Aleksandra Domańska: Notatki Drugie
1. Opowieść o biegu terenowym
Szłam pod prąd. Trasa biegu terenowego urządzonego tego dnia w Kampinosie w znacznym stopniu pokrywała się ze szlakiem mej wędrówki, tyle że ja rozpoczynałam marsz w miejscu, który dla biegaczy miał być metą. Toteż przez znaczną część trasy maszerowałam pustą drogą. W końcu zza zakrętu wyłonił się pierwszy zawodnik. Był czerwony, zasapany (upał był straszny i nie było wiatru), ale był sam i był pierwszy, pozostawiając w tyle konkurencję. Jest dobry – pomyślałam z uznaniem. Zaczęłam wypatrywać tych, którzy mogliby mu zagrozić. No i pojawili się. Było ich kilku, też czerwonych i zasapanych. Na tym etapie mogli jeszcze dogonić lidera i zwyciężyć, ale kosztem ogromnego wysiłku. Minęli mnie w wielkim pośpiechu. Ścigając tego, który mocno ich wyprzedził i uciekając przed peletonem, równocześnie rywalizowali między sobą o miejsce w grupie. Pomyślałam o nich ze współczuciem, bo się tak męczą i mają już tak wiele do stracenia: pozycję w tabeli wyników, dobry czas, a wreszcie może nawet szansę na podium.
Wkrótce potem na mojej drodze pojawił się cały wielki strumień biegaczy. Ustąpiłam im miejsca na wąskiej leśnej ścieżce i przyglądałam się. Skupione twarze, tempo i tętno kontrolowane na ekranach naramiennych gadżetów, plastikowe butelki z energetykami wywalane czasem w las, gdy już zużyte. Twarze czerwone od wysiłku i upału, krótki oddech. Biegli równie ofiarnie, ale już bez szansy na spektakularny sukces. Ci ludzie walczyli o to, by się utrzymać w grupie na nie najgorszej pozycji. Tak dalece, że gdy jeden z nich chciał wyprzedzić kolegę w miejscu, gdzie ja usłużnie się zatrzymałam na poboczu, warknął: „zjeżdżaj!”. Oto jak przemówił przez niego duch walki, który za przeciwnika obrał sobie nawet Bogu ducha winnego obserwatora.
Następna grupa to ci, którzy biegli już tylko po to, żeby dać radę. Ich było najwięcej. Tłum rósł i gęstniał. Szczęśliwie znałam sposób, by zejść ze szlaku i pójść skrótem, unikając marszu pod prąd tej gonitwy. Na powrót ogarnęła mnie cisza i już nikt nie przeszkadzał mi poruszać się po lesie moim żółwim tempem. Aż do chwili, gdy – po przejściu tego skrótu – wróciłam na szlak. Stało się to akurat wtedy, gdy znajdowali się na nim ostatni maruderzy. Nie domyśliłabym się, że i oni uczestniczyli w wyścigu, gdyby nie numery startowe na ich piersiach i logo imprezy. Oni już nie biegli, oni sobie szli. Rozluźnieni, uśmiechnięci, pogadywali sobie. Było dwoje roześmianych grubasów, ktoś z wózkiem dziecięcym, inni z młodym, rozbawionym szczeniakiem.
Taki oto był jeden bieg i dwa jego oblicza, a ja go sobie obserwowałam, by tak rzec, od końca do początku – od wściekłej ambicji do przyjaznego uczestnictwa. (…)
Cały tekst do przeczytania w nowym numerze „Wyspy”. Numer 2/2019 do kupienia w naszym sklepie internetowym lub w wersji elektronicznej na virtualo.pl