Marek Ławrynowicz: Święta wojna (fragment powieści)
Jesienią rozpoczął się nowy pobór. Mój szef jako zastępca dowódcy batalionu d/s politycznych miał obowiązek odbyć rozmowę z każdym ze świeżo umundurowanych nieszczęśników i sporządzić z niej stosowny wyciąg, ale z zasady nie zadawał się z masami, więc padło na mnie. Siadali przede mną na krzesełku i opowiadali o swoim życiu. Miałem wyłowić karanych, narkomanów oraz osobników o odmiennej orientacji seksualnej. Skazanych było kilkunastu, a narkomanów, którzy się do tego przyznali dziewięciu, innej orientacji nie stwierdziłem. Karani i niekarani wyglądali identycznie, mieli tak samo wygolone czaszki, ten sam nieco wystraszony wzrok, nawet podobnie kręcili się na krzesełku ustawionym po drugiej stronie biurka. Tylko jeden się wyróżnił. Był to chudy, nieśmiały chłopak, który podczas rozmowy ani razu się nie uśmiechnął. Oczywiście poborowi nie mieli żadnych powodów do radości, ale w Jacku Bałuckim, bo tak się ów żołnierz nazywał, było coś szczególnego, choć jego ankieta na to nie wskazywała: niekarany, nie ćpa, niczym się nie wyróżnia. Po kilku dniach wezwałem go na kolejną rozmowę i sprawa się wyjaśniła.
Chłopak pochodził z pobliskiego Kluczborka. W tamtejszym szpitalu umierał na raka jego ojciec. Wyrok już zapadł, to były ostatnie tygodnie. Jacek bardzo kochał ojca, chciał przy nim być w tym najtrudniejszym momencie, ale wzięli go do woja. Obiecałem Jackowi, że coś zrobię w jego sprawie, ale sam nie wiedziałem co, dlatego postanowiłem poczekać na Karolka, który następnego dnia wracał z urlopu. Przyjechał o szóstej rano, spał do południa, a po obiedzie przedstawiłem mu problem.
– To nie takie proste – rzekł Karolek, który zwykle nie odczuwał empatii wobec bliźniego swego, ale tym razem żal mu się zrobiło kota. – Łepek jest na unitarce. Zasadniczo do przysięgi nie ma prawa nawet wyjść na miasto.
– Nim złoży przysięgę, będzie po wszystkim.
– No przecież wiem. – Karolek zamyślił się. – Pierwsze, co trzeba zrobić, to wyłączyć go z szeregu i znaleźć mu niszę.
– Może magazyn mundurowy?
– Przed przysięgą go nie wezmą. Najlepiej by było, gdyby go wziął pod swoją opiekę ten twój Król. Jego się boją, to zostawiliby dzieciaka w spokoju.
– Tylko że Król ma zero instynktów opiekuńczych.
– Trzeba tak zrobić, żeby mu się do czegoś przydał. Do czego nie wiem. Ale to i tak nie ma znaczenia.
Wezwałem Jacka po raz trzeci i przepytałem go w kwestii jego ewentualnych talentów. Żadnych nie miał. Dopiero po dłuższej rozmowie przyznał się, że trochę gra na akordeonie. Poleciałem z tym do Karolka.
– To już jest coś – ucieszył się mój przyjaciel. – Dalej robicie te swoje wzorowe szlaki bojowe od Lenino do Berlina?
– Trochę robimy. W sumie to nam się już odechciało i kapitanowi, i mnie.
– To niech się wam znowu zachce. Posłuchaj. Jak taki szlak bojowy zawiśnie na ścianie korytarza, powinna się odbyć uroczystość. Ustawi się plutony w dwuszeregu, dowódca powie kilka podniosłych słów na temat I Armii, która wyginęła pod Lenino, a mimo to doszła do Berlina, a potem ten twój Jacuś wykona na akordeonie utwór okolicznościowy. Utwór najlepiej niech wybierze Król, bo wtedy wszystko będzie na bazie i po linii.
Następnego dnia, gdy Król przyszedł do gabinetu (był w dobrym humorze, nawet pogwizdywał, choć melodię trudno było ustalić), przedstawiłem mu sprawę Jacka. W mojej
opowieści kot stał się wirtuozem akordeonu, a wymyślona przez Karolka uroczystość nabrała charakteru monumentalnego. Król zamyślił się głęboko.
– Może to i niezły pomysł. – rzekł. – Podniosłoby to aspekt moralno-polityczny. Tylko co on miałby grać, ten jak mu tam…
– Bałucki.
– No właśnie.
– Utwór musi wybrać obywatel kapitan osobiście. Ja się nie czuję dostatecznie kompetentny.
– Oprócz chwały I Armii dobrze byłoby podkreślić niezłomną przyjaźń polsko-radziecką – rzekł kapitan – Niech zagra Świętą wojnę.
– Przepraszam, nie bardzo kojarzę.
– To pieśń, która zagrzewała do boju bratni naród radziecki. Jest wzniosła i patetyczna.
Król zaczął śpiewać i choć niemiłosiernie fałszował, zorientowałem się, o co chodzi. Pieśń często towarzyszyła radzieckim filmom dokumentalnym i była w Polsce szeroko znana. Król urwał w pół nuty i rzekł.
– Gdy będziemy uroczyście odsłaniać kolejne szlaki bojowe, poproszę jego dowódcę, żeby go zwolnił na godzinkę i wszystko będzie jak należy.
– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, obywatelu kapitanie – powiedziałem – Lepiej przenieść akordeonistę do nas do sztabu, żeby przykładnie ćwiczył, bo to podniesie patos uroczystości.
– Ale on jest przed przysięgą.
– No wiem – powiedziałem. – Ale czy w tym pułku, a zwłaszcza u nas w batalionie jest ktoś, kto byłby w stanie czegokolwiek obywatelowi kapitanowi odmówić?
Król uśmiechnął się zadowolony z komplementu.
– Tak, rzecz jeszcze nigdy się nie zdarzyła – rzekł.
– I się nie zdarzy! – zawołałem z entuzjazmem.
Jeszcze tego samego dnia wypisałem rozkaz o przeniesieniu Bałuckiego Jacka do pionu politycznego. Król podpisał go od ręki i z tym bezcennym papierem poszedłem do dowódcy pierwszej kompanii. Porucznik Liszka lekko się sprzeciwiał, ale widząc podpis Króla, ustąpił i jeszcze tego samego wieczora Jacek trafił do naszej sali i zajął wolne łóżko obok Cybulskiego. Pierwszy cel został osiągnięty. Wyłączyliśmy Jacka z szeregu, a teraz należało skierować jego życie na zupełnie nowe tory.
Następnego dnia udaliśmy się obaj do wiecznie zamkniętego pułkowego domu kultury, obudziliśmy zaspanego szeregowca, który nie wiadomo, czym się tam zajmował i odnaleźliśmy w piwnicy potwornie zakurzony akordeon w skórzanym futerale. Tu pojawił się problem. Umiejętności akordeonisty nie były na poziomie naszych oczekiwań. Nie był w stanie zagrać Świętej wojny ani żadnego innego utworu, nawet Wlazł kotek na plotek. Przebierał bezradnie palcami po klawiszach i wydobywał dźwięki, które czasem coś przypominały a czasem nie.
– Idioto! Powiedziałeś mi, że umiesz grać!
– Powiedziałem, że trochę – oświadczył Jacek.
Tak było. Tylko że między trochę i trochę jest wielka różnica.
– Siadaj i ćwicz tą Świętą wojnę – powiedziałem. – Za dziesięć dni mamy uroczyste odsłonięcie szlaku bojowego w drugiej kompani trzeciego batalionu.
– Kiedy ja nawet nie wiem, jak to idzie.
Przeklinając swoje pragnienie naprawy świata, poleciałem do miasta. Trzy godziny łaziłem od księgarni do księgarni aż znalazłem tę cholerną Świętą wojnę. Wypożyczyłem z domu kultury gramofon i Jacek zaczął kombinować, jak by to zagrać. W budynku nie było żadnego pomieszczenia, gdzie mógłby ćwiczyć, więc siedział w naszej sali i rzępolił. Wszystkim to działało na nerwy. Po godzinie Cybulski kazał akordeoniście iść do sracza, siąść na kiblu i tam grać. Jacek był człowiekiem z natury zgodnym i poszedł. Niestety, toaleta mieściła się tuż obok za ścianą i Jacka nadal było słychać, a rozpaczliwym dźwiękom akordeonu towarzyszył teraz wyraźny pogłos.
– Zamknijcie go gdzieś – powiedział Karolek. – Jeszcze trochę a dostanę rozstroju nerwowego.
– Może w magazynku z bronią – powiedział Trzeciak. – To trochę dalej od nas i drzwi są solidniejsze.
To był jakiś pomysł. Poszliśmy tam z Trzeciakiem, usadowiliśmy muzyka na skrzynkach z amunicją wśród lśniących w półmroku kałasznikowów i starannie zamknęliśmy drzwi na klucz. Zrobiło się o wiele ciszej. Ułożyliśmy się na łóżkach i staraliśmy się odreagować stres związany z życiem koszarowym. Na sali, a potem także na korytarzu ucichło i wtedy z magazynku z bronią zaczęły docierać do nas dźwięki akordeonu, co prawda przytłumione, ale wyraźne. Leżeliśmy, starając się ich nie słyszeć. Wymagało to ogromnego wysiłku, a i tak niewiele dawało. Wreszcie Pałyga wstał z łóżka i stanął nade mną.
– Słuchaj Paweł – powiedział. – Lubię cię i jako dobry katolik nie mam nic przeciwko pomocy bliźniemu. Ale jak on natychmiast nie przestanie, skuję ci normalnie mordę.
Pałyga był barczysty i o głowę ode mnie wyższy, więc jego słowa należało traktować poważnie. Wypuściliśmy akordeonistę z magazynku i odebraliśmy mu instrument. Uspokoiło to Pałygę, ale mnie nie. Wszystko wskazywało na to, że uroczyste odsłonięcie szlaku bojowego musi zakończyć się katastrofą. I wtedy – jak to bywa w sytuacjach ostatecznych – wpadłem na genialny pomysł.
Nazajutrz, gdy Król przybył do naszego gabinetu, oznajmiłem mu z szacunkiem.
– Ten akordeon z domu kultury jest do niczego. Nie da się nic zagrać. Nie wiadomo, co oni z nim robili.
– Na pewno nie byli odpowiednio przeszkoleni – rzekł Król.
– Bardzo mi przykro, ale z takim instrumentem odsłonięcie nie może mieć uroczystego charakteru.
– No i co teraz? – spytał kapitan, który już się przyzwyczaił, że on jest od zadawania pytań, a ja od rozwiązywania problemów.
– Można by złożyć zapotrzebowanie na nowy – powiedziałem. – Ale to kupa papierów i nie wiadomo, kiedy ten akordeon będzie. O wiele prościej, jeżeli chłopak pojedzie do Kluczborka i przywiezie swój instrument.
– Nigdzie jechać nie może, albowiem jest przed przysięgą – wyrecytował Król.
– Może obywatelu kapitanie, jeśli pojedzie ze mną jako opiekunem.
– A to jest myśl – rzekł szef. – Niech Karolek wypisze dla ciebie i dla niego przepustkę i jedźcie.
W ten sposób jeszcze tego samego popołudnia znaleźliśmy się z Jackiem w autobusie do Kluczborka. Młody nie był zachwycony moim pomysłem.
– Ten instrument czy tamten i tak tego nie zagram – powiedział. – A wtedy kapitan Król mnie zniszczy. Wszyscy wiedzą, że on uwielbia niszczyć ludzi.
– Najważniejsze, że zobaczysz się z ojcem… Po to tak naprawdę jedziemy. A dalej będzie, co los przyniesie. Może ci na przykład ktoś ukraść akordeon we właściwym momencie.
– Niby kto?
– Powiedzmy, że wróg szlaków bojowych od Lenino do Berlina. Jakiś imperialistyczny agent, który się zakradł do naszych szeregów. Cóż za wspaniały pretekst do akcji propagandowej i śledztwa z udziałem najwyższych czynników. Karolek będzie zachwycony.
To Jacka uspokoiło. Chyba wierzył w istnienie imperialistycznych agentów. Nim zdążyliśmy
rozważyć tę kwestię, autobus dotarł do Kluczborka. Z dworca autobusowego do szpitala było niedaleko, więc ruszyliśmy tam pieszo. Nie chciałem przeszkadzać Jackowi w szpitalu. Poszedłem na kawę do małej kawiarenki po drodze.
Siedziało tam sporo młodych ludzi płci obojga. Faceci spojrzeli na mój mundur wrogo. Dziewczyny z umiarkowanym zainteresowaniem. Bardzo ładna kelnerka kręciła się między stolikami. Czego więcej trzeba żołnierzowi do szczęścia? Rozsiadłem się w kącie, piłem wolno kawę i zerkałem na dziewczyny. Nie uszło to uwadze jednego z miejscowych, wielkiego i grubego draba o groźnym wyglądzie. Wstał i podszedł do mojego stolika.
– Te, koleś? – powiedział zachrypniętym głosem. – Coś mi się zdaje, że się gapisz na moją dziewczynę.
– Byłeś w woju? – spytałem.
– A co myślisz? Pewnie, że tak.
– No to przecież pamiętasz, jak wychodziłeś na przepustkę i gapiłeś się na dziewczyny. Każdy z nas się gapi.
Na twarzy draba pojawił się przebłysk ludzkich uczuć.
– Twoja dziewczyna jest najładniejsza – kontynuowałem. – Bądź człowiekiem i daj zerknąć od czasu do czasu wyposzczonemu, co kibluje w koszarach.
Drab wyciągnął w moją stronę wielką sękatą łapę.
– Niech ci będzie koleś – powiedział, ściskając mi dłoń. – Ale nie za bardzo. Ona jest moja, jasne?
– Jasne – powiedziałem. – Popatrzę sobie i zniknę.
Wrócił do swojego stolika, ale od czasu do czasu łypał stamtąd na mnie groźnie.
Po godzinie przyszedł Jacek. Zapłaciłem i wyszliśmy na ulicę.
– Jak tam ojciec? – zagadnąłem.
– Nie żyje – powiedział Jacek. – Zmarł pięć minut przed moim przyjściem.
– Cholera jasna!
Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
– Widać musiało tak być – powiedziałem wreszcie. – W żaden sposób nie mogliśmy zdążyć na wcześniejszy autobus.
– Pewnie tak…
Dotarliśmy do dworca PKS i doczekaliśmy się autobusu do Opola. Nic nie mówiliśmy, bo o czym tu gadać. Dopiero w połowie drogi Jacek spytał:
– No i co teraz będzie?
– Nic – powiedziałem. – Dostaniesz przepustkę na pogrzeb, przywieziesz akordeon i będziesz dalej ćwiczył Świętą wojnę.
– A nie mógłbym wrócić do siebie na kompanię?
Popatrzyłem na niego jak na wariata.
– Człowieku, tam cię będą gnoić od rana do wieczora! Popędzą cię tak, że zapomnisz, jak się nazywasz.
Jacek patrzył na brudną podłogę autobusu.
– Znienawidziłem te melodię – powiedział wreszcie. – Nie mogę jej grać. Nie mogę jej nawet słuchać… Ja wiem, że jesteś w porządku, że ty i Karolek i wszyscy zrobiliście dla mnie to, czego nigdy dla nikogo żeście nie zrobili. Ale ja nie mogę.
Zobaczyłem go siedzącego w kącie sali z akordeonem i katującego tę cholerną ruską pieśń. Miał rację. My też już nie mogliśmy tego słuchać.
Następnego ranka zdałem Królowi sprawozdanie z naszej wyprawy.
– Przywieźliśmy akordeon, obywatelu kapitanie – powiedziałem, choć wcale go nie przywieźliśmy. – Tylko jest jeden kłopot: ojciec tego chłopaka umarł.
– Nie moja sprawa – rzekł Król.
– Dzieciak tak się tym przejął, że nie może grać.
Kapitan popatrzył na mnie podejrzliwie.
– Co znaczy nie może? Wydaj mu rozkaz i niech gra.
– Wydałem, obywatelu kapitanie. Grać gra, ale za przeproszeniem gówno z tego wychodzi. Rzępoli jak potłuczony i tyle.
– Umiał grać i nagle nie umie?
– To są skomplikowane procesy psychiczne, obywatelu kapitanie. W jego niedojrzałym umyśle Święta wojna i śmierć ojca zlały się w jedno. Dlatego rzępoli.
– Idiota jakiś? Co ma piernik do wiatraka?
– Sam do końca tego nie rozumiem, ale rzeczywiście umysłowo jest jakby trochę niedorozwinięty.
– To co my zrobimy z tym imbecylem?
– Myślę, że trzeba go skierować z powrotem do pierwszej kompanii. Niech się obywatel porucznik Liszka z nim męczy.
– A co z uroczystym odsłonięciem szlaku bojowego?
– Przesuniemy je o jakiś tydzień, a w międzyczasie znajdę innego akordeonistę. Może nawet lepszy byłby trębacz.
– Dobra myśl. Święta wojna grana na trąbce to by dopiero było coś.
I tak niedoszły akordeonista batalionowy Jacek Bałucki wrócił do pierwszej kompanii. Pozostała po nim płyta z chórem Aleksandrowa wykonującym sławną pieśń. Po namyśle podarowałem ją Królowi. Kapitan szczerze się ucieszył. Miał już kilka płyt z chórem Aleksandrowa, których słuchał wieczorami, patrząc w okno na zapadającą nad Opolem ciemność. Płyta ze Świętą wojną ukazała się niedawno i Król nie miał jej jeszcze w swojej kolekcji. Oglądał ją z radością ze wszystkich stron, a potem rzekł:
– Dziękuję wam, Zabłocki… Muszę się wam jakoś odwdzięczyć. Już wiem. Awansuję was na kaprala.