Beata Lewandowska-Kaftan: W Kamiennym Mieście
Fragment książki Zanzibar wyspa skarbów, która ukaże się we wrześniu 2017 roku nakładem Wydawnictwa Edipresse Książki.
Pierwsze łodzie przypływają tuż przed świtem. Dzień ledwo szarzeje. Wschodzące słońce skrywa się jeszcze za zasłoną porannych chmur stojących murem na horyzoncie. Ocean, który za dnia mieni się wszystkimi odcieniami błękitu, teraz jest stalowy. Bladoszare jest niebo i nawet wiatr wydaje się srebrzysty.
Miasto dopiero leniwie się przeciąga. Ulice, za dnia rozedrgane pospiesznie wymienianymi pozdrowieniami i turkotem dwukółek, są ciche. Jeszcze bez zapachu świeżo zaparzonej kawy z kardamonem, który wymiesza się ze słodkawą wonią przejrzałych owoców. Bez smużki dymu kadzideł, która wsunie się niepostrzeżenie do sklepiku i wywoła na twarzy młodego sprzedawcy rozmarzony uśmiech na wspomnienie ostatniej nocy.
Przygarbiona staruszka w czarnym buibui cierpliwie wymiata wczorajsze odpadki sprzed progu domu. Półotwarte okiennice wpuszczają do środka resztki nocnego chłodu. Jeszcze, bo za godzinę, dwie miasto szczelnie wypełni rozpalone powietrze. Gorące nawet w ciasnych, ocienionych uliczkach. Wtedy wytchnienia trzeba szukać na kamiennych barazach wypolerowanych przez lata sąsiedzkich pogaduszek i przypadkowych spotkań znajomych, co tu przysiedli na chwilę. Kamienne ławy– zbawienie przechodnia, zawsze chłodne i gotowe na kolejne opowieści.
No, chyba że litościwie spadnie gwałtowna ulewa. Wtedy wszyscy schowają się na moment w sklepikach, warsztatach lub umkną pod daszek na podwórko skryte za ciężkimi, zanzibarskimi drzwiami. Co to na nich dobre wróżby dla domu i historia rodziny wyrzeźbiona misternie, czytelna dla wprawnego oka.
Ale teraz jeszcze cicho, uliczkami delikatnie przeciąga rześka bryza, barazy puste…
Tylko w starym rybackim porcie dzień już zaczął się na dobre. Zewsząd ciągną ludzie. Pieszo, na rowerach, z koszami, wiaderkami, tacami. Maleńka plaża czarna od smaru i odpadków opada ku wodzie cuchnącej rybami. Resztki hangarów i murów za chwilę posłużą za podpory naprędce ustawianych stoisk. Wystarczy kawałek dykty i gotowe. Każdy zna swoje miejsce, starannie wyciera blat, rozkłada parasol, a kto ma, wyciąga pojemniki z lodem.
Mężczyźni w długich białych kanzu i kofijach na głowach albo piłkarskich koszulkach z napisem Zanzibar, starzy i młodzi, zaaferowani, niecierpliwie wyglądają, co też dzisiaj przywieźli rybacy. Targ rybny to męska rzecz. Prawie nie widać kobiet. Nieliczne przycupnęły pod murem. Tu mężczyźni sprzedają, kupują, kłócą się, targują, a na koniec mocno przyklepują dłońmi ubity interes.
Rybacy nawet nie schodzą ze swoich łodzi zakotwiczonych kilkanaście metrów od portu. Patrzą z wyższością na kłębiący się na brzegu tłum. Czasem tylko łaskawie odpowiedzą na czyjeś pozdrowienie. Prosto z nocnego połowu, ubrani od stóp do głów w sportowe koszulki, dresy, bluzy, kaptury wyglądają jak stado kolorowych ptaków. Niektórzy jeszcze nie zdjęli z głów masek do nurkowania. Na pewno nie przez nieuwagę … To łowcy, którzy na rafie łapią wielkie pweza (ośmiornice) i półmetrowe kalamari– towar pożądany w tutejszych restauracjach. Wieczorem kucharze przyprawią je zanzibarską masalą, upieką na ogniu, przyrządzą z warzywami, wkroją do pilau. I każą za to słono zapłacić klientom z Europy.
Równie godnie prezentują się hurtownicy. To elita kupujących. Zajeżdżają samochodami, wysiadają i przechadzają się wolno z rękami założonymi na plecach, z kamiennymi twarzami. Ale ich oczy uważnie lustrują towar, oceniają wielkość i jakość ryb. Najbardziej interesują ich marliny, wielkie płaszczki, barakudy i, oczywiście, tuńczyki. Nie zagadują do nikogo, o nic nie pytają. To do nich się podchodzi i oferuje towar. Oni tylko patrzą. Pośrednicy pracujący dla rybaków pokazują najpiękniejsze sztuki, wszelkimi sposobami starają się choć na chwilę przyciągnąć ich uwagę. Odważniejsi, a może najbardziej zdeterminowani, czasem nawet szarpną ich za rękaw, ale zaraz odskakują ostro ofuknięci. Gdy uda się ich czymś zainteresować, podejdą, popatrzą i idą dalej bez słowa. Przechadzają się w kółko z pozornie obojętnymi minami, by nagle zatrzymać się przy jednym ze straganów i rzucić cenę, wskazując palcem ryby. Targi z nimi nigdy nie trwają długo. To najlepsi klienci. Kupują dużo i szybko, a jeśli będą zadowoleni, może jutro wrócą.
Co innego handlarze. Ci kupują tu, w porcie, by zaraz odsprzedać towar na jakimś straganie w mieście albo do restauracji. Targują się zawzięcie i wszystko głośno krytykują. Ta ryba za mała, a tamta ma dziwny kolor, więc pewno nieświeża. Dużo przy tym krzyku, machania rękami, łapania się za głowę. Za chwilę chyba dojdzie do bijatyki. Handlarz rzucił śmiesznie niską cenę. Sprzedający swoją, o niebo wyższą. Handlarz ciut podniósł, ale zastrzega, że „nie da więcej”. Sprzedawca krzyczy do rybaka, ile może dostać. Rybak na to: „Za mało! Nie sprzedam, niech idzie gdzie indziej”. Więc kolejna runda. Trwa to i trwa, ale i tak wiadomo, że w końcu się dogadają. To stara gra. Choć targują się tak, jak gdyby to było statni raz w życiu. Zresztą, kto wie, co będzie? Insz Allah.
Pomiędzy straganami kręcą się drobni klienci. Tacy, co kupują dla siebie, dla sąsiada. Przyjechali na rowerach. Na każdym kosz lub dwa wymoszczone folią i tekturą. Przyglądają się, uważnie lustrują każdy blat. Na razie nie pytają o ceny, bo to oznaczałoby zainteresowanie. A przecież najpierw trzeba się rozejrzeć. A nuż gdzieś trafi się okazja. Sprzedawcy wachlują powietrze tackami, odganiają muchy. Nie zachwalają, nie namawiają, ale bacznie obserwują klientów. Kto ma jaki rower, w co jest ubrany, czy przechodzi pierwszy raz czy wrócił, by dokładniej się przyjrzeć. Srebrzyste ryby, cienkie i długie niczym wielkie ołówki. Małe, pękate z pyszczkami w podkówkę. Ryby niebieskawe, zielone, czerwone i pomarańczowe. Leżą w rządkach, stosikach, luzem albo powiązane za ogonki. Duże sztuki osobno, ułożone tak, by wydały się jak najokazalsze.
Kosze klientów pochłaniają kolejne wiaderka małych srebrnych rybek. Będzie z nich sos. Z części od razu, z części po ususzeniu, na później. Rybki, te maleńkie, przynoszą tragarze. Wprost z łodzi kołyszących się kilkanaście metrów od brzegu. Tragarze kursują tam i z powrotem z wiaderkami po farbie na głowach. Czasem idą, czasem płyną i tak w kółko, dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt razy. Każda rybacka łódź ma swoich tragarzy. Muszą być szybcy i skuteczni. I dostarczyć towar natychmiast, gdy tylko dostrzegą, że sprzedawca dobił targu. Nikt przecież nie będzie stał i czekał.
Ryby są mokre, do wiaderek dostaje się woda. Tragarze bez pardonu wylewają ją na ziemię. Zaraz spłynie do zatoki. A że po drodze przepłynie przez czyjeś buty? Kto by się tym przejmował. Tu się handluje!
Powietrze aż iskrzy od emocji, krzyków, odgłosu przybijanych dłoni. Czuć zapach pieniędzy, wszędzie banknoty wędrujące z ręki do ręki. Ktoś nie ma reszty, więc biegnie do znajomego i bez pardonu wyciąga mu z kieszeni pięć tysięcy szylingów i jeszcze dwa. Rozliczymy się później! Wszyscy podnieceni, podekscytowani. Spieszą się, by więcej sprzedać, lepiej kupić, jak najwięcej wytargować.
Szaleństwo udziela się też tutejszym kotom. Jest ich mnóstwo: białe, rude, szarawe. Chude, na zbyt długich nogach, które stawiają sztywno, by wydać się większe. Ich ruchy, pozbawione zwykłej kociej miękkości, zdradzają czujność i ciągłą gotowość. Do walki, do ucieczki. Nie przemykają bojaźliwie chyłkiem, idą prosto do celu. Polują na wszystko, co nadaje się do jedzenia. Czasem jednym skokiem są przy upatrzonym kąsku, ale częściej podchodzą powoli, by nie zwracać na siebie uwagi. Jednemu udało się przycupnąć przy kupce maleńkich rybek i z miną „mnie tu nie ma” skwapliwie podbiera jedną po drugiej. Nie za szybko, nie za łapczywie, by jego ucztowania nie zauważyły inne koty. Bo ludzie nie są groźni. Czasem odsuną któregoś na bok, ale bez złości. Przecież każdy chce żyć! Koty znają reguły. Żadnego wskakiwania na blaty, żadnego podbierania spod ręki. Niektóre mają „swoich” sprzedawców. I grzecznie czekają pod straganem, aż coś im skapnie. Bo zawsze– prędzej czy później – skapnie. Tu nie ma miejsca na pieszczoty,na „kici-kici”, na głaskanie. Za to dużo życzliwości. Ot, szorstka, męska przyjaźń. Bo dziwnym trafem na targu rybnym są głównie koty, kocic ani na lekarstwo.
Gdy większość transakcji już zawarta, a rowery, motocykle i samochody zaczynają się powoli rozjeżdżać, przychodzi pora na kawę. Sprzedawcy kawy ze swoimi przenośnymi paleniskami, dzbankami i maleńkimi czareczkami byli tu już od świtu. Ale dopiero teraz nastał ich czas. I tak jak zawzięcie handlowali, tak teraz wszyscy rzucają się do stolików z kawą. Podniesione głosy, wyciągnięte ręce „podaj mi”, „jeszcze jedna dla mnie”. Wszyscy rozprawiają o dzisiejszych połowach, o transakcjach, kto komu, ile czego i za ile sprzedał.
Przy drugiej, trzeciej kawie atmosfera pomału się rozluźnia, podniesione głosy cichną, słychać śmiechy i przekomarzania. Mocny zapach kawy z kardamonem miesza się ze smrodem rybich odpadków, którego jakoś wcześniej nikt nie czuł. Łodzie majestatycznie odpływają, mężczyźni powoli się rozchodzą. Ale niechętnie, z ociąganiem. Bo dzisiaj pewnie już nic się nie wydarzy. Kwa heri! Baadaye! „Do widzenia! Na razie!”Na szczęście jutro, wczesnym rankiem wszystko zacznie się od nowa. To przecież fish market. Tu się handluje! Tu się żyje!
Zanzibar, Stone Town 2016