Co wydarzyło się w Zalesiu?
Opowiadanie zdobyło nagrodę główną w konkursie literackim “Nasze małe ojczyzny”, organizowanym przez kwartalnik WYSPA. Miłej lektury!
Siedzieli w kuchni we trójkę. Monika, Malinowski i on – Andrzej.
– To jak to było?
– 10 listopada, jakoś trzy tygodnie temu, było chłodno i bardzo deszczowo, sami na pewno pamiętacie. Szybko zrobiło się ciemno. Już jakoś chwilę po czwartej nie było widać świata. A wszystko przez te chmury. Ksiądz Zakrzewski zaprosił wszystkich do siebie, do Golejewka. Chodził po przyparafialnej salce w tę i z powrotem. Bardzo nerwowo było. Co chwilę przyklepywał zasłony, poprawiał kotary… Wiecie, całe to zebranie było trzymane w tajemnicy.
– Cukru? – spytała Monika, podstawiając mu cukiernicę pod nos. Skwapliwie skorzystał z możliwości, nabierając dwie kopiaste łyżeczki. Przez chwilę kuchnię wypełniał jedynie dźwięk obijającego się o ścianki szklanki metalu.
– Mężczyźni schodzili się powoli, ale wszyscy dotarli na czas. Ksiądz kazał tym dwóm młodym od Gawłowskich strzec drzwi, a ci bez słowa sprzeciwu wyszli na sień. Zadowoleni z siebie byli, że hej. Ciekawe, na którego Gawłowski przepisze ziemię i gospodarkę… – spojrzał na Monikę, ale ta tylko wzruszyła ramionami.
– Mów dalej – odezwał się już zupełnie zniecierpliwionym głosem Andrzej.
– Ksiądz zaczął mówić podniośle – jak to on – i wszyscy nagle ucichli, czując, że to naprawdę poważna sprawa. Mówił, że choć ciągle jesteśmy pod niemiecką okupacją, to mamy wierzyć, że niedługo przyjdzie jej koniec. Mówił jeszcze o szkołach, o poczcie, o sprawach gminy. Długo to wszystko trwało. Wreszcie wybrali Leosia Szworca na burmistrza, starostą został jakiś Stefan, nie pamiętam nazwiska teraz…
– A skąd? – powiedzieli niemal równocześnie Monika i Andrzej. Malinowski się zamyślił.
– Chyba z Bartoszewic – powiedział wreszcie bez przekonania. – Bronka Szymańska tak to wszystko naraz mówiła, że zapomniało mi się – zawiesił głos, ale nagle coś sobie przypomniawszy wykrzyknął: – A wam jeszcze miesiąc został, młodzi!
Monika zaraz się rozpromieniła, a Andrzej jakby przygasł i skulił się w sobie.
– Oby tylko takiego mrozu nie było – powiedziała do Malinowskiego.
W sobotę, 27 grudnia, Monika i Andrzej mieli się pobrać.
Ze spiżarni zniknęły niektóre produkty. Na pewno jajka i kiełbasa, co do tego mogła mieć pewność. Może jeszcze brakowało trochę słoniny, ale nie miała teraz czasu nad tym rozmyślać. Spieszyła się.
Monika stała przed wysoką taflą lustra zawieszonego pośrodku najdłuższej ściany korytarza. Nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Dziewczyna spoglądająca na nią z odbicia uśmiechała się szeroko, a na jej policzkach rysowały się jasnoróżowe rumieńce. Światło świec było trochę mdłe, toteż przyniosła z dużego pokoju dodatkową lampkę naftową. Teraz mogłaby podziwiać każdy szczegół, każde zdobienie, każdą perełkę, gdyby nie to, że musiała się spieszyć. Zerknęła na tarczę zegarka – czas gonił. Z westchnieniem wydobywającym się z drobnej piersi odłożyła to białe, muślinowe cudo do szafy. „Muszę jeszcze troszeczkę wytrzymać. Tylko trochę” – mówiła sama do siebie.
Tymczasem droga do Zalesia była długa, wyczerpująca, lecz na szczęście tylko gdzieniegdzie porośnięta chaszczami.
Szedł ostrożnie, co jakiś czas odwracając się za siebie. Wokół było bielusieńko. W zasadzie tylko nagie gałęzie i pnie drzew odcinały się pośród całej tej bieli. Inne kształty były jakby rozmyte, jakby utworzone z ogromnej mlecznej plamy. Miał tę mleczną mgłę między zębami, na języku i we włosach.
Płochliwie spoglądał w każdą stronę, lecz w zasięgu wzroku nie było ani żywej duszy. Oddychał szybko i ciężko, a para, której nie można było uchwycić spojrzeniem, bo też przybrała śnieżny kolor, buchała mu z ust i nosa. Płuca i gardło co chwilę dotykały zimne igiełki mrozu. Jego mięśnie zaczynały już odczuwać trudy wędrówki. Zarzecze sprawiało wrażenie wsi odgrodzonej od reszty świata, a przecież można było tam dotrzeć wieloma drogami.
Mógł iść lasem. Lasem najbliżej, ale trochę się bał, bo zimą w każdej chwili mógł zapaść zmrok. Już teraz wydawało mu się, że się ściemnia, a jasna biel powoli ustępuje różnym odcieniom szarości. Wolał iść drogą i polami, chociaż dłużej i ciszej, i trzeba było przejść przez rzekę Dąbrówkę, wiosną gęsto porośniętą tatarakiem, kaczeńcami i trzciną. Zdawało się, że zimą Dąbrówka zasypia – tak też zresztą wyglądała – skuta cienkim lodem, ozdobiona pęcherzami powietrza, przykryta warstwą śniegu. Wiszące nad nią gałązki wierzb płaczących mogły szumieć jej do snu. A jednocześnie mogły służyć pomocą, gdy trzeba było przejść na drugi brzeg. Kładkę stanowił obalony latem podczas wichury pień rosnącej nieopodal topoli. W ten sposób przeszedł na drugą stronę rzeczułki, a potem było już spokojnie. Wokół monochromatyczna, otwarta przestrzeń i zasypana śniegiem długa, prosta droga, ciągnąca się przez osiem kilometrów. Plecak coraz bardziej ciążył, pot rosił czoło, ciało opadało z sił, ale szedł. Na szczęście było bezwietrznie. „Jeszcze trochę – mówił sobie – jeszcze kilka kroków”.
Dom znajdował się niemal na początku Zalesia. Znalazł ją w kuchni, gdzie zamyślona siedziała przy piecu i łuskała fasolę.
– Jesteś – napisała kredą obłym, ewidentnie kobiecym pismem na czarnej przestrzeni tablicy, uśmiechnęła się, a po chwili wróciła do przerwanego zajęcia.
Schował ręce do kieszeni palta, podszedł do okna i zaczął uważnie wpatrywać się w krajobraz malujący się za nim. Za szybą bezkresne pola pokryte puchem, jasność zmieszana z szarzejącym niebem i szarym dymem uciekającym wątłym obłokiem z komina domu mieszkających po sąsiedzku Jaworskich.
Jaworski stał oparty o sztachety płotu i niespiesznie, w zamyśleniu ćmił papierosa. Niebieskawa smużka nikotynowego dymu zupełnie nie odcinałaby się na tle zszarzałego powietrza, gdyby nie oświetlający ją żar tlący się na końcówce. Byłby tak pewnie stał aż do całkowitego zapadnięcia zmroku, gdyby nie zauważył wyłaniającej się spomiędzy mgły postaci. Całkowicie spokojny powoli odwrócił głowę w stronę cienia. Ktoś nadchodził, ktoś całkowicie ubrany na czarno i nie sposób było tego kogoś poznać. Zmierzch był już naprawdę bardzo blisko.
Obserwował tę scenę niewidzącymi oczami. Stał za szybą i czekał, czy ciemny kształt przywita się z Jaworskim, czy raczej okaże mniej przyjazne zamiary. Przyszło mu do głowy, że znowu na coś czeka. Czekanie miał już wpisane w swoje życie.
– Guten Abend – powiedział Jaworski do postaci. Ta nawet nie drgnęła.
Zastanawiał się, jak teraz wróci. Będzie musiał poczekać do rana, choć nie wiedział, czy rana dożyje.
– W sobotę bierzemy ślub z Moniką. Przyniosłem ci trochę rzeczy – z przepastnej przegrody ciemnego plecaka zaczął wyjmować kolejno: litrowy słoik z krupnikiem, trzy pęta kiełbasy swojskiej, kawałek słoniny, wytłaczankę jajek i kostkę mydła. Kiedy się obrócił, na tablicy widniało już kolejne słowo, tym razem zapisane dużymi literami, ozdobione podkreśleniem, jakby koniecznie chciała zaakcentować jego wagę.
– Nie masz za co dziękować – rzekł tylko. – Nie będę mógł zostać zbyt długo. Najwyżej do jutra.
Wyłuskana fasola spadała do cebrzyka z cichym stukotem, łupiny nieprzyjemnie chrzęściły. Podwinął rękawy, zabrał od niej część suchych, pełnych jeszcze strąków, umościł je sobie na podołku i sam zaczął łuskać. Oboje się nie odzywali, zatopieni we własnych myślach. Wnet jednak na tablicy pojawiło się kolejne słowo, zakończone znakiem zapytania.
– Z Moniką wszystko dobrze. Mówią, że ta rana, co jej się tak babrała, niedługo się zagoi. Dali jakieś maści i kazali smarować. I suknię kupiła za wiele pieniędzy, jakbyśmy ich nadmiar mieli… z muślinu jest ta suknia.
Urwał, bo zrobiła ruch, jakby chciała ponownie sięgnąć po kredę, ale po krótkim wahaniu zaniechała tego. Obserwował to podobny do szachisty czekającego na kolejne zagranie partnera. Kiedy już był pewny, że kolejnego słowa na tablicy nie będzie, dodał:
– Ale niech ma, niech się cieszy.
Nagle dotarło do niego, jak łatwo przychodzi mu rozmawianie z nią po niemiecku. Wypowiadał szwargoczące głoski, jakby przez całe życie nie robił niczego innego. Słońce już widocznie chyliło się ku upadkowi, nienaturalnie wydłużając cienie domów, drzew, gospodarskich zabudowań i przydrożnych kapliczek z figurkami Najświętszej Panienki. W milczeniu jedli te jajka i kiełbasę, które przyniósł jej w podarunku. Zaczęła je przyrządzać, gdy tylko do naczynia wpadło ostatnie ziarno fasoli. Jedzenie było ciepłe i smaczne, a izba aż po sufit wypełniła się swojskim zapachem.
Majeranek mieszał się z pieprzem, czosnkiem i cebulą, którą wkroiła na patelnię dla lepszego smaku.
Gdy się obudził, ona jeszcze spała. Leżała na lewym boku z ręką pod brodą, zwrócona w stronę okna, za którym, mimo wczesnej pory, mieszkańcy Zarzecza brodzili w zaspach po kolana. Powietrze było nieco mroźne, ale jednocześnie bardzo spokojne, toteż z zapałem wyśpiewywali pieśń „Archanioł Boży Gabryel”. Słychać ich było mimo zamkniętego okna i – dałby sobie uciąć rękę – że z ich ust wydobywały się kłęby pary, a także, że szli gęsiego, dzierżąc w dłoniach latarenki i świece.
Uzmysłowił sobie, że jest poniedziałek, czyli wigilia Wigilii. Z ciężkim westchnieniem zebrał swoje ubrania z podłogi, a w głowie szumiała mu pieśń poranna, którą nucił od wczesnego dzieciństwa zaraz po tym, jak się budził. Wtedy też obudziła się ona.
Spojrzał krótko i ze wzruszeniem na jej zaspaną twarz, szczupłe ramiona, rozsypane na poduszce włosy.
– Na pewno już siedzi w kuchni. Napisz mu, żeby ci tu przywiózł choinkę. I koniecznie zróbcie rybę na Wigilię. Może być śledź – powiedział, na co ona pogładziła go po twarzy i przymknęła oczy. Naraz spod powiek zaczęły spływać jej ciężkie łzy.
– Ich vermisse dich so sehr…(1) – wyszeptał Andrzej prosto w jej jasne włosy jak zbożowe kłosy w środku lata.
Siedział za stołem z rękami skrzyżowanymi na piersi. Patrzył na niego spode łba, wściekły do szpiku kości.
– Alles in Ordnung? (2) – zawarczał jak pies gotowy bronić swojej miski przed całym światem.
– Ja. Ich muss los. Sag ihr, ich komme im Frühling. (3)
Pokiwał głową świdrując go wzrokiem. Powoli, cedząc słowa, rzekł na pół z drwiną, na pół z podziwem – Netter Geruch. Wurst? (4)
– Bedien dich, Frohe Weihnachten (5) – odrzekł, wskazując na garnek stojący na piecu, a potem przeszedł do sieni, gdzie na garderobiance wisiało jego palto. Garderobiankę podarował wujek Henryk, stolarz. Obejrzał ją dokładnie ze wszystkich stron – nie była nadżarta przez korniki ani o centymetr.
Wyszedł prosto w świt. Ostre promienie wschodzącego słońca przebijały się przez zimowe powietrze jak przez pryzmat, a cząstki wzbijającego się śniegu rozszczepiały je na dziesiątki kolorów. Tak spokojnie było aż doszedł do rzeczułki. Zdawało się, że w ciągu jednej nocy Dąbrówka powiększyła się dwukrotnie, niemal zalewając prowizoryczną kładkę z powalonej miesiące temu topoli. W ustach czuł metal. Ciepła krew wypływała wezbranym nurtem z jego ust, zmuszając do wypluwania jej na śnieg. Zatrzymywał się co chwilę, a wielkie, rdzawo-czerwone skrzepy znaczyły drogę, którą starał się iść. Wiatr coraz bardziej się wzmagał. W końcu zrezygnowany przyklęknął na puchu. Może trzeba było zostać w domu z Moniką – myślał ze smutkiem, gdy plwociny nadal nie odzyskiwały zwykłej, przezroczystej barwy. Rozejrzał się wokół – kryształki lodu wirowały w szaleńczym tempie. Resztką sił podniósł się z kolan. Wiedział, że za pół godziny usiądzie z Moniką przy wspólnej kawie, a ona mu opowie, co jeszcze wymyśliła i zaplanowała.
Dwudziesty siódmy dzień grudnia nadszedł szybciej, niż ktokolwiek zdołał mrugnąć. Dzień był piękny, jasny i przejrzysty, a pod stopami skrzypiał i skrzył się bielusieńki śnieg. Kościół pod wezwaniem świętego Mikołaja Biskupa w Miejskiej Górce był wypełniony niemal do ostatniego miejsca. Każdy chciał widzieć, szczególnie niepocieszeni młodzieńcy i zazdrosne pannice, jak Monika – piękna niczym pęk polnych kwiatów – wychodzi za mąż.
– I że cię nie opuszczę aż do śmierci – patrząc Andrzejowi prosto w oczy, odpowiadała głosem drżącym od nerwów albo mrozu na wypowiedzianą przez niego chwilę wcześniej identyczną formułę.
Andrzej patrzył na Monikę, ale nie widział jej ciemnych włosów. Zamiast nich były jasne kosmyki Sary. Ksiądz prosił Boga, by błogosławił jego związkowi z najpiękniejszą dziewczyną w tej części Wielkopolski, która w dodatku miała bardzo dobre serce, a jemu przypomniało się, że rano spojrzał w kalendarz, a tam było napisane: „imieniny obchodzą – Sara i Teodor”.
– Wszystkiego najlepszego! – Kazik, kuzyn z Poznania rozwarł ramiona, jakby chciał objąć pół świata i przywarł do Andrzejowego policzka. Miało to wyglądać mniej więcej tak, jakby składał mu życzenia.
– Wczoraj przyjechał Paderewski. Zaczęło się, Andrzej. Dzisiaj, równo o piątej wybuchło powstanie w Poznaniu.
Andrzeja ścięło z nóg. Nagle wszystko wokół zniknęło, ucichła muzyka, wyblakły kolory. Wszystko ustało. Słyszalny był jedynie głos Kazika:
– Wybuchło powstanie!
Andrzej posłał mu pełne przerażenia spojrzenie, które próbował zamaskować wymuszonym uśmiechem.
– No, a mnie niczego nie życzysz? – Monika poklepała gościa po ramieniu, udając, że nie zauważyła grobowej miny świeżo upieczonego małżonka.
– Pani Konarska, jakżeby nie! Pod pantofel tylko tego gagatka, pod pantofel! – roześmiał się i począł obejmować pannę młodą, która w chwilę później prowadziła go do stołu, zostawiając skamieniałego Andrzeja na środku sali.
– I dlaczego tak późno przyjechałeś? Już prawie noc.
– Pociągi kiepsko chodzą. Trudno tu się do tego Rawicza dostać. Wszędzie pełno Niemców. A co tu macie dobrego na tym stole?
Muzykanci grali dalej. Goście napełniali żołądki wspaniałym, weselnym jedzeniem i z entuzjazmem wznosili kolejne toasty za pomyślność młodej pary. Kuzynki co i rusz podziwiały muślinową suknię Moniki, a wokół trwał ten znajomy, wesoły rozgardiasz, jaki zazwyczaj towarzyszy weselom.
– Kazik, muszę szybko do Zalesia.
– Głupiś, Andrzej. Głupi, głupi jak but – Kazik wychylił kielicha, otrząsnął się i sięgnął po pajdkę chleba ze smalcem.
– Muszę. Dobrze wiesz, dlaczego – Andrzej nie ustawał w prośbach, szarpał kuzyna za ramię i drżącymi rękami nalewał następną kolejkę. – Każę zaprzęgnąć i pojedziemy tam razem, dobrze?
– Głupi jesteś! – pioruny w oczach Kazika nie wróżyły niczego dobrego. Z wściekłością wyswobodził się z uścisku. – Gdzie tobie do Zalesia za nią, za niemową!
– Dobrze wiesz, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, zaraz zaczną ich stąd wypędzać. Sam mówiłeś, że Poznań już nasz. Już i tak mówimy po polsku w urzędach i w kościele. Max Niederlich nic się nie bał, jak przyjechał do Miejskiej Górki na ten wiec, co go w sali u Grzybkowej zorganizowano. Bądź jak Niederlich, Kazik!
– Może to i lepiej, że wypędzą. Moniką się zajmij, żoną swoją, jakbyś zapomniał. Patrzyli sobie w oczy i nawet nie musieli nic mówić, by odczytać wzajemnie swoje uczucia.
– Kurwa, byłeś tam, ty durniu – zaczął Kazik głosem przepełnionym niedowierzaniem. Kropelki śliny buchały mu z ust. – Kiedy?
– Musiałem, Kazik. Ona jest tam zupełnie sama. Mieszka z jakimś wujem, wszyscy jej pomarli. Sama w Zalesiu, rozumiesz?
– Czy ty wiesz, ilu wokół jest Niemców? Długo Rawicza i okolic nie odbiją, to nie Poznań. Jesteśmy za blisko granicy… Co to za wujek?
Andrzej nie odpowiadał. Był pewien, że jeśli odpowie, Kazik w życiu się nie zgodzi.
– Andrzej? Spytałem o coś.
Andrzej usilnie błądził oczami po sali, uśmiechał się sztucznie do wirującej z ojcem w rytm skocznej melodii Moniki i – najważniejsze – wykręcał sobie palce z nerwów, co nie wróżyło niczego dobrego.
– Wuj jest z Grenzschutzu – odpowiedział wreszcie, a Kazik prawie spadł z krzesła.
Kazik jak burza wpadł do sieni, a razem ze sobą wniósł do środka mnóstwo śnieżnego puchu. Wczoraj ustalili z Andrzejem, że tylko on – Kazik – przyjedzie do Zalesia, by zobaczyć, co z Sarą. „Nie zamyka drzwi” – przeszło mu przez myśl. Skąd ma wiedzieć o jakimś powstaniu. I naraz zrobiło mu się jej żal. W sieni stała garderobianka, którą robił jego ojciec, a Kazik doskonale pamiętał to lato w Rozstępniewie, kiedy pomagał ojcu szukać dobrego drewna i kiedy życie było takie przepełnione beztroską. W chałupie było ciepło, toteż wywnioskował, że w piecu musi buzować ogień. Nie mylił się. Gdy otworzył drzwi, spostrzegł, że siedziała przy ciepłych kaflach. Miała wielkie, niebieskie oczy, teraz zupełnie przerażone, wypełnione czymś na kształt prośby o litość. Kazik chrząknął, by dodać sobie odwagi, a następnie z jego ust wydobyło się uprzejme przywitanie.
– Guten Tag (6) – napisała drżącą ręką na tablicy. Kazik patrzył to na nią, to na obłe litery.
– Jestem od Andrzeja – powiedział wreszcie, po czym posłał jej niepewny uśmiech.
Wyraźnie ożywiła się na dźwięk tak dobrze znanego imienia.
– Ich bin Sara – pisała dalej. – Ich spreche kein Polnisch. (7)
Kropka. „Co tu z tobą zrobić” – myślał Kazik tak intensywnie, jak jeszcze nie myślał nigdy.
– Węgla pani przyniosę – przyszło mu do głowy. – Ma pani węgiel?
Sara patrzyła na niego bezradnie, w ręce obracając kawałeczek kredy. Czego chciał ten człowiek?
– Wę-giel – nie ustawał w staraniach Kazik. Podbiegł do pieca, sięgnął ku pogrzebaczowi i postukał w opustoszałą węglarkę.
– Die Kohle ist im Schuppen (8) – tablica zaraz zapełniła się literami.
– Pójdę – Kazik pokiwał głową i skierował się ku wyjściu z chałupy. Opuszkami dotknął jeszcze drewna garderobianki, a zaraz później był już na dworze.
Szopa była maleńka. Sklecono ją z kilku desek i przykryto najnędzniejszą strzechą, jaką Kazik widział w życiu. Węgiel był mokry i ciężki. Wokół tylko czerń przetykana białymi kłębami pary, która wydobywała się z jego ust. Byłoby zupełnie cicho, gdyby nie jego potężne posapywania spowodowane zmęczeniem. Pachniało zimą – jeśli tak można opisać jakikolwiek zapach. W nozdrza uderzał go silny zapach sadzy potęgowany przez rześkość mroźnego powietrza. Było zimno, ale znośnie. Wtedy Kazik przypomniał sobie o liście do Sary, który to naprędce napisał Andrzej. Miał go w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Uznał, że wręczy go jej jak tylko wróci z tym węglem do izby. Wiedział, że zanim odbiją powiat rawicki, minie wiele dni i nie trzeba się aż tak spieszyć. Ciekawe, co Andrzej jej nawypisywał. Czy ona wie o ślubie?…
Huk pojawił się znikąd i zmusił siedzące na gałęziach ptaki do poderwania się do lotu. Kazik poczuł się tak, jakby ktoś rozpołowił mu czaszkę. Dłuższą chwilę zabrało mu zorientowanie się, co robią na śniegu te dziwne wściekło czerwone plamy. Węgiel wypadł mu z rąk z głośnym łoskotem, wbił weń przerażony wzrok. Słyszał jeszcze własny charkot wydobywający się gdzieś z otchłani klatki piersiowej, a potem upadł na śnieg, pośród czerni węgla i własnej krwi. Rozpaczliwie zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że gaśnie i że żadna siła nie jest w stanie odwrócić tego procesu.
Sara była niemym świadkiem tej sceny – dosłownie i w przenośni. Ze spokojem patrzyła, jak wujek celuje w tył głowy tego dziwnego, wysokiego mężczyzny, który podawał się za znajomego Andrzeja. A przynajmniej tak jej się zdawało, bo zrozumiała tylko, że chciał zabrać od niej węgiel. Na szczęście wujek miał dzisiaj dzień wolny, stąd był w Zalesiu i miał ją kto ochronić. Andrzej sam przecież mówił wujkowi, że przyjdzie na wiosnę.
– Trudno pozbyć się trupa zimą – wujek usiadł przy stole, podparłszy brodę na rękach.
Sara postawiła przed nim talerz ziemniaków z gzikiem. – Ani to w ziemi dołu wykopać, bo wszystko zamarznięte, ani do rzeki wrzucić, ani go spalić, bo będzie śmierdzieć na kilometry… Co by z nim zrobić? – zastanawiał się, oddzielając łyżką kolejne kawałeczki kartofli. – Pyszne – zachwalał z szerokim uśmiechem.
Kazik nie wracał i nie wracał, więc Andrzej był pewny, że stało się coś niedobrego. Nie mógł jednak pójść do Zalesia, ponieważ poważnie się rozchorował. Przy każdym kaszlnięciu krew rdzawymi skrzepami wypadała mu z ust.
– Do lekarza z tym trzeba, Andrzej… – wzdychała tylko Monika, a on zbywał jej usilne prośby milczeniem. Nie miał gorączki i to pozwalało mu wierzyć, że ta wypluwana krew to nic poważnego.
Przeleżał w łóżku tydzień. Straszny tydzień, podczas którego Andrzej nie mógł przestać myśleć o Kaziku. Co tam się, kurwa, mogło stać?! Strach, że pewnie już nigdy nie zobaczy ani Sary, ani kuzyna, był nie do zniesienia. Piątego stycznia pod wieczór przyszedł Malinowski i jak zwykle usiedli we trójkę w kuchni. Zenek Malinowski wiedział wszystko o aktualnej sytuacji powstańczej.
– Dzisiaj oficjalnie zaczęło się u nas. Podobno Bittner i Gieze mocno srają po gaciach – zaśmiał się. Upił łyk czarnej kawy, przegryzł kromką suchego chleba i otarłszy usta wierzchem dłoni, kontynuował: – Już wybrali, kogo obstawić na stanowiskach. Znaczy – Brzeskwiniewicz wybrał. Jutro wywalą wszystkich Niemców z urzędów. Zawiesili też ruch kolejowy. Ciekawe, jak Szwaby będą stąd uciekać.
– Może na wozach? – wtrąciła Monika. – Albo piechotą, jakoś będą musieli…
W tej samej chwili Andrzej postanowił, że z samego rana pojedzie do Zalesia. Droga do Zalesia – tej przeklętej wsi – nic się nie zmieniła. Zanim doszedł do domu, w którym mieszkała Sara z wujkiem, Andrzej czuł krople gorącego potu na czole, plecach i we włosach. W ustach mu zaschło. Pomyślał, że to nic, zaraz poprosi Sarę o szklankę herbaty. Pomyślał, że tęsknił za mówieniem do niej w języku niemieckim. Tęsknił za czytaniem zdań w tym języku, które ozdobione krągłościami wypływały spod jej prawej dłoni. Ale Sary nigdzie nie było. Ani w żadnej izbie, ani w szopie, ani na dworze – nigdzie. Wokół tylko dzwoniąca cisza i dziwny smród wydobywający się spod usypanej pod szopą kupy węgla.
– Pojechali dwa dni temu – usłyszał jakby z oddali, jakby między nim a tym rzężącym, ewidentnie starym głosem była rozstawiona ogromna szyba.
Jaworski stał oparty o płot i wyglądał na człowieka, któremu jest już wszystko jedno.
– Dwa dni temu w nocy – powtórzył. – Dziewczyna i stary. Przyjechali po nich wozem. Załadowali go wszystkimi sprzętami, aż koń nie mógł ruszyć. Stary wiedział, co się święci, że powstanie do nas idzie. To nie byli dobrzy ludzie – dopowiedział i ruszył w stronę swojej chałupy. W połowie drogi odwrócił się jeszcze, niby sobie o czymś przypomniał i rzekł: – Nie bój się, nie powiem Monice, żeś pukał tę małą niemowę, tę Niemkę… Lepiej idź do Miejskiej Górki pod Dom Sierot. Tam o dwunastej miejsce zbiórki Straży Ludowej. Potrzebują też ochotników do powstania. Idź, przydaj się na coś.
Andrzej ruszył do miasta. Nie wiedział, jak iść. Łzy rozmywały mu drogę.
Anna Siecla
1. (niem.) Tak bardzo za tobą tęsknię…
2. (niem.) Wszystko w porządku?
3. (niem.) Tak. Muszę już iść. Powiedz jej, że przyjdę na wiosnę.
4. (niem.) Ładny zapach. To kiełbasa?
5. (niem.) Częstuj się, Wesołych Świąt.
6. (niem.) Dzień dobry.
7. (niem.) Mam na imię Sara. Nie potrafię mówić po polsku.
8. (niem.) Węgiel jest w szopie.
Bibliografia:
• Jędraś S., Miejska Górka w Powstaniu Wielkopolskim, nakładem Miasta i Gminy Miejska
Górka, Leszno 2000.
• Zakrzewski Z. ks., Walki o Rawicz. Wspomnienia z powstania ks. Zdzisława Zakrzewskiego,
proboszcza w Golejewku, nakładem autora, Leszno 1922.