Dagmara Klein: Matka Boska czasów świętego spokoju. Opowieść nieomal prawdziwa
Matka Boska się nudzi. Wierci się w ramie obrazu. Ziewa. Ciężko wzdycha. Przewraca oczami. Za oknem płynie czas, schnie pościel na sznurach, czerwienieją jabłka, pulchnieją niemowlęta, gnije od wilgoci kapusta, cielą się krowy, przelatują nad głowami komety, wywleczone z wody tłuste ryby duszą się powietrzem. Za oknem zwozi się siano, pije, cieszy się, leje się po mordach, kradnie, kocha, nienawidzi.
Tu w najparadniejszej izbie nie dzieje się nic. Za ładnie tu, aby wpuszczać życie w butach prosto z obory. Żeby grzebało w kredensie, gdzie schowana głowa cukru i dawno już zwietrzałe przyprawy. Jeszcze by tego brakowało, żeby tu jakieś życie łaziło. Siadało na zeżartym przez mole, przykrytym płótnem szezlongu, starą książeczkę do nabożeństwa przeglądało, macało te kilka talerzy z porcelany, w obraz się gapiło.
Czas tu zastygł, nie rusza się, nie żyje. Jeszcze niby próbowano go reanimować nakręcając czasem stary zegar w dębowej szafie, ale to jedynie przedłużyło nieuniknioną agonię. Zegar w końcu nie wytrzymał, czas rozsypał się na tysiąc drobnych, zamachowych kółek i ostentacyjnie skonał.
Przemijanie widać tu w osobliwej stratygrafii. Warstwy kurzu układają się jedna na drugiej. Kurz jesienny jest wilgotny, pleśniowy, wędzony dymem palonych gałęzi. Kurz zimowy jest z popiołu, miękki i lawendowy jak kożuchy wyjmowane na mrozy. Wiosną kurz jest pełen żółtych, kwiatowych pyłków. W letnim kurzu jest sucha trawa i piasek. Warstwa na warstwie. Ślad po niczym. Dowód na istnienie próżni. Geologia przemijania.
Matka Boska codziennie myśli, że zaraz tu oszaleje z tej nudy. Co chwila naciąga fałdę w spódnicy, dłońmi wygładza zapaskę, strzepuje z niej niewidoczne paprochy.
Poprawia wełnianą płachtę, która wiecznie zsuwa się z ramion, mota na kokardkę troczki przy koszuli. Ordynarną aureolę zsuwa na tył głowy. Wreszcie zrezygnowana składa ręce na podołku, jeden kciuk obraca wokół drugiego. Wszystko ją denerwuje. Denerwują ją jej złote włosy zaplecione w gruby warkocz, oczy błękitne, cera jak kreda, grymas wpół utopionej świtezianki. Do rozpaczy doprowadza niepraktyczne ubranie. Jakieś przaśne korale na szyi. Jakieś girlandy z badyli.
Ten, który ją malował, poskładał jej obraz ze wszystkich kobiet, w których się kochał, głównie platonicznie, i nie miał przy tym wzniosłych religijno-duchowych intencji. Faktycznie, nie planował wcale świętego obrazu, a jedynie dzieło życia, landszaft z kobietą idealną.
– I to się nie mogło dobrze skończyć – sarka z obrazu Matka Boska, krytycznie popatrując na efekt końcowy i naciągając sobie skórę na policzkach, żeby znieść irytującą asymetrię.
(…)
Opowiadanie „Matka Boska czasów świętego spokoju” uznano za najlepsze spośród 200, które wpłynęły na I Ogólnopolski Konkurs na opowiadanie „Zaloguj się na Kresach”.
Cały tekst do przeczytania w numerze 2/2016 Kwartalnika Literackiego WYSPA