak z ust profesora padły te nieprzyjemne słowa, które nas dwóch – mnie i X. – przeszyły dreszczem. „Największy z żyjących pisarzy” – usłyszałem. Zamarłem. Widzę, że X. też skulił się w sobie; przypominał żołnierza szukającego w okopie osłony przed nieprzyjacielską kulą. Wiedzieliśmy obaj: nie śmierci się przestraszył, ale porównania. Kiedy w encyklopediach przy sławnym nazwisku stanie druga data, przyjdzie mu się zmierzyć z tamtymi.
Żal mi się zrobiło X., bo wiem, że przegra. Dostąpił sławy, ale nie został wybrany i sławę razem z nim pochowają z honorami w grobie. Wysłuchałbym go pewnie do końca z zainteresowaniem należnym obłożnie choremu. A potem jak inni nagrodził oklaskami, może nawet wziął autograf. Tymczasem słucham. Mówi o sobie, swoim pisarstwie, swoich książkach, swoim posłannictwie, swoim rozkładzie dnia. O śmiałości eksperymentatora. O bezpruderyjnym przecieraniu szlaków. O odkrywczości literackich środków. Patrzy po nas wzrokiem wtajemniczonego i rozwodzi się nad ciężarem wyboru i samotności. A ta samotność, widzę w jego oczach, to laur wybrańca. Przełknąłem banał. Znoszę ze spokojem i to, że X. świat obraca w pustynię, by tym piękniejszy sobie wznieść pomnik.
Profesor – chyba w dobrej wierze – podsuwa mu kontrapunkty: Mann, Kafka, Joyce. A ten krzywi wargi i naraz, zdumiony, słyszę:
– Kto dzisiaj czyta Manna? Kto dzisiaj czyta Kafkę?
Nie czekając, co jeszcze powie, wstaję i przerywam mu pytaniem:
– A pan jaki dom nosi w sobie?
Audytorium bierze mnie za wariata. Znak, że Kafki nie czytają. Za to w X. zyskałem śmiertelnego wroga.
– Każdy człowiek nosi w sobie dom – podsuwam mu za Kafką i teraz muszę podnieść głos, by przebić się przez gwizdy. – Więc proszę nam powiedzieć, jak pan u siebie umeblował?
– Przyjacielu – zagaduje mnie profesor – spotkaliśmy się tu, by rozmawiać o literaturze.
Wychodzę. X. kłuje mnie w plecy spojrzeniem i wiem na pewno, że jednak kiedyś Kafkę czytał.
***
Cóż poradzę, że książki czytam na swój sposób? Nabyłem dziś u bukinisty opasły tom. Wziąłem tom do ręki, przeczytałem tytuł i nazwisko autora. A więc to już dwadzieścia lat, odezwało się we mnie wspomnienie. Ręka sięgnęła do kieszeni, dobyła portfel i bez targowania uiściłem należność. Skróciłem spacer. Książka jak kompas kierowała mnie ku domowi. Usiadłem w fotelu przy otwartym oknie, kartki szeleszczą, ja tymczasem staram się ogarnąć pamięcią te dwadzieścia lat, pełne dwa dziesięciolecia, które przeciekły mi przez palce, odkąd książkę czytałem ostatni raz. Rozmyślałem, budząc z letargu wspomnienia, na próżno porządkując wyblakłe obrazy, jakbym sztuki bielizny wieszał na sznurku. Konkluzja sama się narzucała: po prostu je przeżyłem i nic ponad to nie wydarzyło się.
Zrezygnowany miałem już książkę zamknąć, kiedy data rzuciła mi się w oczy. Stało czarno na białym: „1888, PASENOW CZYLI ROMANTYZM”. W myślach zapuszczając się już do górnej półki narożnej biblioteczki, zmusiłem się, by wrócić do pierwszego rozdziału Lunatyków i do zdania, które rozdział rozpoczyna: „W roku 1888 pan von Pasenow miał siedemdziesiąt lat i zdarzało się, że ludzie doznawali osobliwego i niewytłumaczalnego uczucia odrazy widząc, jak kroczy ulicami Berlina, ba, w swojej odrazie twierdzili zgoła, iż…”. Wdrapałem się na krzesło, z górnej półki biblioteczki zdjąłem album historyczny wydany w Lipsku w 1886 roku, który, w naiwności sądziłem do dzisiaj, trzymam dla ciekawych sztychów. Ha! Nie dla sztychów go trzymałem! Patrzę. Pamięć mnie nie zawiodła. Stronę tytułową wieńczy wpis ówczesnego właściciela: „Raul von Libmanoff, 1888”. Co tam dwadzieścia lat! Całe stulecie odzyskałem i trzymam w garści! Czytam, jak pan von Pasenow stukając laską przemierza berlińską ulicę. A co mi szkodzi kazać mu minąć się na chodniku z Raulem von Libmanoffem? Niech się spotkają. Wymienią uwagi o pogodzie albo o cenach na giełdzie drzewnej.
Łapię się na myśli: a co by było, gdybym inaczej czytał?
***
Zły śmiech mnie bierze, kiedy słyszę ich upudrowane naukowymi tytułami mądrości. Roztrząsają każdy przecinek, a najważniejsze im umyka. Jeśli Kafka na serio brał swoje życie, które tamci z pychą ignorantów nazywają literaturą, czy mógł postąpić inaczej? On wiedział, do kogo należy postawienie ostatniej kropki. Przerywał swoje powieści tak, jak śmierć przerywa życie. Zna ktoś podobny jemu przykład?
O Kafce pomyślałem przy okazji peanów i laudacji, jakich w ostatnim tygodniu nie szczędzono trupowi C. Znałem C. dobrze, kiedyś nawet nazywałem go przyjacielem. Wyrzekł się przyjaciół, o co nie mam żalu. Po prawdzie wyrzekł się wszystkiego, co odciągać go mogło od realizacji artystycznego celu, jaki sobie przed piętnastu laty wyznaczył, a o którym wkrótce stało się głośno. I nie bez powodu, któż bowiem, ze zwykłej choćby ciekawości, nie lubi z miękkiego fotela śledzić wyścigu cudzego życia ze śmiercią? C. jeszcze w akademii zdobył sławę uzdolnionego kopisty. Tworzył wierne repliki Goi, Rembrandta, Caravaggia i Picassa. Nie było artysty czy stylu, którego nie umiałby imitować. Zarabiał krocie, zamówienia sypały się jak z rękawa. Na swoje nieszczęście zapragnął zostać artystą. Stworzę dzieło życia, postanowił, chyba nie do końca świadom, że taką deklaracją rzuca wyzwanie śmierci. Nowe płótna cieszyły się wielkim powodzeniem u marszandów i krytyków. C. nie był jednak zadowolony. Kończąc jeden obraz, zaraz zabierał się za następny w złudnym przeświadczeniu, że on jeden w pogoni za doskonałością nie polegnie. W oficjalnych komunikatach jego śmierć przypisano nieszczęśliwemu przypadkowi – spłonął w pracowni, przez nieuwagę zaprószywszy ogień. Przemilczano, że przez ostatni rok wykupywał obrazy sygnowane swoim nazwiskiem i właśnie w pracowni je magazynował. Na pogrzeb nie poszedłem. Musiałbym rzucić się z pazurami na tłum fałszywych żałobników, którzy ronią nad trupem łzy, by prędzej się rozłożył.
***
A teraz wszystko przepadło. Co z tego, że czytam mądre książki? Zapomną, jak zapomnieli o pani D. Z jej książek o światowych kompozytorach uczyły się pokolenia. Codziennie grywała na fortepianie i w ciepłe dni leniwa muzyka wylewała się z otwartych okien salonu na naszą rynsztokową ulicę. Prawdziwa dama. Dzięki niej kamienica wyróżniała się w dzielnicy robotników i rzezimieszków. Kocham żyć, powtarzała, co dla mnie, dziesięciolatka, równało się przekonaniu, że akurat jej jednej śmierć da spokój. W sobotnie wieczory organizowała przyjęcia brydżowe dla znajomych. Przyjemnie było się nią pochwalić. Brydż to nie poker czy gra w trzy karty. Naprawdę nikt jej źle nie życzył. Ale skończyła dziewięćdziesiąt cztery lata i nie miała wyboru. Kiedy umierała, jęki docierały aż do naszego mieszkania na strychu. Nie chciała odchodzić. Do tego jeszcze te cholerne koty. Wyczuwały chyba, na co się zanosi, bo robiły nieopisany jazgot. Więc po trzech dnia wszyscy w kamienicy mieliśmy dosyć. Każdy czekał, by z powrotem nastała cisza. Zaopiekujemy się kotami, tak jej w końcu obiecaliśmy. Bo z czasem stało się jasne, że z obawy o koty nie może umrzeć.
Przynajmniej nie musi się dalej męczyć, klepaliśmy nabożnie już po wszystkim, jakby pani D. dostąpiła wielkiej łaski. Ale śmierć nie jest aktem łaski, skoro pociąga za sobą inne śmierci. Kiedy dozorca jeszcze tego samego dnia wywoził w worku oba osierocone koty, wszyscyśmy odwracali głowy.
Jakie to szczęście, że jestem tym, kim jestem. Nikt mi nie rzuci w twarz, że kogoś tu pozostawiłem.
***
A ile pozostało z Schillera?
Jest marcowe południe 1826 roku. Mimo że od rana targają nim emocje, Goethe nie rezygnuje z codziennych przyzwyczajeń, jakich nabył za radą nadwornego lekarza księcia Karola Augusta – i do śniadania wypija całą szklanicę madery. Każe przynieść wyjściowe ubranie. Asystuje mu doktor Eckermann, od niemal trzech lat z oddaniem sekretarzujący Olimpijczykowi, między innymi biorący na siebie ogrom pracy nad zebraniem i przygotowaniem do druku wszystkich jego utworów. Goethemu drżą ręce. Eckermann pomaga mu zapiąć guziki surduta. Dla odwrócenia uwagi zabawia Goethego rozmową o ostatnich przygotowaniach do festynu bractwa kurkowego. Dzień jest słoneczny, ale marcowe powietrze bywa zdradliwe, więc Goethe, skłonny do przeziębień, na surdut zakłada ciepły kaftan. Przebyty przed trzema laty zawał skłania 77-letniego Weimarczyka do wzmożonej troski o zdrowie. Eckermannowi usta się nie zamykają. Zerka na zaczerwienione spojówki pryncypała i gadulstwem usiłuje pokryć niepokój. Zbyt świeżo ma w pamięci marcową noc sprzed roku, kiedy spłonął Teatr Weimarski, cios, który Goethe niemal przypłacił życiem; pożar wraz ze sceną strawił rekwizytornię, bibliotekę i garderobę, wszystko, co składało się na 26 lat dyrektorowania Goethego. Gotowi do wyjścia, schodzą po ozdobionych statuami schodach do udekorowanego obrazami przedsionka. Powóz już czeka. Goethe kuśtyka mocno pochylony, skoro jednak przekroczył próg domu i znalazł się na ulicy, prostuje sylwetkę i sztywnym krokiem przemierza chodnik. Wraz z Eckermannem wsiada do ogrzanego powozu i każe się wieźć na cmentarz św. Jakuba.
Burmistrz Schwabe od rana jest na miejscu, by nadzorować prace ekshumacyjne. Za zgodą rodziny Schillera książę Karol August zarządził przeniesienie doczesnych szczątków poety z kaplicy grobowej na przykościelnym cmentarzu św. Jakuba do powstającego książęcego grobowca. Kiedy przybywa Goethe, czaszka i kości właśnie wydobyte ze zmurszałej trumny poddawane są komisyjnym oględzinom. Ostatnie słowo należy do burmistrza Schwabego. To wszakże formalność. Mocą swego urzędu identyfikuje prochy jako doczesne szczątki zmarłego przed ponad dwudziestu laty Schillera.
Dwa powody skłaniają Goethego do uczestnictwa w podniosłej choć zabarwionej smutkiem uroczystości: jego wieloletnia przyjaźń z Schillerem oraz pełniony przez Goethego urząd rzeczywistego tajnego radcy i ministra stanu Wielkiego Księstwa Sachsen-Weimar-Eisenach.
Doczesne szczątki Schillera spoczną w okazałym grobowcu dopiero 16 grudnia 1827 roku, pół roku później dołączy do niego sam wielki książę Karol August. Tymczasem rolę krypty poety pełnić będzie dedykowane mu popiersie, zajmujące honorowe miejsce w książęcej bibliotece. Stamtąd za zgodą księcia Goethe często zabiera czaszkę przyjaciela do domu, nierzadko przez długie tygodnie goszcząc ją u siebie.
Baron Wilhelm Humboldt, który pod koniec 1826 roku złożył Goethemu wizytę, jest świadkiem niezwykłej dla śmiertelnych zażyłości Weimarczyka ze zmarłym. Goethe, pisze Humboldt w liście do małżonki, w którym składa jej relację ze spotkania z gospodarzem i czaszką szacownego nieboszczyka, rozmawia z widomym spokojem o własnej śmierci spoglądając w puste oczodoły Schillera, jakby ten odwzajemniał mu spojrzenie.
Hrabia Tołstoj. W roku śmierci Goethego liczy niespełna cztery lata. Zaznawszy sławy i aplauzu, z czasem tak uwierzył w swą literacką wielkość i posłannictwo, że gotów był dopuścić ingerencję natury w śmiertelność podobnych jemu wybrańców. Goethe nie żywi podobnych złudzeń. Owszem, lubi myśleć, że podobnie jak jego Faust dożyje stu lat. Nadzieję umacniają przykłady innych „mężów wzniosłych”: Tycjan przeżył prawie wiek, Sofokles w wieku dziewięćdziesięciu lat zachował pełnię sił twórczych. Ale wokół Goethego z roku na rok powiększa się grobowa pustka: odszedł Schiller, Herder i Wieland, z dawnej wielkiej czwórki literatów weimarskich pozostał tylko on. Odeszli znacznie od niego młodsi Novalis i Kleist. Goethe przykłada wagę do zdrowego trybu życia. Z arogancją mieszkańca Olimpu naigrawa się z tych, co, jak zaprzyjaźniony z nim Sömmering, nie mają odwagi wytrzymać dłużej i umierają w wieku zaledwie siedemdziesięciu paru lat. Ale czas i dla Goethego nie zamierza czynić wyjątku. Heine, „pełen zachwytu i oddania”, w październiku 1824 roku składa Goethemu wizytę; na widok gospodarza, przyznaje w liście do przyjaciela, wpadł w przerażenie: spodziewał się herosa, a zastał bezzębnego starca z twarzą pożółkłą jak u mumii.
Goethe oswaja się ze śmiercią. Pośród pamiątek przechowuje XVI-wieczny kobierzec ślubny, od pokoleń towarzyszący jego rodzinie. Nad tym kobiercem trzymano małego Wolfganga, gdy we frankfurckim kościele św. Katarzyny otrzymywał chrzest, na tymże kobiercu, o czym Goethe wie, stanie katafalk z jego trumną. Świadek początku i końca kroczący z Goethem przez życie.
Czaszka Schillera, z którą tak chętnie zamyka się w domowym zaciszu. „W zespoleniu tych dwóch wielkich mężów, tak bliskich sobie za życia, jest coś pięknego i szlachetnego także i w grobie” – skomentował z niejaką egzaltacją Humboldt, ujrzawszy scenę na własne oczy. Doczesne szczątki Schillera to dla Goethego nie tylko łącznik z przeszłością. Na autora Wertera też czeka miejsce w książęcym grobowcu.
Zastanawiałem się nieraz, o czym myślał, gdy obracał w dłoniach czaszkę Schillera mając pewność, że dołączy do niego w grobie.
Mówię: Goethe, ale czy godzi się pomijać Kleista, Novalisa i Máraiego?
***
Z jakim skurczem na twarzy to czynią! Mówią: „pisanie daje mi radość”, a każde ich słowo jest jak wyrwane z gardła. Stroją twarze w obce miny. Kiedy zwęszą interes, cudze uczucia bez żenady podsuwają jako własne. Ileż to razy dawałem się kuglarzom porwać! Nieświadom oszustwa, z wiarą wędrowałem z kartki na kartkę, aż na którymś z zakrętów dopadało mnie zdanie niesprawiedliwe jak policzek.
Kalkulują. Zabierają się do pracy nie inaczej jak z miarką i liczydłem. Spisują słowa od śniadania do obiadu i ani minuty dłużej, by z wybiciem zegara równie sumiennie zapychać żołądek kurczakiem z ziemniakami. Oni, sumienie naszych czasów! Za temat obierają miłość, wojnę, zdradę, poświęcenie, ciężar wyboru, ojczyznę – i co tam jeszcze zdołają wyszperać w podręcznych encyklopediach; nocami, w prowadzonych skrycie dziennikach, notują każdy atak kolki i sporządzają listy wrogów. Bez tłumu się nie obejdą. Wystrojeni, zawsze o jednej porze, spacerują z dawna wytyczoną trasą, żeby każdy mógł się napatrzeć.
Szczęśliwie są i inni. Doktor Kafka, pisarz. Kleist, który wolał kulę od zginania karku przed werdyktem Goethego. Musil, któremu dopiero śmierć wytrąciła pióro. Broch tworzący nawet za drutami obozu śmierci. Márai, Węgier bez ojczyzny, w San Diego do ostatnich dni piszący w języku skazującym go na zapomnienie.
Biorę do ręki pierwszą z brzegu gazetę i kolejny raz czytam o starciu ostatecznym, o owej odwiecznej walce na śmierć i życie między artystycznym sacrum a awangardą: dwie armie, wadząc się ze sobą jakoby w naszym imieniu, walczą o Prawdę i Sztukę, ścierają się na dogmaty i artystyczne manifesty, każda armia pod własnym bojowym sztandarem. Jedni mają wypisane na sztandarze: „Ich ręce szukały się w ciemności”, drudzy zaś: „Ich ręce szukały się przez ciemność”. Fałszywe spory, krawieckie kanony.
Czemu jestem spokojny? Bo czas, czas o wszystkim rozstrzygnie.