Karol Maliszewski: „Dorzecza”. Myśli zebrane (po rozmowie z Rafałem Różewiczem)
Zatem odpowiadam na pytanie pierwsze. Pytasz, skąd pomysł na prowadzony przeze mnie we Wrocławiu cykl „Dorzecza”. A potem jeszcze słyszę: „Czy rzeczywiście w literaturze polskiej po 1989 roku wciąż utrzymuje się podział na centralę i obrzeża (prowincję), który trudno jest przezwyciężyć, mimo oficjalnej decentralizacji, oraz roli internetu w kształtowaniu się środowiska literackiego na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat? Czy wciąż trzeba wyciągać poukrywanych trochę jakby za nich? Walczyć o nich?”.
I zanim zbiorę myśli, odpowiem Ci od razu, że zawsze będą jacyś poukrywani. I to z wielu względów. Bo nie umieją pchać się na afisz, bo nie chcą, traktując literaturę bardziej osobiście niż korporacyjnie, bo mechanizmy promocyjno-rynkowe nie sprzyjają, bo mają kłopoty z czytaniem na głos, z publiczną autoprezentacją itd. Kiedyś uważałem, że należy walczyć, że trzeba bić się o intrygujących a wykluczonych, teraz zapał ostygł. Niech się dzieje, co chce. Niech się dzieje literatura, jakaś jej część, w ciszy, niszy, poza oklaskami, nagrodami. Tak jest dobrze. A skąd pomysł na ten cykl? Znalazłem się w zarządzie Wrocławskiego Domu Literatury, trzeba było coś wymyślić.
Przypomniałem sobie, że mija dwadzieścia lat od Imion istnienia, antologii skupiającej w 1997 roku młodych poetów z całego Dolnego Śląska. Byłem jej współautorem razem z Mieczysławem Orskim. I zamarzyła się mi taka antologia – jakieś nowe Imiona… anno domini 2017. Antologii nie ma, ale odbyły się ciekawe spotkania pokazujące tych dolnośląskich poukrywanych.