Tadeusz Lewandowski: Łagodna skóra Teneryfy
fragment powieści
21 września, 20.30, La Laguna, Teneryfa, „Pod uśmiechniętym grubasem”
Białe stoliki. Purpurowe obicia krzesełek. Zajęte ledwie dwa miejsca z dziesięciu. Ja zająłem trzecie, w rogu od ulicy.
W niewielkim ogródku przed maluteńkim lokalem usytuowanym na parterze dwupiętrowej kamieniczki z oknami o niebieskich framugach było prawie pusto. Cóż, zaczyna się właśnie pora, która w krajach południa sprzyja raczej obfitemu obiadowi niż konsumpcji deserów… Na Południu żyje się bardziej pod dyktando wschodów i zachodów
księżyca niż w przeźroczystym blasku słońca. Lodową słodycz i obroty namiętnych tang zlizuje się tutaj chętnie, ale znacznie bliżej północy.
Dobiegająca gdzieś z głębi muzyka początkowo leniwie snuła się w powietrzu. Po chwili zdecydowanie się ożywiła, wyostrzyła, podbijana dobiegającymi od strony kuchni podmuchami wiatru, który niósł w sobie delikatną słodycz szykowanych na zapleczu łakoci.
Przesunąłem się bardziej w stronę, skąd dobiegał coraz intensywniejszy rytm. Nie hałaśliwy, raczej dobitny.
Rozczarowałem się, zerknąwszy jednym okiem. Bębnił po prostu włączony telewizor. Jak wszędzie w turystycznych knajpkach. Albo dają mecz, albo flamenco. Co prawda potencjometr nastawiony był na cichy odbiór. Dobre choć tyle, hałas nie obciążał zanadto uszu.
Flamenco. Oczywiście, jakżeby inaczej? Kiedy wschodzi wieczór, komercyjne hiszpańskie stacje telewizyjne lubią coś takiego zaserwować na rozruch dla swoich rodaków i dla uciechy przybyszy napływających z rozmaitych stron świata. Lokalny patriotyzm o każdej porze dnia i nocy, w każdej porze roku wystawia rachunek innym narodom. Stłumione, choć gwałtowne szarpnięcia strun gitary, gardłowy zaśpiew lokalnego tenora cieniującego umiejętnie linię melodyczną. W tle od czasu do czasu klekotanie kastanietów i stukot obcasów stepujących nieodmiennie z zachowaniem rytmicznego interwału.
Tyle dobrego, że śpiew z telewizora nie był rozkręcony na pełny regulator. Skoro zadbali o umiar, nie zależało mi na jeszcze mocniejszym ściszeniu głosu płynącego z ekranu.
Ale nie zamierzałem podziwiać figur standardowego wykonawcy flamenco. Nie znoszę telewizji w miejscach publicznych, kiedy niechciany obraz przemocą wciska się do mózgu.
Jeszcze raz. Wyciągnąłem z kieszeni zmiętą kartkę. Powoli, żadnego pośpiechu. Czytaj, Piotrze. Uważnie, ze zrozumieniem. Co pulsuje w słowach skreślonych piórem księgarki? Czy to palimpsest, skrywający pod przykrywką oczywistego jawnego komunikatu zaszyfrowaną prawdziwą treść?
Myśl, kombinuj naiwny, postarzały chłopaku! O co chodziło Kaspii, kiedy niebieskim atramentem pisała tę kartkę?
Mam uwierzyć, że się nie rozmyśliła i naprawdę pragnie spędzić ze mną najbliższe godziny? Czy nie uwierzyć?
Pisała dość otwarcie. Po co by zresztą kluczyła? Może postanowiła ulec, więc z góry oddaje naszą śmieszną grę walkowerem? Albo stało się coś takiego, co nakazało Kaspii przyspieszyć rozgrywkę.
Qui vivra, verra.
Poczekamy, zobaczymy. Wieczór, który wkrótce wstanie, uniesie się w nowiu.
Mroczny, bez towarzystwa księżyca. Zobaczymy, co się kryje pod podszewką tego mroku, który niechętnie nasuwał się nad wciąż skąpane w resztkach upału miasteczko.
Podchodził z ogromnym ociąganiem, jakby nie zamierzał zbyt prędko i łatwo oddawać dyskretnych przysług zawstydzonym kochankom. „Bez obaw, wieczorze, nie ma strachu, przybywaj”, perswadowałem. „Nawet gdy już tutaj się zjawisz, twoją ciemność i tak zabiją bezczelnie jasne latarnie. Ale zważ, że nie zważając na przeszkody jakie stawiasz, za każdym razem namiętność dwojga ludzi i tak znajdzie sposób, aby przechytrzyć ciebie oraz niedyskretne oczy bliźnich”.
Byłem spokojny. Na zewnątrz. W środku, gdzieś głęboko, drżała cienka nutka niepokoju. „Chciałbym być jak pająk, który kolebie muchą w sieci”, pomyślałem. Tylko że teraz nie wypadało już nic innego, niż czekać. Obiecała, że zjawi się w lodziarni za jakiś kwadrans. Zobaczę, czy oraz jak wszystko się nam poukłada. Owszem, liczyłem się i z taką możliwością, że dla zabawy lub dla trudnych do pojęcia babskich celów sprawdza obecnie moją odporność.
No, bez przesady, jednak żadne z nas nie ma piętnastu lat, kiedy się wyprawia rozmaite chłopacko-dziewczyńskie sztuczki.
Szczęśliwy traf sprawił, że w ogródku lodziarni siedziałem twarzą do ulicy. Pierwszy ją zauważyłem. Zdążyłem się poderwać i wyrównać oddech.
Kamień z serca.
Dopiero teraz dotarło do mojej świadomości, że ona jest dość wysoka, szczupła. „Ile może mieć wzrostu?”, zastanawiam się przez moment. Pewnie metr sześćdziesiąt osiem. Ewentualnie metr siedemdziesiąt, po co akurat teraz aptekarska precyzja. Ważne, że jej sylwetka pasuje bez zastrzeżeń do kształtnych, ale nie za dużych piersi i raczej wąskich bioder. Ma na sobie dopasowaną, przylegającą ściśle do ciała czarną koszulkę wykrojoną w łódkę. Od dołu sepiowa spódnica, odcięta w talii pasem, raczej wąska, uszyta z dwóch nachodzących na siebie płatów cienkiego materiału. Płat znajdujący się niżej sięga do połowy łydek z przodu, a z tyłu prawie do pięt. Choć, kiedy księgarka znalazła się całkiem blisko, i tak zwróciłem uwagę przede wszystkim na odznaczający się przy biodrach oraz pośladkach delikatny rysunek majtek. Zgaduję, że założyła jakąś mniej wyzywającą bieliznę, nie stringi. Zwykle zaciekawiały mnie takie dyskretne szczegóły, lecz tym razem puściłem je mimo oczu. Jeszcze trochę. Należy się skupić, jest tego warta.
Czekam wyprostowany, gotów. Ja, staromodny, dobrze wytresowany dżentelmen z wpojoną kindersztubą. Wolę dziś zachować najwyższej klasy formy towarzyskie, to się przyda. Choćby na wszelki, a niespodziewany wypadek. Taki jak teraz.
Wciąż podchodzi. Zwolniony film uwydatnia ruch bioder.
Z użytecznością kindersztuby jest trochę tak, jak z rutyną występującą przy grze w szachy. Dobrzy szachiści wykonują kolejny ruch właściwie bez namysłu. Nie muszą za dużo myśleć przez większą część rozgrywki. Większość posunięć odnotowują w pamięci, automatyzując kolejne zdarzenia i fakty zachodzące na szachownicy. „Aha, obrona Rubinsteina. Nie wyszła mu w tysiąc dziewięćset szóstym w Ostendzie. Należy koniecznie inaczej zareagować”. Albo: „Gambit Paulsena, którym załatwił sprawę w tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym, podczas turnieju w Kreweld. Wtedy poległ z nim Anderssen. Powtórzmy więc”. Dopiero kiedy pojawia się jakiś całkiem nowy wariant rutynowej rozgrywki, następuje dłuższy namysł, po nim odpowiedź. Udana lub nieudana.
Jest prawie obok.
Z szachistów najwyższej światowej klasy imponował mi szczególnie Paul Morphy, geniusz dzisiaj całkiem zapomniany. Ten facet mistrzostwo Ameryki za rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty siódmy zdobył w niesłychanym stylu. Ba, nawet wyjątkowo lubiany przeze mnie Niemiec, Luis Paulsen, nawet on, został wtedy w finale błyskawicznie odprawiony z kwitkiem. Morphy żył krótko, lecz nie przegrał nigdy i z nikim. Zero porażek. Co najwyżej remisował. Jego styl urzekał każdego, kto choć odrobinę wyznaje się w tajnikach królewskiej gry. Arcymistrz. Gość z wrodzoną ogromną szachową klasą.
Dwa kroki. Tylko dwa kroki.
Szachy to teoria, reguły i elegancja. Trzymanie się form, nakazów i zakazów, które nawet podczas śmiertelnie niebezpiecznego starcia pozwalają respektować ustalone wcześniej warunki pojedynku. Jeśli nie grozi ze strony rywala faul i gra jest uczciwa, wówczas przegrywający również może odczuwać satysfakcję. Że przegrał nie z byle kim i nie byle jak.
Jeden krok.
Jeśli umierasz w pojedynku, lecz czynisz to z honorem, powinieneś się cieszyć.
Kaspia stoi tuż obok mnie.
Jeszcze nie zdążyła otworzyć ust, gdy do mojej świadomości już dochodzi jaskrawa prawda. Kobiety, one walczą we własnym stylu, wedle odmiennych niż mężczyźni reguł. Ich kodeks przewiduje specyficzne dla płci, odmienne niż męskie, zasady. Lubią niestandardowe uniki.
Czyli trzeba podwójnie uważać.
Skorzystajmy najpierw z faktu, iż kobiety traktują mężczyzn zazwyczaj z pobłażliwością. Jak dzieci. Ot, trafił się jeszcze jeden rozhukany wisus na placu zabaw.
Zaczynamy.
Oddaję inicjatywę. Patrzę wyczekująco.
– Przepraszam – rzuca.
Zauważam, że jest odrobinę zdyszana i stara się pod maską rzeczowości ukryć jakiś smutek.
– Musiałam porozmawiać koniecznie z ciotką. Niektóre rodzinne sprawy nie mogą czekać. Liczę, że pan zrozumie.
– Ależ rozumiem.
Chociaż się solidnie spóźniła, zostawiam Kaspii białe. Niech ma pierwszeństwo ruchu. Żeby tylko zachować kontrolę nad rozwojem sytuacji. „Pomagaj, Amaro Pargo”, szepczę sam do siebie, nie wiedzieć czemu. Strzeżonego korsarz strzeże.
– Panie Piotrze, naprawdę bardzo przepraszam, to nie jest złośliwe spóźnienie! – powtórzyła
i wyciągnęła ku mnie dłoń.
– Aha.
Biały pion przechodzi z f-2 na f-4.
Teraz moja kolej.
– Pani Kaspio, czy mi się źle wydawało, czy jednak w kartce, jaką pani mi przekazała przez chłopca koło księgarni, znalazłem na samym końcu propozycję, abyśmy zwracali się do siebie przez ty?
Plotę trochę, kluczę, skaczę naokoło. Ale działam zdecydowanie.
Przesuwam czarny pion z pola d-7 na d-5.
Świadomie odsłaniam od razu wieżę.
Nie waha się ani przez moment.
– Zgoda – energicznie kiwa głową, wyciąga dłoń – tak chyba będzie łatwiej. Proszę zatem zwracać się do mnie po imieniu. Kaspia.
Wybiera wariant defensywy. Przestawia biały pion, wędrując z b-2 na b-3.
Odpowiadam ruchem skoczka. Z b-8 na c-6.
– Piotr.
– Pozwoli pan, och, wybacz, pozwolisz się nazywać raczej z angielska.
Czyli Peter?
Białe naciskają, starają się jeszcze mocniej przejąć inicjatywę. Kaspia idzie ostro, od razu gońcem, z c-1 na a-3. Odważna zaczepka.
I nietypowe zagranie, skoro zostawia w spokoju przewidywalny ruch skoczkiem, sięgając od razu po gońca. Tym samym wprowadza w bardzo wczesnej fazie rozgrywki dużo cięższą figurę niż konik harcownik.
Nie pozostaje mi nic innego, jak szukać przewagi, po swojemu ogarniając pole. Muszę delikatnie, lecz stanowczo pokierować wstępnym manewrem.
– Peter? Nie, jednak nie Peter. Piotr. Peter po polsku kojarzy mi się z Piotrusiem Panem. Peter Pan. Chłopiec, który nigdy nie dorósł. Ja chyba jednak dorosłem.
Tak, wykonałem dobre posunięcie.
Pion, przechodząc zgrabnie z pola c-6 na d-4, trafia, gdzie chciałem.
Nie potrafi powstrzymać ironii. Zaciska usta. Otwiera. Wykonuje błyskawiczny atak.
– Nie może być, dorosłeś?
Czy aby ironiczna riposta Kaspii nie jest przedwczesna? I czy została do końca przemyślana?
Hiszpanka jest nerwowa, to widać po stylu gry. W rezultacie jej biały skoczek, nie rozważywszy skutków beztroskiego ataku, śmiga z b-1 na c-3.
To mnie zmusza do przesunięcia czarnej wieży, z pola a-8 na b-7.
Przesuwam. Buduję klasyczną ripostę.
– Dorosłem, Kaspio, dorosłem. W każdym razie chociaż na tyle, aby rozpoznać, co kryje się pod irytacją… Pod irytacją Dzwoneczka z Teneryfy. – Dzięki szybkiej reakcji na razie nie pozostaję rywalce w niczym dłużny.
Prycha kąśliwie.
– Różnica jest taka, że w „Piotrusiu Panie” Dzwoneczek przybywała do chłopców z daleka. A w naszym przypadku to ty, Piotrze, przybyłeś do mnie. To znaczy do nas, na Teneryfę.
Nie odpuszcza. Wybiera konsekwentnie atak. Z jakiegoś powodu przyspiesza.
Biały koń, z pola c-3 na d-5. Aha. Bicie mojego piona? Tak? Tak! Zdecydowała się. Uderza.
Zniewaga krwi wymaga. Bardzo silnie kontratakuję.
– Właśnie. Do nas, nie do ciebie przyjechałem na wyspę, słusznie podkreśliłaś. I nie na stałe, lecz na chwilę. Ciebie natomiast na razie skłonny jestem traktować jako wartość dodatkową. Może tylko jako piękny bonus. Jeszcze nie wiem.
Uderzyłem zbyt chyba prostacko, poniechawszy elegancji.
Moja królowa, z d-8 na d-5.
Brutalnie biję jej białego konia. Czekam na ripostę. Na razie mimo wszystko jest dobrze.
Zacisnęła wargi.
– To ty chciałeś się umówić. A nawet zaprosiłeś mnie do Polski.
Odpowiada zdecydowanie.
Jej biały pion z c-2 na c-4.
Ostrożnie, pojawiło się zagrożenie dla czarnej królowej. Poradzę sobie.
Cofam królową, z d-5 na d-7.
– Podtrzymuję zaproszenie.
Reaguje pojednawczo.
– Tymczasem nie zaprzątajmy sobie głowy Polską. I Hiszpanią też nie. Skoro jesteśmy „Pod uśmiechniętym grubasem” tylko we dwójkę… – zawiesza głos, obniża ton.
Niby łagodna, ale coś knuje… Och, tak!
Sunie teraz białym gońcem, z pola c-3 na a-4. Zagrożenie dla mojego skoczka, który widocznie przedwcześnie wykazał zbyt dużą aktywność.
Cofam skoczka z d-4 na c-6.
I od razu robi mi się zimno. Ona podstępnie wypuszcza następne żądło!
– Kobiety w ogóle miewają rację. Co podkreślam. Przypuszczając, że twoja partnerka w Warszawie też ją ma. Częściej niż ty.
Forsingiem przestawia własnego gońca, z c-5 na a-7.
Funduje bicie piona, z równoczesnym zagrożeniem wieży!
Gra tak, by szybko uzyskać zdecydowaną przewagę. Energia. Żadnych wahań, bezpośredni atak, zamierza wygrać bez wikłania się w finezyjne skrupuły. Przyznaję, poczyna sobie niezwykle odważnie. I tu cię schwytałem w pułapkę!
– Droga Kaspio, racji w związku ze mną nie ma żadna partnerka.
Zamyśliła się nad kolejnym ruchem. Zachowałem inicjatywę. Dobra nasza, wykorzystajmy chwilowy spadek uwagi.
Moj koń, z c-6 na a-7. Tym wyborem zbijam Kaspii gońca. Niebagatelna strata.
– Hmmm…
Dyplomatycznie zwleka. Nie wiem po co, ale przesuwa biały pion, z b-3 na b-4. Ruch raczej bez sensu. W czym rzecz?
– Hmmm… Tak, tak…
Wykonuję ostrożnie ruch odwodowy.
Czarny pion, z g-7 na g-6.
Zerka zdziwiona.
– Dlaczego zamilkłeś, Piotrze?
Dziecinada! Co ona chciała osiągnąć, przesuwając królową z wyjściowej pozycji, d-1 w położenie a-4? Przecież to oznacza stratę podstawowej figury!!! Trudno, skoro chce…
– Chętnie bym bardziej na serio porozmawiał również i o naszych partnerach, ale za mało wciąż o tobie wiem. Powiedz, czy twój mąż nie obruszy się, gdy późno po zamknięciu księgarni zjawisz się w domu? Pewnie się właśnie teraz zastanawia, dlaczego jego żona spędza miły wieczór przy lodach z jakimś cudzoziemcem, zamiast być razem z nim?
Ostrym manewrem wprowadzam do akcji czarną królową. Przymusowe bicie.
Czarna królowa wysuwa się bez wysiłku z pola d-7, zajmując pole a-4. Biała królowa
smutna i upokorzona odchodzi z szachownicy, rzucona poza planszę.
Nagle Kaspia z eleganckiej szachownicy ustawionej w mojej wyobraźni gwałtownym ruchem dłoni zmiata wszystkie pionki.
– Dość! Nie trzeba tak, Piotrze. Chyba oboje od początku zmierzamy w złą stronę.
Uznała się za pokonaną? Mimo wszystko szkoda. Ciekawy byłbym, jak się zakończy pierwsza partia. Znajdowałem się w znakomitej pozycji, wypracowałem doskonałe położenie do frontalnego ataku, być może nawet końcowego. Ale cóż, dobrze. Dżentelmeni o faktach nie dyskutują.
Posłusznie rezygnuję z gry.
Mówię pojednawczo.
– Kaspio, ty jesteś z La Laguny. Pokaż mi tę stronę, w którą powinniśmy dzisiejszego wieczoru pójść. Razem. Prosto lub meandrując, wedle uznania. A co się tyczy twojego męża, pytałem całkiem serio. Lubię wiedzieć, w co się pakuję.
Uśmiechnęła się. „Trochę jak bezradna dziewczynka”, pomyślałem z rozczuleniem.
Dzwoneczek z Teneryfy. Poczułem się jak trzeciorzędny James Matthew Barrie, plagiator jego historyjek o kiczowatych chłopaczkach z Nibylandii.
Zdecydowałem się odpuścić.
– W porządku, Kaspio. Zmieńmy temat. Pamiętasz jeszcze, dlaczego stawiliśmy się „Pod uśmiechniętym grubasem”?
– Wiem. Tutaj czeka nas pojedynek. Migdałowy. – Nieznacznie usztywniła ciało, lecz wcale nie była zmieszana. Prędko odzyskiwała pewność siebie.
„Sprostuję, dla ścisłości. Chodzi o drugą grę, Kaspio. Migdałową. Bo pierwszą rozgrywkę, w mentalne szachy, właśnie przegrałaś, poddając partię”, westchnąłem sam do siebie z niemałym zadowoleniem.
– Coś mruczysz – spojrzała spod oka.
– Zastanawiam się, jak to przeprowadzimy – zrobiłem unik. Szachy w mojej głowie nie powinny zakłócać naszego spotkania.
– Poprosimy kelnera?
– Tutaj obsługuje albo szef, albo kelnerka. Zaraz się przekonamy, kto się pojawi –wykrzyknęła kilka szybkich słów po hiszpańsku, kierując je do środka lodziarni. Oczywiście nie zrozumiałem.
Do stolika zbliżył się za moment ogromny brzuchaty jegomość po siedemdziesiątce, z bardzo przerzedzonymi, głęboko cofniętymi od skroni, przylegającymi ściśle do czaszki włosami. Długimi, sięgającymi ramion. Trudno było dokładnie ocenić ich długość, gdyż spiął wszystkie w siwożółtawy kucyk. To optycznie skraca rozmiar końskiego ogona. Kaspia na widok brzuchacza wstała, objęła go, ucałowała w tłusty policzek. Coś mu dłuższą chwilę tłumaczyła. W odpowiedzi zaczął się pod nosem uśmiechać. Łypnął ku mnie. Chyba nie sądził, że czyni to dyskretnie? Ruszył bez pośpiechu w stronę kuchni.
– Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego lodziarnia nosi nazwę „Pod uśmiechniętym grubasem”. Rzadko właściciel tak dokładnie pasuje do szyldu.
– Przyjmij, El Polacco, że to jest mój wuj.
Osłupiałem. Ale na szczęście nie straciłem refleksu.
– Co znaczy przyjmij? Nie przyjmuję. Jest, czy nie jest? – Dla zyskania na czasie, gdyż znów mnie zaskoczyła, uparłem się wyjaśnić łączące ich koligacje.
– Załóżmy, że wuj. Ani myślę teraz zbyt głęboko wnikać w rodzinne koligacje – sprecyzowała, choć wciąż nie za dokładnie. – Dzwoniłam do niego wcześniej, uprzedzałam, że wpadnę z miłym gościem. Kelnerka za chwilę poda nasze porcje lodów. Chcesz wina?
– No, co ty, skąd! Wytrawne wino do lodów?! – zgorszyłem się.
Niepotrzebnie się dąsam, przecież nie wie, że innego nie pijam.
– Może być słodkie, jeśli masz ochotę – zapraszała, ale pokręciłem odmownie głową. Na wino przyjdzie czas później. Jeśli przeżyję następny pojedynek.
(…)