Dariusz Dziurzyński: Więcej katastrof nie będzie
Karol Samsel, Manetekefar, Nowy Świat, 2009
Na mapie młodego środowiska poetyckiego Warszawy pojawił się nowy talent: Karol Samsel, polonista i adept filozofii, badacz tradycji norwidowskiej i spekulacji etycznych. Talent to ambitny, bo uprawiający lirykę religijno–metafizyczną, której w najnowszej książce poetyckiej patronują „późny” Miłosz i Eliot; płodny i pracowity, skoro wcześniej wydał dwa tomiki wierszy: „Labirynt znikomości” (2003) i „Czas teodycei” (2007); kreujący nie tylko teksty, ale również lokalną rzeczywistość literacką (o czym świadczy wieloletnie animowanie ostrołęckiej grupy pisarskiej „Literatorium”); ponadto ekspansywny — Samsel publikuje wiersze, recenzje i artykuły na łamach „Tekstualiów”, „Zeszytów Poetyckich”, „Szafy” czy na stronie internetowej „Literaci.eu”. Talent wreszcie paradoksalny i niejednoznaczny, łączący klasycystyczną dykcję ze współczesną modernité. Wiersze Karola Samsela stanowią bowiem próbę powiązania kanonu sztuk plastycznych i Biblii z newsami telewizyjnymi i superprodukcjami Hollywood, zbliżenia — na prawach wyobraźni poetyckiej — Wielkiej Tradycji i popkultury.
Owa dwoistość inspiracji daje o sobie znać w tytule nowego tomiku. „Manetekefar” to kalambur poetycki „skracający” złowrogą przepowiednię starotestamentową do słowa przywołującego echa dziecięcej wyliczanki, rapowania czy też chwytliwego sloganu. Zredukowana forma przekłada się tutaj na pomniejszoną treść. Miast pełnego grozy wyroku Boga mamy efekt gry językowej. Miejsce horroru metafizycznego zajęła stylistyczna aluzja. Z apokaliptycznej „Księgi Daniela”, opowiadającej o zagładzie występnego Babilonu, pozostaje ćwierć–apokalipsa, katastrofa zubożona, zmiksowana, apokalipsa–elipsa, pozbawiająca siebie patosu i wiarygodności. Wygląda to tak, jakby kataklizm miał już dawno miejsce, a rzeczywistość, o której pisze Autor, uczyniła z rozpadu nową jakość, którą można poddawać różnym artystycznym przetworzeniom.
To, co uległo rozpadowi, to systemowy i hierarchiczny obraz świata. Bohater liryczny tych wierszy jest czytelnikiem Świętej Księgi, Manna, Prousta i Rilkego, ale również konsumentem kultury medialnej, show–biznesu i widzem sportu. Obie dziedziny nie są traktowane rozłącznie, lecz tworzą chaotyczne i pozbawione właściwości zmieszanie. W wierszu „Niestosowność” pytanie o królestwo niebieskie nie jest adresowane do Chrystusa lub uczonego w piśmie, lecz do Ingmara Bergmana, Syn Boży przybiera rysy aktora Roberta Powella („Sweter matki”), a tenisista Jerry z konceptycznego utworu „Set” staje się nowym wcieleniem konającego Jezusa. Wszechobecny w „Manetekefar” tekst biblijny mutuje się i tworzy rakowate formy z tekstem filmowym, arcytekst degraduje się tutaj w mariażu z nie mniej obecną audiowizualnością. „Nawet Mojżesz chciałby / urodzić się w stanach / dziś synaj i hollywood / to dwie połówki jabłka”.
Rozpadowi uległa również tożsamość „bohatera” tych wierszy. Jest on raz dzieckiem, „małym trójkątnym chłopcem” tęskniącym za unią z Bogiem („Evergreen”), innym razem perwersem kontemplującym erotycznie zwłoki kobiety („Meredith”), jakimś przedziwnym sprawozdawcą telewizyjnym, który w wypadku awionetki dostrzega „Walkę Jakuba z Aniołem” albo fantomem, własnym duchem, ożywionym, by opowiadać o urokach dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku. Jednoznaczną, wymierną podmiotowość komplikują dodatkowo wiersze metatekstualne, w których pluralne, wielorakie „ja” wciela się w literackie awatary Eliota czy Rilkego (cykl „Rozproszono”). Nie sposób odróżnić w tym tomiku liryki bezpośredniej od roli i maski, głosu Autora od kreacji i podszyć. Dlatego zapewne niełatwo, przynajmniej mnie, wskazać te utwory, które wyrażają punkt widzenia Poety i profilują — na użytek zdezorientowanego czytelnika — przesłanie książki. Gdzie przemawia zmącony chór, trudno o wydobycie melodii.
A jednak istnieje przynajmniej jedna wspólna cecha poetyckich person Samsela. Jest nią wrażliwość religijna. Wrażliwość różnopostaciowa i często wzajemnie sprzeczna. To pełna naiwnego idealizmu wiara dziecka, to niepokojąca, chorobliwa dewocyjność z wiersza „Pasek od spodni”, to cyniczna blasfemia ze znakomitego utworu „Set”, to wreszcie skompromitowana modernistyczna religia sztuki z nazbyt poetycznych sonetów z cyklu „Rozproszono”. Widziany pod tym kątem nowy zbiór wierszy Karola Samsela jawi się jako wielogłosowe świadectwo rozpadu religijnej formy istnienia, zagłady, jakby powiedział Miłosz, „zmysłu teologii”. Co pozostaje po tej symbolicznej katastrofie? Medialne szumy, strzępy wspomnień z dzieciństwa, erudycyjne cytaty, urojenia. A wszystko zrównane i równorzędne, bez góry i dołu, bez hierarchii. Właściwa katastrofa dokonała się już w zbiorowej świadomości. Teraz można odgrywać poetycko jej skutki. I wciskać klawisze konsoli.