Ewelina Dyda: Na krawędzi kreowanych światów
Stanisław Karolewski, W piaskownicy światów. Epos wrocławski, Wydawnictwo Szarlatan, Wrocław 2009
Dzisiejszą literaturę trawi komercja i marketing. Książka stała się towarem, na który musi być popyt, a jeśli go nie ma, należy tak wykreować sytuację na rynku księgarskim, aby rodzaj literatury przez tę książkę reprezentowany, stał się masowo pożądany. Dlatego też do masowego odbiorcy docierają pozycje zazwyczaj z gruntu małowartościowe, o których dużo się mówi, może nawet krytykuje, ale faktu zaistnienia w świadomości zbiorowej nikt im nie odbierze. Z drugiej strony są książki, którym trudno się wybić. Powodem takiej sytuacji nie zawsze bywa ich wartość, lecz właśnie przedsięwzięcia promocyjne. A to bardzo źle, bo pomijamy czasem naprawdę wartościowe woluminy.
Pewnie i ja bym pominęła pewną książkę, gdyby ona sama do mnie nie przyszła. W świadomości zbiorowej nie istnieje, nie słyszałam o niej w telewizji, nie czytałam w czasopismach. A jest to książka niezwykła niezwykłością charakteryzującą właśnie literaturę, taką, jaką powinna być — sięgającą do tradycji Witkacego. W świecie eposu o Wrocławiu nic nie jest oczywiste, nic nie jest realne, prawdopodobne, ale właśnie niezwykłe. Jak na epos przystało, jest Olimp i antyczne bóstwa, lecz ich ingerencja w życie człowieka ogranicza się jedynie do prób, bo bóstwa te już dawno utraciły możliwość rezonansu w los jednostki ludzkiej. Co więcej, niektóre dusze opierają się nawet bogini śmierci, a na samym Olimpie mamy też wymieszanie wszelkich bogów i bogiń. I tak widzimy wśród Zeusa, Wenus i Dionizosa, bóstwa pogańskie jak Światowid, czy chrześcijańskiego Jahwe.
Wszystko to ma miejsce w Prologu, więc już na wstępie autor wyraźnie określa, że czytelnik będzie miał do czynienia z totalnym pomieszaniem, jak się później okaże, nie tylko postaci. Plączą się już same wymiary czasowe, ale jeśli chcielibyśmy na podstawie informacji udzielanych przez autora scharakteryzować znamiona epoki, w której dzieje się akcja, to jest to czas, kiedy bogowie utracili władzę nad człowiekiem, świat pozbawiony jest bohaterów, ale: „Razem z ostatnimi herosami odeszli także geniusze zła, mistrzowie zbrodni. Nie braknie wprawdzie szubrawców, ale nie mają już dawnej fantazji. Dbają o usprawiedliwienie swych łajdactw, które i tak w stosunku do poprzedników nie wydają się wielkie. Szatan nie przybiera już ludzkiej skóry. Teraz, na początku XXI wieku, diabły grają w preferansa, grzejąc ogony przy piecach. Boruta się postarzał i z tęsknoty za Kmicicem rozchorował. Co noc śni ten sam koszmar, w którym Harry Potter zostaje następcą Wolanda”. Jakże marna to epoka, w której nawet zło jest w kiepskiej kondycji.
Z pewnością na uwagę zasługuje również sposób, w jaki autor przedstawia krajobraz wnętrza marketów, będących bez wątpienia również wyznacznikiem zmarnienia epoki. Są one elementem tak oczywistym, naturalnym, że mogą służyć jako tło dla romansu, a półka z typowym asortymentem supermarketowym nie różni się niczym od kwitnącej gałęzi jabłoni świadkującej spotkaniom zakochanej pary. Oczywiście autorowi nie chodzi o akceptację takiej sytuacji, lecz raczej na zwrócenie uwagi, jak fakt akceptacji marketowej przestrzeni jest już głęboko zakorzeniony w zbiorowej świadomości. Istnienie supermarketów stało się tak naturalne, że i naturalne stało się przeżywanie emocji w ich obrębie.
Ponadto epokę bez bogów i herosów charakteryzuje absolutny brak tajemnicy: „Wielkie Zagadki dawno się wyczerpały. Wiadomo już, czego pragną kobiety, że jesteśmy sami w kosmosie, dlaczego czarny kot przynosi pecha, że Bóg jest, że „cudjo nasza” to cud Jonasza, którego też już rozszyfrowano i okazał się być rzymskim Endymionem. Wiadomo, że piramidy i jak umarł Napoleon oraz wszystko o psyche Casanowy i chorobach Szekspira. Nawet tajemnica spowiedzi przestała obowiązywać. Teraz pozostaje odpowiedzieć na pytanie: Co dzieje się ze znikającymi w praniu skarpetkami? Gorzki śmiech”.
Aby więc udziwnić i uniezwyklić realia należy wykreować własny świat. Jednak kreacje, które serwuje nam autor nie są z gatunku lekkich i przyjemnych, bo często czytelnik nie nadąża za wyobraźnią piszącego. Co oczywiście jest w tej epopei na plus, gdyż odbiorca musi poczynić trochę wysiłku, aby nie dać się zaplątać w labirynt myśli. Trudność odbioru książki tkwi więc w fakcie trudności podążania za tokiem wyobraźni autora. Ale nie tylko. Kiedy chcemy uzmysłowić sobie gdzie i kiedy dzieje się akcja, to okazuje się, że na poziomie czasowym i miejscowym również mamy wymieszanie, które utrudnia odbiór. Po pierwsze akcja dzieje się w domu dla obłąkanych, o czym oczywiście nie dowiadujemy się na wstępie, lecz w toku dalszej lektury. Chorzy w ramach terapii prowadzą grę, która polega na kreowaniu opowieści zawierających jak najwięcej elementów z rzeczywistego życia, rozwiązują życiowe problemy i dylematy, bo dzięki tym umiejętnościom będą potrafili normalnie funkcjonować po wyjściu ze szpitala, czyli po zakończonej terapii.
Nasz bohater prawdopodobnie trafił do szpitala z objawami schizofrenii, na pewno ma też na koncie zawód miłosny — ciągle powraca wspomnienie zagadkowej kobiety o imieniu Alicja. Oprócz kreowanych rzeczywistości, będących elementem gry, istnieją liczne retrospekcje (które bohater umieszcza także w wymyślanych przez siebie historiach), elementy snów oraz fantazje, których nie powstydziłaby się żadna baśń. I tak mamy na przykład nocną szkołę wypychania ptaków (kontekstem nawiązującą do nocnej szkoły z opowiadania Schulza), tramwaj widmo nagle pojawiający się na wrocławskiej ulicy, szyszki, w które można zaklinać kobiece uśmiechy (mania ich kolekcjonowania przypomina tę opisaną przez Herberta, dotyczącą cebulek tulipanów, która swego czasu dotknęła mieszkańców Holandii) i wiele innych.
Jeśli mielibyśmy metaforycznie umiejscowić akcję opowieści, to byłoby to miejsce na krawędzi świata realnego i wykreowanego, bo niby jest Wrocław, są realne ulice, ale to jak gdyby tylko schemat, siatka kartograficzna, którą autor wypełnia swoją wyobraźnią tworząc trochę inny Wrocław, niczym świat z drugiej strony lustra (czyżby imię Alicja nie było przypadkowe?), świat nadrzeczywisty. W niespotykany sposób autorowi udało się pokazać w jednej książce tak liczne poziomy i wymiary, czy to na płaszczyźnie czasowej, świata rzeczywistego, wykreowanego, miejsca akcji, topografii miasta oraz ich przenikanie, a tym samym czyniąc książkę lekturą wymagającą ciągłej uwagi czytelnika.
Jak sam napisał: „Zaplanowałem sobie książkę totalną i wszechogarniającą. Powieść grającą z czytelnikiem i wciągającą go na niebezpieczne wody. Dzieło, które zetrze ulotne granice między kwadratem świata widzialnego a niewidzialnym bezmiarem wód i oceanów wyobraźni. I tak się stało”.
Rzeczywiście tak się stało.