Karol Maliszewski: Głosy z pustki. Po to literatura
Nie wiem na razie, o co w niej chodzi, ale dobrze mi z tą książką. A nawet trudno mi się od niej oderwać. Już zupełnie zapomniałem, co to takiego magia bezinteresownej lektury, a tu masz (ta książka to Pornofonia Jacka Bieruta). Może nie do końca bezinteresowna, ale na pewno magia. Zaś co do interesu, to jakiś jego cień polegałby na tym, że gdyby Jacek zapytał mnie, co sądzę, to byłbym w stanie odpowiedzieć, albo odpowiedziałbym, że nie sądzę, bo jeszcze przeżywam. Ale to tylko cień. Bo tak naprawdę mogę się rozpłynąć przy lekturze bez napinania. Żadnych wystąpień przed kamerami nie będzie, żadnych recenzji. Tylko dla siebie w atmosferze intymności. Codziennie po kawałku, bo nie chcę, żeby za szybko się skończyło. Magia, intymność, może jeszcze transcendencja – same nadęte do nieprzytomności słowa. A ta książka jest przytomna i prosta. Jak droga do wolności. Opowiada o wolności, o jej traceniu i odzyskiwaniu. I na co nam w tym wszystkim wyobraźnia i język. Pokazuje, jak jesteśmy zniewoleni setką widocznych i niewidocznych więzów. Seks i jego muzyka sfer, ta pornofonia, zdają się rządzić i zarządzać (erotyczna logistyka życia społecznego?). Niewiele można z tym zrobić. Ale nieraz komuś udaje się wyjść, zamknąć drzwi. Ta książka jest też o ucieczce, o jej potencjalności. Wolność, ucieczka, wędrówka. Niestety, również sterowane czy może zdeterminowane. Jednak jakaś niewiadoma, coś na kształt ryzyka, pozostaje. W miarę czysta. Przepraszam za słowo, heroiczna. I głównie chodzi o przygody facetów. Przypuszczam, że facetki też tak mają. Może nawet jeszcze bardziej. Bo od czegoś innego ucieka kuszony, a od czegoś innego kusicielka. A może zresztą to jedna i ta sama muzyka. Ta sama fonia. Tylko wizje nieco odmienne. To, co w świadomości wzrokowca przyobleka się w chętne ciało, w jej świadomości jest tylko początkiem do budowania wspólnoty, projektowania jedni. O czym ja właściwie ględzę? Dopiero ją czytam i nie wiem, o co w niej chodzi. Magia dobrej książki polega na tym, że coś w nas zostało poruszone jeszcze bez wiedzy bądź obok wiedzy, że zostało poruszone, odkryte, na nowo nazwane.
Na nowo nazwać – marzenie każdego pisarza. Najczęściej krążymy pośród starych nazw. Dlaczego dzisiejszego poranka zachciało mi się to wyrazić, zaczernić parę kartek z wydzieraka, w którym żona zazwyczaj wypisuje listy zakupów? Może tknęło mnie przeczucie istotności doznania – wczoraj w miejscowym domu kultury usiłowałem coś mówić o życiu i twórczości Zbyszka Masternaka w obecności zwiezionych autobusem pań z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Potem można było obejrzeć film Księstwo, który Andrzej Barański nakręcił według jego prozy. Po spotkaniu Zbyszek powiedział mi, że przeczytał wszystkie moje książki i szykuje się do pisania szkicu o nich. Podobno byłem jednym z pisarzy, którzy go zainspirowali i ukształtowali. Ta wieść jak grom z jasnego nieba – czy to możliwe? Naprawdę miałem na kogoś wpływ? I następna myśl – dlaczego sobie tego nie mówimy, nie dzielimy się intymnym życiem duchowym bogacącym się o kolejną książkę, kolejnego człowieka? Dlatego, Jacku, dzisiaj to piszę. Zanim zapomnę, zanim odlecę w następną opowieść, w następnego człowieka, w jego język i wyobraźnię, w lekturową przyjaźń i poufałość, może nawet miłość. Zbudowani jesteśmy z setek takich uczuć, tylko jakoś się nie chce (i nie ma okazji; stosownego medium?), żeby o tym mówić, dawać znaki, informować się wzajemnie. Oto prawdziwe, głębinowe ż y c i e literackie, jakże odległe od gówna pływającego na powierzchni bagna zawiści i niedomówień. I jeżeli ono, tak jak je sobie wyobrażam, kwitnie, to cała kultura ma się dobrze. Wszystko w niej wydaje się zdrowe i krzepkie. Widać ruch myśli, siłę komunikacji na podstawowym poziomie, informowanie się wzajemne i komentowanie. Odnoszenie się do siebie. Nie brodzimy w pustce. Nie doprowadzamy się do rozpaczy. Nie dostajemy maili w stylu: „Mam wrażenie, że tak źle nie było jeszcze nigdy. Jesteśmy jak kolesie kolekcjonujący karty telefoniczne do automatów (nie, tych jest chyba więcej). Albo koterie, albo nieistnienie”. Taki list mógł wyjść spod pióra (klawiatury) wielu współczesnych pisarzy. Ten fragment zawdzięczamy przytomności Grzegorza Olszańskiego. I nie jestem bez winy. Przestałem walczyć. Przestałem chcieć. Ileż dostaję tomików, książek prozatorskich – dlaczego nie stać mnie na kilka słów do autora, nie mówiąc już o czujnej i wnikliwej recenzji? Poczucie pustki bierze się stąd, że się wzajemnie opuszczamy. Interesujący tomik Grzegorza Starzy nieznajomi dostałem w październiku i przeczytałem natychmiast. Po dwóch dniach zajęło mnie coś innego, odsuwając wcześniejsze doznania na dalszy plan. Tak samo było z Księstwem Zbyszka, przecież to i owo mi się podczas lektury nasunęło. A trzeba było natychmiast zareagować, tak jak to robię dzisiejszego poranka (pierwszego marca, przyleciały wiosenne ptaki, obudziły skoro świt), żeby został ślad, następne połączenie w sieci duchowych neuronów, bo inaczej dziury w owej sieci zaczynają urastać do niebezpiecznych rozmiarów, kumulować się w poczucie pustki i bezsensu. Tak źle rzeczywiście dawno nie było. Panowie pisarze, siostry, bracia, samotni na swych rozrzuconych wyspach, palcie jakieś ogniska, migajcie lusterkami, rzucajcie butelki z liścikiem – coś może dopłynie, dotknie, poruszy. Nie sposób bez przerwy zatapiać się w pustce. Jedna wyciągnięta ręka, a potem następna. I jeszcze jedna.
A ja w tym wszystkim infantylny i naiwny jak zawsze. Popłakujący nad rodzinnymi fotografiami pomieszczonymi w pośmiertnie wydanej książce Stefka Szymutki Po co literatura jeszcze jest? Mija właśnie dziesięć lat od śmierci autora, jednego z moich mistrzów. I jemu nie zdążyłem powiedzieć, jak ważnym i inspirującym był dla mnie myślicielem. I jak bardzo ludzkim człowiekiem. Nie zdążyłem. Nie umiałem. Nie śmiałem. Niech krew jasna zaleje te wszystkie „nie”. Ile ich jeszcze do przełamania w sobie… Ale może, Stefanie, warto do końca kultywować naiwność i chęć „spełnienia pragnień niemożliwych”? Niech wszystko wokół, łącznie z wyścigiem szczurów i jego medialnymi apoteozami, będzie przeciwko nam, my medytujmy w swoich samotniach, łącząc się w myślach i wyrazistych ludzkich gestach (podkreślam – łącząc się) w imię straceńczego marzenia, doskonale wiedząc o z góry przegranej pozycji. Jak u Parnickiego, Twojego z kolei Mistrza; „język polityki zostaje (…) dialektycznie zestawiony z językiem estetyki, gdyż literatura i działalności pokrewne są jedyną (…) możliwością przeciwstawienia się determinizmowi historii politycznej i determinizmowi historii w ogóle (…). Jest to jednak ostatecznie możliwość pozorna: rzeczywistość zawsze dopada i niszczy marzenie”.
Wyjść, zamknąć drzwi, postawić się, zaryzykować, jak dziecko zaprzeczyć każdemu determinizmowi, zaufać śniącej się kiedyś Księdze, zawiesić uwarunkowania niczym jakiś jogin, zawisnąć nad ziemią ku zgrozie, uciesze bądź, nie oszukujmy się, w zupełnej pustce. Wolność, ucieczka, wędrówka. I wiem, Stefanie, że to możliwość pozorna, gest odmieńca, bełkot człowieka z nowego marginesu (wypełnianego przez obszar większy i bardziej przykry, niż się kiedyś temu staremu przypisywało). Na szczęście sny nigdy nie zawodzą. Tutaj rzeczywistość niczego nie dopadnie, a w związku z tym nie będzie miała czego niszczyć.
Oczekiwanie na przylot bocianów. Gdzieś na wsi. Dom z blaszanym dachem. Ktoś podobny do Janusza, szwagra, z dumą pokazuję dziwną konstrukcję na dachu. Całą zimę to robił. Twierdzi, że to przyciągnie bociany, żaden się nie oprze promieniowaniu czy jakiejś innej emanującej sile. I za chwilę jak w filmie już są. Niewyraźne białe kształty, jak wycięte z papieru sylwetki w gnieździe. Od tego momentu obowiązuje cisza. Należy zachować spokój. Tempo snu słabnie. Nagle z trzaskiem drzwi wpada szwagier. Ogłasza, że już się wykluwają. Słychać pękanie jaj w gnieździe na dachu.