Piotr Wojciechowski:Bezsenność w domu doktora
Wojciech Kamiński wrócił na swoje gazdowanie z Wielkiej Wojny w 1917 roku, został wójtem w Szaflarach w roku 1927, mógł więc spotkać się z Zofią Stryjeńską, która w tym czasie wiele czasu spędzała w Zakopanem i na Podhalu. Okrzyknięta przez krytyków największą malarką Polski, młodsza od niego o dwa lata była piękna niepokojącą, zaczepną urodą. Miała wielkie poczucie humoru, błyskotliwą inteligencję. Ubierała się oryginalnie, kochała mocne kolory. A mimo to, to raczej ona zwróciła na niego uwagę– na niewysokiego, pewnego siebie i mocnego gazdę noszącego godnie góralski strój. Interesowała się przecież kostiumem, folklorem, mężczyznami. On jej nigdy chyba nie zauważył. To był inny świat –goście, panowie i panie, inny świat, obok góralskiego. Obok, może i niżej trochę. On był na wskroś rodzinny, w 1914 roku ożenił się z szesnastoletnią sierotą z Białego Dunajca, Ludwiką – i zaraz go wzięli na front.
Był też na wskroś plemienny – prawie sto lat temu, 10 sierpnia 1915 roku zapisał:
Późno wieczór dojechaliśmy nad Złotą Lipę. Tu na zagonach porosłych kukurydzą rozłożono szpital i punkt opatrunkowy i zaopatrywano rannych. Nadeszły też nasze wozy z ciężko rannymi, których nieustannie zwożono i opatrywano. Między innymi poznałem krajana z Maniów.
Miał prawą rękę rozszarpaną kulą dum-dum. Podtrzymywałem go przy operacji. Zemdlał mi na rękach. Ułożyłem go obok swego wozu na łożu z zielonej kukurydzy, pokrzepiałem go czym mógł, a kiedy przyszły wozy po rannych, ulokowałem go do wyjazdu.
W Zakopanem spaliła się knajpa „Watra” na Zamojskiego i całe trzy piętra nad nią, po dach. Obudziłem się przed drugą w nocy, bo wyły syreny wozów policji i straży i już do świtu nie dali spać. Zatrzymałem się w „Domu Doktora” na Kraszewskiego, to trzy kroki od pożaru. Do świtu czytałem wspomnienia Wojciecha Kamińskiego i dwutomowe wydanie wspomnień Zofii Stryjeńskiej. Myślałem, że doktor Kraszewski znał ich pewnie oboje. Konspirator z 1905 roku, zwiał carskim żandarmom do Galicji, kupił willę od górali – potem leczył tu wszystkich, Witkiewiczów ojca i syna, Żeromskich ojca i syna, Rafała Malczewskiego, Piłsudskiego,artystów, letników, górali. Teraz jego wnuczka, Magda prowadzi tu galerię sztuki. Miejsce magiczne, a artystów nocuje.
Nie spałem tej nocy. Od Magdy miałem dwa tomy Stryjeńskiej, od Staszka Ślimaka z Szaflar, też wójta, pamiętniki Kamińskiego. Napisałem, że Kamiński plemienny. Bo był zakorzeniony w plemię – w Podhale, w zakopiańszczyznę, góralskość, swoją rodzinę, kmotrów w Maniowych, Gronkowie, Bańskiej, Zębie, Białym Dunajcu. Był zakorzeniony w rodzinę i wiarę. To go wyniosło wysoko – choć skończył ledwie cztery klasy wiejskiej szkoły. Pamiętniki przedstawiają go jako człowieka nadzwyczajnego – bystrego, twardego, sprawiedliwego i pobożnego. Opisał szczegółowo swoje wojowanie podczas pierwszej wojny światowej. Dociera do nas głos sprzed stu lat – obraz wojny widzianej oczami prostego żołnierza pełniącego wyjątkową służbę – Kamiński w armii austriackiej prowadzi konny wóz ratunkowy – wozi rannych z pola bitwy do polowych szpitali. Widzi świat od strony śmierci, bólu, męki ludzi zostawionych na polu bitwy, od strony zniszczeń, głodu, poniewierki. Pisze o tym rzeczowo, zwięźle, ale wcale nie obojętnie. Ta część wspomnień zamyka się datą odzyskania niepodległości 11 listopada 1918 roku. Druga część zapisu dotyczy drugiej wojny światowej, napisał ją już nie młody żołnierz, ale człowiek dorosły, odpowiedzialny, zmuszony do najtrudniejszych decyzji i nieustannego ryzyka. Wojciech Kamiński został wójtem gminy Szaflary w 1927 roku i był nim aż do aresztowania w 1945 roku.Niemcy zmusili go do pełnienia obowiązków wójta, mimo że wymawiał się nieznajomością języka niemieckiego. Musiał prowadzić skomplikowaną politykę, chroniąc wieś przed represjami, rekwizycjami, wywózkami, nadmiernym obciążeniem obowiązkową dostawą kontyngentów – a wszystko to w warunkach obecności grup partyzanckich, panoszącego się ruchu zdrajców z „Gorallenvolku”, bandytyzmu bezkarnych volksdeutschów i zwyczajnego głodu. Wejście wojsk sowieckich, i budowanej przez nich nowej komunistycznej władzy przyniosło nowe cierpienia, straty i zagrożenia. Wszystko to zostało przez Kamińskiego opisane uczciwie i spokojnie, bez akcentowania swojej osoby czy zasług. Okazał się dobrym dyplomatą, miał sporo szczęścia, wsparcie ze strony rodziny i większości wsi – przeżył Niemców, uciekł Ruskim, wymotał się z więzienia UB, wyłgał się „Ogniowi”, wrócił do pracy w swoim gospodarstwie i do pracy społecznej – do budowy spółdzielczości mleczarskiej.
Pół ulicy dalej paliła się „Watra”. Czytałem wspomnienia wójta Kamińskiego (wydane zresztą wspólnie przez jego rodzinę i urząd gminy Szaflary) i myślałem, że stanowią one dowód na to, jak bardzo naturalnym środowiskiem człowieka są wspólnoty, do jakich on należy. Nie wspólnota – a liczne wspólnoty właśnie. Człowiek jest zwierzęciem stadnym, niezależnie od tego, czy prowadzi życie wędrowne czy osiadłe. Zwierzę jednak należy do stada – i koniec. Ludzie należą do wielu grup jednocześnie. Ktoś może należeć do Ochotniczej Straży Pożarnej, do parafii, do swojej rodziny, do Komitetu Rodzicielskiego, do nieformalnej grupy przyjaciół z ławy szkolnej. W 1914 wojak Kamiński należy do służb medycznych Krakowskiej 12 dywizji piechoty, jest solidarny z Austriakami, Czechami i Słoweńcami, żołnierzami ze swojej „kolumny” – ale gdy tylko gdzieś usłyszy podhalańską
gwarę, czy góralską nutę – pędzi. Oto notatka z 22 września:
Stoimy dalej w tym samym miejscu. Deszcz pada nieustannie i bardzo nam dokucza. W dali słychać ciężkie strzały. Koło południa ujrzałem na drodze kilku przechodzących górali. Pobiegłem w ich kierunku i znalazłem cały obóz. Spotkałem tu swoich szaflarzanów, między nimi Staszka Gałdyna. Bardzośmy się wszyscy ucieszyli, żeśmy się tak spotkali.
To głęboko poruszające, jak wśród morderczych walk, pożarów, zniszczeń, głodu i zmęczenia ten woźnica od skrwawionej furmanki ciągle liczy – czy daleko od Podhala, ciągle przepytuje – gdzie tu nasi, chłopcy od gór.
Budzi zdziwienie i zachwyt, jak do żołnierza na pierwszej linii, w ostrzeliwanych okopach nagle dociera ojciec i młodziutka żona. Przez przyfrontowy chaos, przez pożogę szli pieszo dziesiątki kilometrów, zbyt biedni, aby mu przynieść cokolwiek – ot, chcieli się zobaczyć. A potem młodszy osiemnastoletni brat, właśnie powołany do wojska, przedziera się, naraża na zatrzymanie przez żandarmerię, bo chce parę słów zamienić z bratem. Pomyślałem o Stryjeńskiej – na całe lata, dziesięciolecia traciła kontakt z córką i synami. Praca i sztuka miały być usprawiedliwieniem. Była to wielka praca i wielka sztuka. Może jej kłopotem było, że wszędzie zakorzeniała się płytko, łatwo zrywała. A Kamiński wrastał w plemię głęboko.
Czytam, jak więziony w więzieniu UB w Nowym Targu wójt Kamiński przeżywa swój los jako spotkanie w celi ze swoimi – z Szaflar, Gronkowa, Maruszyny. Myślę jak współcześnie łatwo poddajemy się wykorzenieniu z naturalnych wspólnot, dajemy się za to przypisać do „segmentów rynku”. Myślę jak nieskończenie daleko „wspólnocie mieszkaniowej” dwunastopiętrowego wielkomiejskiego bloku do sąsiedzkiej wspólnoty góralskiej wsi złączosiecią kuzynów i chrzestnych, plotką bab, posiadami gazdów, uczestnictwem w odpustach, redykach, procesjach, naradach nad sprawami spółdzielni mleczarskiej, chodników i wodociągów.
Zdjęcia z rodzinnego archiwum Kamińskich pokazują drogę życia – od hardego młodzieńca w austriackim mundurze, przez ślub z niespełna siedemnastoletnią sierotą, aż po obchodzone w licznym gronie dzieci i wnuków Diamentowe Gody w 1972 roku. Całe życie był u siebie, był wśród swoich. Wrośnięty. Życie Zofii Stryjeńskiej oglądane z tej perspektywy wydaje się nieszczęsną rozsypuchą. Rozdała tyle piękna, budziła tyle podziwu i zachwytu, wydała na świat trójkę dzieci. Spisała swoje życie brawurowo, dowcipnym językiem, plastycznie, emocjonalnie. Dwa nieudane małżeństwa, sukcesy ogromne w latach dwudziestych, odchodzenie w cień w latach trzydziestych, potem emigracja, szarpanina, zapomnienie. Samotność, wieczne długi, brak dochodów mimo sukcesów. Aż do świtu myślałem o tym, jaki obraz górali, góralskiego charakteru, piękna, folklorystycznej wyjątkowości Podhala, przekazali mi ci dwoje. Kamiński raczej przemilczał to wszystko, tak jak o rzeczach oczywistych milczą spokojni ludzie. Jego oschła rzeczowość odsyła do niebotycznej metafizyki. Stryjeńska celebrowała zachwyt, obrazami, grafikami, polichromiami – śpiewała chwałę. Ani przez moment nie analityczna – przeciwnie, emocjonalna, mitologizująca, sakralizująca. Ostra w barwie, fantazyjna w rysunku. Witalna, zmysłowa, próbująca przekroczyć Wyspiańskiego, kubistów, impresjonistów. Harnasie jak półbogowie, nagie torsy, tancerki jak nimfy, pasterze do szopki równi królom i aniołom. Tak to wszystko dekoracyjne, że musiało pójść na kubeczki i bombonierki, na pocztówki i kalendarze. Tak jakby Stryjeńska ponad swoją niemożnością zakorzenienia próbowała zakorzenić Polskę w góralszczyźnie, górali w słowiańskiej mitologii. Chodzę po Podhalu, idę z Zębu przez Bustryk i Sierockie, przez Bańską Wyżnią, do Bańskiej Niżniej. Widzę, jak rozpadają się stare gazdówki, jak rosną pałace w stylu postpodhalańskim, z wejściami w szkle i niklu, gołymi nimfami u wejścia. Kwietniki w formie łabądków z białego plastyku na parapetach. Czy Stryjeńska winna zwycięstwu kiczu? Czy Kamiński mógł swoją prawością powstrzymać degradację młodzieży góralskiej, przemianę juhasów w knajpianych grajków, kelnerskie kariery gazdowskich córek?
Rano dogaszają. Krupówki zastawione czerwonymi pojazdami. Idę zajrzeć w twarze strażakom z Poronina, z Ludźmierza, z Białki. Czego szukam?