Karol Maliszewski: Świadectwo języka
Ze snów i przypomnień
Aż podskoczyłem na krześle, dźgnięty jakąś niestosownością – ale co właściwie zaszło, uświadomiłem sobie po paru sekundach. Przyznam, że już obojętnieję na nagminne łamanie zasad używania imiesłowu przysłówkowego, lecz tym razem musiało to być coś wyjątkowego. Zwróciłem oczy w stronę ekranu. Zapomniałem wcześniej wyłączyć telewizor, więc z dobrodziejstwem ruchomego inwentarza szła ku mnie fala trywialności.
Właśnie nadawano jakiś program religijny. Wypowiadający się człowiek wydał mi się całkiem sympatycznym przykładem szczerego nawiedzenia. To było nawet wzruszające. Sam chciałbym tak jak on dostąpić łaski i wtajemniczenia. Nagle ten zgrzyt. I już niesmak, poczucie jeszcze większej pustki. Zimne światło ironii. Sakralna wzniosłość rozbita w pył i proch przez językowe niechlujstwo. „Sikając w kiblu, Pan Bóg mi powiedział”. Dziwię się, że redaktorzy programu nie zatuszowali tego błędu. Wiem, miała być naturalność, szczerość, prostota. Miało być świadectwo. Bo nawet w toalecie może zdarzyć się objawienie. Wierzę w to głęboko. Ale w takim językowym ujęciu objawieniu towarzyszy ośmieszenie. Czy panowie tego nie rozumiecie? A to takie proste. Szukamy podmiotu, ujednolicamy tożsamość. Złe użycie imiesłowu może ją niebezpiecznie rozmyć. Gdy sikałem w kiblu, usłyszałem głos Boga. Albo inaczej, szanując prawa drugiego podmiotu… Gdy sikałem w kiblu, Pan Bóg mi powiedział. Jeśli nie uzgodnimy tego, co który podmiot robi, wychodzi bełkot. Okazuje się wbrew intencji wypowiadającego się, że Pan Bóg korzystając z jego klozetu, nieraz coś oznajmia. Mrożek by tego nie wymyślił. Nawet najszlachetniejsze świadectwo potrzebuje poprawnego języka. Inaczej lipa, panowie redaktorzy.
I gdy ta notatka w swej najprostszej, surowej wersji znalazła się na jednym z portali społecznościowych wywołała ożywioną dyskusję. Głosy były różne. A to, że się czepiam, a to, że i tak wiadomo, o co chodzi (przecież piękne świadectwo wiary jest najważniejsze), a to, że Bóg jest wszędzie, więc dlaczego ma dziwić jego obecność w toalecie. W pierwszej chwili chciałem impulsywnie odpowiedzieć w stylu „czytanie ze zrozumieniem w narodzie kuleje”, ale dałem sobie spokój. Odpowiedziałem krótko. Jakoś tak: „Nie rozważam tu kwestii teologicznych, tylko komunikacyjne (komunikatywne?). Szczery ten człek chciał coś innego wyznać, niż mu wyszło. Mówmy tak, żeby się wzajemnie rozumieć. I tyle”.
A teraz właśnie zrozumiałem, że już jest całkiem spora grupa takich użytkowników języka, którzy nie wyczuwają tu żadnego znaczeniowego rozdźwięku. Hm, to już do tego doszło?
Zastanawiam się, czy to o takich ludziach pisał w ostatnich latach Różewicz, czy z symbolizowanego przez nich stanu kultury i oświaty kpił. Może niezupełnie, ale coś jest na rzeczy. A przyszedł mi właśnie na myśl, zmusił do refleksji. I nie chodzi tylko o to, że mnie poproszono o pośmiertną wypowiedź. Pani redaktorka dwa razy podkreśliła, że ta ma być prosta. Że do zwykłych ludzi ma trafić. Zdało mi się, że przeleciał jakiś śmiech za moimi plecami. A doskonale pamiętam, jak Tadeusz Różewicz z czegoś takiego potrafił się śmiać. Swego czasu prowadziłem w Kłodzkim Ośrodku Kultury jego spotkanie autorskie. Cóż można mądrego w pośpiechu i pod dziennikarskim batem powiedzieć? Jakie dać świadectwo?
Okrucieństwa drugiej wojny znalazły odbicie w dyskusji o stosowności wyrazu. Różewicz wybrał ascezę i pokutę, zwalniając to, co poetyckie z nakazu lotności, rozmachu, figlarności. Miało być tylko jąkanie, paradoksalne mamrotanie mimo założonej tezy o świętości pooświęcimskiego milczenia. Brzydkie wiersze prozą – oto nowa stosowność. Stworzył formę maksymalnie prostą, dlatego miał wielu naśladowców, którzy mylili prostotę z prostactwem. Mówię o Różewiczu poecie, z którego stylu i postawy korzystały następne pokolenia. On wyznaczył kanon poetyckiego mówienia po wojnie: gorzkie milczenie między wersami, powstrzymywanie się od ładności, pisanie nowego dekalogu etycznego na gruzach wypalonej w Oświęcimiu świątyni sztuki. To mój alfabet, przedszkole i pierwsza klasa poetycka, wzór o wiele ważniejszy, bardziej przekonujący niż Miłosz, Szymborska czy Herbert. Dlaczego był mi bliższy? W niektórych lirykach ściskał za gardło, chwytał za serce, uderzał w istotę przeżycia, mówił wprost – może dlatego. Świadectwo języka. Ale poza tym był stąd, z Dolnego Śląska. I był z dołu, chodził tymi samymi biednymi ulicami, obracał się w tej samej, skromnej i ludzkiej, przestrzeni. Z niej wyciągał następne zdania wiersza, jakby weryfikując, także w naszym imieniu, wielkie prawdy zderzane z małymi doznaniami, prostymi codziennymi pytaniami opartego o zlewozmywak bohatera. Świadectwo życia.
I nie mam w zanadrzu stosownego snu. Nic wzniosłego się nie zapisało. Same oniryczne rupiecie. Na przykład to: Romek Honet za drzewem, zażenowany czy skrępowany, zakopujący coś szybko. A potem oznacza to miejsce białym piórkiem. Po mojej stronie wzruszenie, ale nie wiem, czy we mnie, czy w powietrzu.
Zostawmy te rozsiane drobiazgi, oddajmy głos nieco dłuższej sekwencji. Spóźniony na własną uroczystość. Ogromny rozgardiasz. Nie mogę dotrzeć do organizatorów. Antek Matuszkiewicz jako przewodnik sudecki. Ma oprowadzać po miasteczku dużą grupą ludzi znających moje książki. Ktoś chciałby iść szlakiem Manekinów. Dominuje jednak grupka, która chce iść szlakiem Sajgonu. Widać, jak są podekscytowani. Ludzie w różnym wieku, znajomi z różnych światów. Są nawet dzieci szkolne. Tworzą wesoły korowód. Wrażenie, że idą topić Marzannę. Poczucie winy umacnia się. Nie chodzi o spóźnienie. Tomek Leśniowski coś mi delikatnie wyrzuca. Czegoś nie dopełniłem. Jacyś ludzie są niezadowoleni, ale mimo wszystko biorą udział w pochodzie, literackiej wycieczce po okolicy. Nie wiem, jaki jest związek między tymi scenami: teraz stoję przed ogromną ścianą i śpiesząc się, maluję ją na biało. Szkoda, że ten pędzel taki nieduży. Walka z czasem trwa. Gdzie oni wszyscy zniknęli?