Anna Rozwadowska-Zając: Miałam tylko szesnaście lat
Ten dzień zapowiadał się przepięknie. Słońce świeciło od rana, dając złudne poczucie wolności. Nic nie zapowiadało zbliżających się wydarzeń, które w dużej mierze wpłynęły na życie kilku osób. To był 141. dzień po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Trzeci maja 1982 roku. Poniedziałek.
Wieczorne nabożeństwo w kościele Mariackim w Gdańsku miało zacząć się o osiemnastej. Wszyscy wiedzieli, że nie będzie to zwykła msza. Gdańska inteligencja, robotnicy, studenci i uczniowie chcieli zgromadzić się w jednym miejscu, aby wspólnie modlić się za ojczyznę w tych trudnych czasach. Wiedzieliśmy, że będzie to manifest przeciwko W.R.O.N. – Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego, która objęła ster władzy trzynastego grudnia poprzedniego roku, oraz przeciwko wszelkim jej poczynaniom. Nie spodziewałam się jednak, że będę w centrum zamieszek, które zapisane zostaną na kartach historii mojego kraju. Nie wiedziałam, że ten dzień zmieni oblicze życia moich znajomych. Miałam tylko szesnaście lat.
Autobusem dojechałam z naszego osiedla do pętli koło biblioteki wojewódzkiej. Gromada ludzi wysypała się z pojazdu i raptownie znieruchomiała: przejście tunelem w kierunku Katowni, Starego Miasta i ulicy Długiej było zablokowane przez zomowców. Stali nieruchomo, trzymając dłonie na karabinach. Twarze osłonięte maskami z pleksi nie były dużo starsze od mojej. Wiedzieli, dlaczego tu jesteśmy tak samo dobrze, jak my wiedzieliśmy, dlaczego oni tu są. Tłumek autobusowy powoli zaczął zbijać się w małe grupki, rozważające sytuację i możliwości przedostania się przez blokadę. Dołączyłam do jednej z nich. Dopiero po chwili zauważyłam, że składał się głównie z zakonnic ze Zgromadzenia Sióstr Elżbietanek. Siostra Róża, która przygotowywała mnie do pierwszej komunii św., miała taki sam habit. Od razu zaświtała mi myśl: ich nie ruszą. Byłam ubrana na czarno: czarne sztruksy, czarna koszulka, czarna kurtka. Powoli minęłyśmy zomowców, kierując się bezpośrednio na jezdnię: dwupasmówka w obie strony i torowisko tramwajowe przedzielone zielonym płotem. Nie znoszę tych płotów: dwa dni wcześniej, podczas pochodu pierwszomajowego, musiałam przeskakiwać przez taki, uciekając przed armatką wodną rozganiającą nielegalną manifestację. Podarłam na siedzeniu nowe dżinsy z pewexu.
Zakonnice prawie frunęły w powietrzu, powiewając swymi habitami. Systematycznie i zdecydowanie – lawirując wśród rozpędzonych samochodów – zdobywały, metr po metrze, przestrzeń dzielącą nas od Targu Węglowego. Płotki tramwajowe pokonałyśmy, przeciskając się między ich przęsłami; zostawiły jedynie nikły ślad starej farby olejnej na długich welonach. Budynek Teatru Wybrzeże – przyklejony do Zbrojowni – był niezłym miejscem na odpoczynek po tej krótkiej, lecz dość niebezpiecznej przeprawie przez ulicę. Liczne wejścia, zakamarki i zaułki starych murów dawały schronienie od wszechobecnego wzroku milicji. Od tego miejsca każdy już był zdany na swój los. Nasze drogi na jakiś czas rozeszły się, aby koło szóstej wspólnie zasiąść do modlitwy w Mariackim. (…)
Cały tekst do przeczytania w nowym numerze “Wyspy”. Numer 2/2019 do kupienia w naszym sklepie internetowym lub w wersji elektronicznej na virtualo.pl